materialy/img/844/844_m.jpg materialy/inne/649.jpg

kliknij miniaturkę by pobrać plik


Teatr Współczesny Warszawa

premiera 26 czerwca 1974

reżyseria - Zygmunt Hübner

scenografia - Jan Banucha

asystent reżysera - Jerzy Kronhold

asystent scenografa - Aniela Wojciechowska

obsada:

Ojciec - Wiesław Michnikowski

Matka - Zofia Mrozowska

Syn - Piotr Zaborowski

Dziadek - Henryk Borowski

Przyjaciółka - Ilona Stawińska

Pan II - Kazimierz Kaczor

Celnik I - Marian Friedmann

Celnik II - Józef Fryźlewicz

Przewodniczący jury - Edmund Fidler

Członek jury I - Ryszard Barycz

Członek jury II - Józef Konieczny

Ordynator - Józef Fryźlewicz


PIECE BIEN FAITE W MARMOLADZIE (Andrzej Hausbrandt)

PEWIEN szlachcic rzymski, nazwiskiem de Fredis, grzebiąc w styczniu 1506 roku we własnej winnicy, dokopał się wspaniałej rzeźby marmurowej przedstawiającej starszego pana i dwóch młodzieńców oplecionych przez gigantyczne węże. Znając modną wśród współczesnych dostojników pasję do antyków, zaproponował on Juliuszowi II znalezisko za tłustą pensję roczną. Papież szybko dobił targu i w ten sposób, minimalnie naruszona przez czas, „Grupa Laokoona” znalazła się w Watykanie. Drobne ubytki w świetnym dziele polecono uzupełnić samemu Michałowi Aniołowi, lecz ten odmówił, czując się niegodnym poprawiania tak znakomitego dzieła. Podobnych skrupułów nie mieli skromniejsi talentem artyści: Cornacchini i Montorsoli, którzy w XVIII wieku dorobili brakujące ramiona i ręce, dzięki czemu "Grupa" wyglądała "jak nowa". Może dlatego też zwróciła na siebie uwagę napoleońskich szabrowników, którzy zabrali ją w 1796 roku, jako wojenne trofeum, do Paryża. Dopiero po upadku cesaraa, w 1815 roku, udało się papieżowi odzyskać ją. Wróciła do Watykanu i tam znajduje się do dziś dnia, tam też jej "calco in gesso" czyli odlew gipsowy miał okazję podziwiać bohater sztuki Różewicza "Grupa Laokoona".
"Grupa ta - pisał w jednym ze szkiców Tadeusz Różewicz - miała być rzeźbą w marmoladzie. Nie w marmurze, nie w gipsie, ale w zwyczajnej marmoladzie. Miała to byt degrengolada estetów i pseudonowatorów wyrzeźbiona w marmoladzie. Miała to być "kloaka maxima" zdechłej estetyki. Ale w trakcie "pracy nad sztuką" ręka dramaturga zaczęła kleić z marmolady jakieś "postacie", zaczęła kleić "akcję". Teatr (ten "prawdziwy") upominał się o swoje prawa i powstała prawie prawdziwa komedia z dekoracjami i przerwą. Z marmolady wylazło grono postaci. Gdyby się bodaj "rozlazło".
Jeszcze dalej, przeciw pierwotnemu zamysłowi autora, poszła inscenizacja "Grupy Laokoona" w Teatrze Współczesnym. Reżyser uczynił wszystko, aby z różewiczowskiej marmolady uklepać "piece bien faite" czyli "sztukę dobrze zrobioną". Na wzór francuskiej komedii bulwarowej, jednej z tych doskonale skomponowanych, zabawnych, zgrabnych, lecz pustych fars. Przerabianie Różewicza na Caillaveta jest zajęciem może pasjonującym, na pewno trudnym, lecz czy celowym...? Czy sensownym...?
„Grupa Laokoona” została napisana w roku 1961 i odnosiła się do wyraźnie określonej epoki. Naładowana została obyczajowością tamtych, "granicznych" dla wielu pojęć, wartości i postaw, czasów. Próba przeniesienia tego wszystkiego we współczesność, w dzień dzisiejszy - zawodzi. Aktualizacja chybia, bo nie wiecznie żywym problemom komedia została poświęcona. A więc realizator szuka ratunku w groteskowości, w ciągnięciu za włosy farsowości i demonstrowaniu jej na scenie. W końcu i widownia się śmieje, lecz jest to śmiech, jak na farsie, płyciutki. Śmiech, że ktoś się boi celników, że pani domu coś się przypala, że dziadzio lata do ubikacji, że młodzieniec wydmuchuje baloniki z gumy do żucia itd. itp. W sumie bulwarówka na lato, tyle że opakowana w tekst Różewicza.
W XIX wieku najznakomitsi aktorzy warszawscy - gwiazdy Rozmaitości - odnosili niezwykłe sukcesy w trzeciorzędnych bulwarówkach importowanych głównie z Paryża. We Współczesnym powtórzono stosowany wówczas zabieg obsadowy, powierzając prowadzące role w „Grupie Laokoona” tak świetnym artystom jak: Zofia Mrozowska (Matka), Henryk Borowski (Dziadek) i Wiesław Michnikowski (Ojciec). Oni to, ich talent, ich koncertowa gra zapewnią spektaklowi niewątpliwe i długotrwałe powodzenie u publiczności. Sięgające daleko poza okres letni, na który zazwyczaj przeznacza się takie pozycje.
Zofia Mrozowska - aktorka obdarzona niezwykła kulturą sceniczną, zasobna w świetny warsztat, aktorka, którą przywykliśmy oglądać w rolach dramatycznych - tym razem pokazała, jak wielką siłą komiczną dysponuje. Jak ostrożnie potrafi nią operować, jak sprawnie omija mielizny błazenady, jak leciutko i wyraziście zarazem rysuje sytuacje. Myślę, że warto byłoby tę znakomitą artystkę pokazywać w komediowym repertuarze. Zwłaszcza w komedii klasycznej. Henryk Borowski należy do aktorów, o których trudno mi pisać obiektywnie, tak wysoko bowiem stawiam jego kunszt, tak pasjonuje mnie jego gra.
I tu zabłysnął on pełnią swego talentu, na który składa się nie tylko wielka dyscyplina, znakomite oponowanie zawodu, ale także jakaś ujmująca skromność. Artysta ten nigdy nie wypychając swej roli na plan pierwszy, zawsze przecie koncentruje naszą uwagę, wiąże nasze emocje, odkrywa przed nami nieznaną prawdę o człowieku. Tym razem jest to prawda o ludzkiej starości.
Wiesław Michnikowski - przez lata ukazywał nam bohaterów z rodu, którego protoplastą jest wielki Charlie Chaplin. Od pewnego czasu bliższym jest wzoru z Gałczyńskiego: owego zakatarzonego inteligenta. I w tej inkarnacji oglądamy go we Współczesnym. Jest to świetnie, logicznie, a równocześnie bardzo śmiesznie zbudowana rola.
Reszta wykonawców sekunduje z talentem znakomitej trójce gwiazd.
Andrzej Hausbrandt
„Express Wieczorny” nr 168, 17 lipca 1974

POD ZNAKIEM AKTORSTWA (Jerzy Zagórski)

Lato przyniosło w teatrach kilka pozycji, w których na plan pierwszy wybija się aktorska gra w takim stopniu, że więcej chciałoby się o niej mówić niż o sztukach, a także reżyserii. Paradoksem jest, że przynajmniej w jednym przypadku jest to niezaprzeczalny triumf reżysera, jeśli uznać, że najlepsza jest taka właśnie reżyseria, której nie widać, bo wyraża się przez grę zespołu.
Takim właśnie przedstawieniem, w którym reżyser, Zygmunt Hübner, tak dyskretnie pokierował zespołem, pozostając w pozornym cieniu, jest „Grupa Laokoona” Różewicza w Teatrze Współczesnym. Ale skoro jest to przedstawienie znakomicie harmonijne, to kogóż jak nie reżysera pochwalić za niewidzialną dla nas batutę?
A blasku w tym spektaklu niemało. Zofia Mrozowska w roli Matki gra na wysokim diapazonie transformacje psychologiczne, które jej dyktuje tekst. Przeistoczenie tak zwanej kury domowej w zwariowaną malarkę wychodzi w jej wykonaniu bardzo przekonywająco. Ilona Stawińska w roli Przyjaciółki przedstawia doskonale paniusię z towarzystwa, mielącą ozorkiem przerażające banały. Wiesław Michnikowski jako Ojciec-humanista tworzy jeszcze jedną ze swoich niezrównanych kreacji w zakresie sobie tylko właściwego komizmu, skoligowanego z chaplinowskim, a także buster-keatonowskim. Józef Fryźlewicz sugestywnie i przebojowo gra obie role mu powierzone: Celnika II, niemal milczącego, i Ordynatora, mającego najwięcej do powiedzenia na konkursie rzeźb.
Jerzy Zagórski
„Kurier Polski” nr 165, 16 lipca 1974

PRZYPOMNIANY RÓŻEWICZ (Michał Misiorny)

Jest to sztuka o smutnym zwycięstwie krytyków. Tadeusz Różewicz cytuje nazwiska szanowane, Klaczkę i Lessinga (w oryginale), a obok tego jakiegoś Weigerta, także w oryginale - ale to nie o nich tylko traktuje poeta w sztuce. „Grupa Laokoona” - to jak gdyby wernisaż wystawy malarskiej: przed obrazami, owszem, przechadza się publiczność, ale nikt nie mówi o tym, co widzi, tak jak widzi, tylko tak, jak sądzi, że przeczyta za tydzień w niektórym subtelnym tygodniku. Wielkie, oderwane bajdurzenie w wyśrubowanym stylu, bez związku ze sztuką, która skromnie sierocieje na uboczu, i bez związku z rzeczywistym odczuciem sztuki. W tej sytuacji nie warto nawet myśleć, czy sztuka, o której się paple, jest autentyczna, czy może jest tylko falsyfikatem: gdy zwycięża styl mówienia i odczuwania a la Weigert, wszystko staje się "kopią w gipsie", różą z nawoskowanego papieru, masową reprodukcją "Słoneczników" van Gogha.
Ten trop został polskiej dramaturgii nadany przez Gombrowicza i, jak widać, owocuje. Rytuał przeżywania i mówienia o przeżyciu zastępuje rzeczywiste przeżycie, stajemy się nieautentyczni i śmieszni - zwłaszcza, gdy nagle zderzyć napuszoną konwencję z zapachem czegoś tak realnego, jak dobry ser...
„Grupa Laokoona” nie należy do faworyzowanych przez teatry i krytykę sztuk Różewicza, ale - jak dowiodło przedstawienie w Teatrze Współczesnym - niesłusznie. I to podwójnie: bo oto stosunkowo wczesny Różewicz nie tylko antycypował w tej grotesce wiele elementów z późniejszej dyskusji literackiej o sobie samym, o swej "otwartej" dramaturgii, ale dał jednocześnie scenariusz "zamknięty", szczerze zabawny, i nie pozbawiony żądeł głębszych, odnoszących się zresztą nie tylko do sfery sztuki. Dlatego teatrowi i reżyserowi, Zygmuntowi Hübnerowi, należy się uznanie za wybór (a może za ponowne odkrycie?) sztuki. Za przedstawienie zresztą także. Jest proste, chciałoby się rzec - ufne wobec tekstu pisarza. Scenografia Jana Banuchy podobnie, a przecież jest zarazem oryginalna. Przedstawia wnętrze mieszkalne, całe wytapetowane reprodukcjami „Słoneczników”, ale oto jedna z reprodukcji nieoczekiwanie objęta secesyjną złoconą ramą, bardziej niż inne - bo zwiększą powagą - udaje oryginał. Tak samo aktorzy - udają z powagą, celebrują, wygłaszają i są nieodparcie komiczni. Ktoś nowie, że Zofia Mrozowska, Henryk Borowski i Wiesław Michnikowski ujawnili raz jeszcze dyspozycje charakterystyczne - ale i to będzie nieprawda: grają głęboko psychologicznie, w stylu powiedzmy ibsenowskim, i właśnie dzięki temu mamy zabawę wyborną.
Michał Misiorny
„Trybuna Ludu” nr 199, 18 lipca 1974

GRUPA LAOKOONA

"Grupa Laokoona" jest Jedną z wcześniejszych sztuk Tadeusza Różewicza. Opublikowana dwanaście lat temu, powstała w okresie trwającej jeszcze reakcji na schematyzm literatury lat 50-tych. Stąd jest w niej tak wiele szyderstwa z martwych konwencji tej literatury i z absurdów socrealistycznej sztuki. Problem jednak trochę zwietrzał i stracił już ostrość - toteż cała scena obrad jury w konkursie na pomnik Juliusza Słowackiego wywołuje śmiech bardziej dobrotliwy niż to pewnie zamierzył niegdyś autor. Zasadnicza treść tej sztuki - sprawy "naszej małej stabilizacji", roli sztuki w świecie, gdzie wszystko kręci się wokół rzeczy - nie straciła na aktualności.
Mieszczańska rodzina, którą widzimy na scenie jest nieodparcie śmieszna w swych snobizmach i głupkowata w swych mądrościach. Konflikt pokoleń, który wywołuje najpierw Syn, a potem Dziadek niszczy jej spokój i sprowadza na Ojca i Matkę, groteskowe kłopoty. W przedstawieniu w Teatrze Współczesnym w Warszawie wszyscy bohaterowie ubrani są w najmodniejsze, dżinsowe rzeczy, powołują się na "Literaturę", a słowo "sztuka" nie schodzi im z ust. W sytuacji jednak, gdy Syn domaga się od nich życiowej rady i pomocy są niemi, albo wygłaszają komunały.
"Grupa Laokoona" jest komedią i to komedią bardzo udaną, co bodaj że łatwiej ocenić teraz niż przed laty. Aż dziwne, że tak nieczęsto gości w repertuarze polskich teatrów. Dobrze się więc stało, że przypomniał ją reżyser Zygmunt Hübner. Jemu więc także oraz znakomitym aktorom, przede wszystkim Zofii Mro-zowskiej, Wiesławowi Michnikowskiemu i Henrykowi Borowskiemu zawdzięczamy dwie godziny dobrej i niegłupiej zabawy. (ż)
Stanisław Różewicz - "Grupa Laokoona", Teatr Współczesny w Warszawie, reż. Zygmunt Hübner, scenografia: Jan Banucha.

O RÓŻNYCH PRZEMYTNIKACH (Wojciech Natanson)

Gdy oglądam Różewiczowską "Grupę Laokoona", odnoszę sta­le wrażenie, że najciekawsza i najzabawniejsza jest odsłona pierwsza. Potwierdziła to i nowa inscenizacja Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#} w warszawskim Teatrze Współ­czesnym.
Dwaj podróżni znajdują się w przedziale pociągu, wjeżdżające­go na stację graniczną. Jeden jest niespokojny, przerażony, roztrzęsiony. Zdradza tak wiel­kie lęki, że na milę pachnie prze­mytem. Ale te właśnie objawy nie pozwalają w nim widzieć po­ważniejszego przestępcy. Zawo­dowy przemytnik zachowuje zimną krew. Chyba, że jego samodemaskowanie miałoby być wyrafinowanym wybiegiem?
Drugi turysta zachowuje się zupełnie inaczej. Cechuje go nie tylko spokój, ale i obojętność. Pogrążony w lekturze "Wieczorów florenckich", żyje w idealnym świecie przygód duchowych. Mo­że to być maska nowego rodzaju. Zapalony zwolennik oderwanego piękna chciałby uchodzić za przemytnika w znaczeniu prze­nośnym. Jego "kontrabanda" to przemycanie przeżyć artystycz­nych nie tyle przez granicę, co przez "bariery" doczesności. Tu jednak czyha nowa niespodzian­ka. Celnicy zlekceważą także ten rodzaj "przemytu". Momentalnie zdemaskują człowieka, który ni­czego samodzielnie przeżyć nie umie, skazany na recytowanie cudzych myśli. Oni także potra­fią posłużyć się tym językiem.
Sens komediowy tej sceny zależy w teatrze od gry aktorów. Probierzem ich sztuki jest spo­sób, w jaki wykorzystują szan­se, podsuwane przez tekst. Na odwrót - dowodem wartości tekstu jest dostarczanie takich możliwości aktorom. Komediowość wzmaga jeszcze ową współ­zależność; wyraża się błyska­wiczną reakcją widzów. Nic tu nie pozostaje w sferach hipotezy - wszystko się sprawdza. Spek­takl Teatru Współczesnego był na to nowym dowodem.
Młody aktor, którego dopiero po raz drugi oglądaliśmy na sto­łecznej scenie, Kazimierz {#os#324}Ka­czor{/#}, wykorzystał wszelkie mo­żliwości, jakie daje rola niespo­kojnego turysty. Wszystko było celowe i celne. Żadnej szarży, choć sporo ruchu. Żadnej prze­sady, choć mnóstwo ekspresji. Wiele komizmu - ale cienkiego, niewymuszonego, subtelnego.
Komizm potęgował się jeszcze dzięki kontrastowi. Turystę zato­pionego w przeżyciach idealnych gra Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#}. Pra­wie zupełna nieruchomość. Głos przyciszony i matowy. Maska człowieka, doznającego mocnych przeżyć, które natychmiast oka­zują się lekcją wyuczoną, okle­paną.
Ciąg dalszy to potwierdzenie tego, co się mieści w odsłonie pierwszej. Ekspert sztuki, choć znalazł się w gronie rodzinnym, przemawia dalej jak nakręcona katarynka. Opowiadanie o wra­żeniu, jakie sprawiła "Grupa Laokoona" w muzeum watykań­skim jest tym śmieszniejsze, że oglądający widział nie oryginał, tylko gipsową kopię. Co praw­da, brakuje pewnego istotnego elementu, tego, który się dobrze wyczuwało w odsłonie pierwszej. Sytuacja przemytników, czy pseudo-przemytników, czekających na kontrolę celną, była in­trygująca. W odsłonach następ­nych nie stanie się takim czyn­nikiem ani wybór kierunku stu­diów syna - maturzysty, ani opowiadanie o rzymskich wraże­niach. Sztuka przemienia się chwilami w felieton, w zabaw­ną szermierkę paradoksami.
Aktorzy mają zadanie niełat­we. {#os#588}Michnikowski{/#} kontynuuje grę tak stonowaną, że bawi przeciwstawieniem pozorów i rzeczywistości. O Henryku Borowskim (grającym Dziadka) ład­nie napisał Michał {#os#16193}Misiorny{/#}; że znakomity ten aktor nigdy roli swej nie narzuca, nie "wypycha" na czołowe miejsce.
Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} wykorzysta­ła sytuacyjny komizm nagłych wyjść, spowodowanych tym, co trzeba w kuchni postawić lub odstawić, co wykipiało i jeszcze wykipi. Jestem wdzięczny, że nie próbowała zastosować schema­tów, używanych dla charaktery­zowania współczesnych kumo­szek.
Jest jednak w "Grupie Laokoona" epizod, który nieco dalej sprawę posuwa. To posiedzenie jury, mającego rozstrzygnąć kon­kurs na pomnik. Ciekawi nas, jak się zachowa uczestniczący w tym posiedzeniu znawca sztuki, oglądany najpierw na granicy, a potem w gronie rodziny. Tekst pozwala przyjąć, że ów wielbi­ciel Kierkegaarda i Klaczki po­godzi wszystkie sprzeczności - potakując przedstawicielowi opi­nii oficjalnej. Taka interpretacja nie została w obecnym spektak­lu zaakcentowana (natomiast grający Ordynatora Józef {#os#1841}Fryźlewicz{/#} wiele wyrażał zastyganiem w pozy pełne oburzenia). Naj­więcej miejsca zajmuje dysputa erudycyjna na temat aniołów.
Ojciec pozostaje więc deklamatorem celowo bezbarwnym. Natomiast w jego rodzinie doko­nują się przemiany. Syn (grany przez Piotra {#os#10555}Zaborowskiego{/#}) ostatecznie traci wiarę w głęb­szy sens życia. Matka spróbuje malarstwa, powiększając chaos rodzinny. Dziadek, straciwszy wiarę w piękno, zainteresuje się jednak włoskim serem, przywie­zionym z rzymskiej wyprawy. Zatem odsłona ostatnia nawiązu­je po trosze do pierwszej; "prze­mytnictwo" wrażeń artystycz­nych okaże sie sprawą podrzęd­ną wobec przywiezienia przy­smaku. Może nawet ów ser poz­woli odzyskać wiarę w idealne piękno?
Nie podzielam lekceważącej opinii, wypowiedzianej na temat tej sztuki przez jednego z recen­zentów nowej premiery. Różewicz nie jest tu odkrywcą no­wych form (np. "spiętrzenia cza­sów scenicznych" z "Kartoteki", "spiętrzenia" i stopniowego prze­obrażania sie przestrzeni scenicz­nej ze "Starej kobiety", "spiętrze­nia stanów psychicznych" w "Na­szej małej stabilizacji" itd.). Ope­ruje dowcipem "jajka Kolumba", ale wiadomo, że nie tak łatwo na to wpaść. Reżyser nowego spektaklu tej sztuki, Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} nie zmieniając tekstu wykazał wartość "Grupy Laokoona" jako sztuki o "przemytni­kach", którzy niczego cennego nie przywożą poza frazesem i włoskim serem.

ZAPOLSKA NA TRAPEZIE, CZY RÓŻEWICZ NA ZIEMI? (Roman Szydłowski)

Wyobraź sobie, że Wicka ma wprost kongenialną koncepcję wystawienia Zapolskiej na trapezie, wszystko w ruchu. He­nio się trzęsie z zachwytu" - mówi jedna z postaci "Grupy Laokoona". Słowa te napisane w 1961 brzmiały bardzo zabawnie, lecz nieprawdopo­dobnie. Po premierze "Moralności pani Dulskiej" na Scenie Kameral­nej Teatru Polskiego w Warszawie brzmią jak ironiczny komentarz do tamtego spektaklu.
Różewicz broni w tej sztuce auten­tycznego życia i autentycznych ludzi przed pozerami, blagierami, oportunistami i snobami. Wynikło to wy­raźnie z nowej inscenizacji. Okaza­ło się, że "Grupa Laokoona" jest nie tylko dowcipna, lecz ma także po­ważniejszą wymowę. Ta "rzeźba w marmoladzie", jak ją kiedyś sam autor określił, ma elementy wykute ze znacznie twardszego materiału.
Premiera "Grupy Laokoona", któ­ra odbyła się 14 kwietnia 1962 w Sali Prób Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy, przeszła prawie bez echa. "Almanach sceny polskiej" no­tuje lakonicznie: przedstawień 21 (widzów 2513). Po wielkim sukcesie "Kartoteki" przyjęto tę drugą sztu­kę Różewicza bez entuzjazmu. Przy­czyny były różne: nieodpowiedni moment, tekst wyprzedzający wydarzenia, ale chyba także nazbyt abstrakcyjna i oderwana od realiów inscenizacja.
Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} zrozumiał bar­dzo dobrze, że ta dowcipna kome­dia satyryczna, napisana w nowej konwencji stylistycznej, z wykorzy­staniem techniki teatru absurdu i wczesnych jednoaktówek Ionesco, nie jest wcale absurdalna w swym najgłębszym sensie. Wręcz przeci­wnie: jest jak najbardziej prawdzi­wa w swej obserwacji społeczno-obyczajowej i w krytyce wad i przy­war środowiska intelektualno-artystycznego.
Nauczony doświadczeniem innych reżyserów w pracy nad sztukami Witkacego, Mrożka i Różewicza, po­prowadził więc spektakl "Grupy Laokoona" realistycznie od pierw­szej do ostatniej sceny. Taka jest również scenografia Jana {#os#1313}Banuchy{/#}, posługująca się realistycznymi ele­mentami, skomponowanymi w iro­niczny sposób, jak owe kwiaty van Gogha, powtarzające się nieskoń­czoną ilość razy jako motyw tapety, pokrywającej ściany mieszkania znakomitego historyka sztuki. Tak grają również aktorzy, przedstawiający prawdziwych ludzi, lekko skarykaturowanych, a nie kukły czy idee. Rysują postacie ostrą kreską, lecz nigdy nie tracą kontaktu z rze­czywistością. Co najwyżej dodają satyryczny komentarz, spoglądając na swych bohaterów z ironicznego dystansu. Noszą stroje z roku 1974, a nie z roku powstania sztuki, co przybliża całą akcję do dnia dzisiej­szego i daje bardzo dobre efekty dzięki dowcipnemu pastiszowi mody współczesnej. Szczególnie Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} w wydłużonej niebieskiej spódnicy up to date i Piotr {#os#10555}Zaborowski{/#}, jako młody człowiek w blue jeansach scharakteryzowani są zna­komicie już samym kostiumem.
Zasługą Hübnera jest także pie­tyzm dla tekstu Różewicza, któremu zawierzył. Nie kreślił, nie skracał, lecz zagrał prawie wszystko, co zo­stało napisane, czytając w dodatku starannie didaskalia i stosując się do nich. Szczególnie ważna jest tu uwaga poprzedzająca wejście Syna w odsłonie IV.
"Do pokoju wchodzi Syn. Ale nie wchodzi tak, jak wchodzili ludzie w sztukach mieszczańskich z okresu dwudziestolecia. Jeszcze moje pokole­nie wchodziło normalnie, z pewną go­dnością, skromnie, tymczasem Syn wchodzi do pokoju tyłem, bokiem, z rękami w kieszeni, niedbale i bez­myślnie - są to ruchy częściowo sko­piowane z kina (por Dean w filmie Na wschód od Edenu). Jednak w tym sztucznym wejściu jest autentycz­ny wdzięk młodości. Syn porusza się tak, jakby podłoga pod nim była ru­choma. Nie ma to wszystko nic wspólnego z błazeń­stwem, cyrkiem, groteską. Jest to po prostu odmienny gatunkowo sposób wejścia. O ile Dziadek wchodzi klasycznie. Ojciec pseudoklasycznie, Matka z odrobiną egzaltacji (i uwzględnieniem pierwiastka "wiecznie kobiecego"), to Syn wchodzi inaczej. Wcho­dzi personalistycznie i cynicznie, tro­chę biologicznie, ale równocześnie autentycznie . Moje uwagi - stwierdza Różewicz - dotyczące wchodzenia mają ogól­niejsze znaczenie dla całej koncepcji tego dramatu. Mam nadzieję, że zosta­nę właściwie zrozumiany. Ze względu na brak miejsca i czasu streszczam się. Syn odwrócony "tyłem", nie zauważył Ojca".
W tym komentarzu kryje się głę­boki sens "Grupy Laokoona". Młode pokolenie jest może personalistyczne i cyniczne, trochę biologiczne, ale, autentyczne, prawdziwe, nie tak zakłamane jak jego poprzednicy. Wchodzi w życie "tyłem" i nie do­strzega starszych, czasem bokiem, z rękami w kieszeni, niedbale, ale kie­dy już wejdzie, wie bardzo dobrze i konkretnie, czego chce.
"Nic mi nie imponuje, ani nikt mi nie zaimponuje niczym. Wszystko sta­ram się ocenić obiektywnie, własny typ osobowości stworzę nie przez wzo­rowanie się na kimś. Nie chcę nikogo naśladować, pragnę być sobą - mówi Syn. - Chciałbym znaleźć szczęście w małżeństwie i dobrze płatny zawód".
A w ostatniej odsłonie oświadcza ka­tegorycznie; "Chcę być sobą i tylko so­bą. Chcę życie przeżyć autentycznie".
Odnosi się to zresztą nie tylko do życia, lecz także do sztuki. Tu wnuk spotyka się z dziadkiem. On stracił wiarę w metafizyczny sens żyda, dziadek zaś - wiarę w abstrakcyj­ne piękno.
Inscenizacja Hübnera ujawnia nie­oczekiwanie wewnętrzne powiązania pomiędzy dramaturgią Różewicza i Mrożka, a szczególnie pomiędzy po­wstałą w 1961 "Grupą Laokoona" i napisanym znacznie później "Szczę­śliwym wydarzeniem". W "Grupie Laokoona" dmą wiatry dziejów i zrywają z głów "białe pióropusze". Mówi o nich Dziadek. A czyż nie stracił również swego białego pióro­pusza stary generał, dziadek z "Szczęśliwego wydarzenia"? Skoja­rzenie narzuca się z tym większą siłą, skoro obydwie role gra ten sam aktor: Henryk {#os#567}Borowski{/#}, lepszy jeszcze w "Grupie Laokoona" niż w "Szczęśliwym wydarzeniu".
Przedstawienie jest także popisem Wiesława {#os#588}Michnikowskiego{/#}, znako­mitego w roli Ojca, wykwintnego, lecz zakłamanego znawcy sztuki, za­gubionego wśród trudności współcze­snego życia. Ta postać ma punkty styczne ze Stomilem z "Tanga". Swoistym odkryciem jest gra Zofii {#os#6276}Mrozowskiej{/#}, demonstrującej po raz pierwszy swoje wielkie możliwości w roli charakterystycznej. Galerię zabawnych członków jury konkursu na pomnik Juliusza Słowackiego i Tekli Bądarzewskiej zaprezentowali: Edmund {#os#2588}Fidler{/#} (przewodniczący), Józef {#os#579}Konieczny{/#} i Ryszard {#os#565}Barycz{/#}, Ordynatorem był Józef {#os#1841}Fryźlewicz{/#}; pasażera w pociągu na granicy przerażonego spotkaniem z celnika­mi, zagrał ostro i dowcipnie Kazi­mierz {#os#324}Kaczor{/#}, stwarzając w tej nie­wielkiej roli skeczową scenką pan-tomimiczną wysokiej próby. Poziom aktorski przedstawienia wysoki, a co najważniejsze styl gry jednolity.
W rozmowie pomiędzy Konstan­tym Puzyną i Tadeuszem Różewiczem, ogłoszonej na łamach czerw­cowego "Dialogu", powiedział reda­ktor naczelny tego czasopisma:
"Odkąd wszystkie stare struktury zostały rozbite, zjawiła się - jak zawsze w takich razach - szeroka fala pisarzy wtórnych, która z niesłycha­nym łomotem wyważa otwarte drzwi. Mamy nową receptę na "nowoczes­ność": bezładną kupę bez początku i końca, gdzie rzeczywistość przemie­szana jest - koniecznie - ze snami i retrospekcją, a całość ma być kre­acyjnym wyrazem stanu świadomości - tylko że jest to świadomość nudzia­rza, który nie ma absolutnie nic do powiedzenia prócz tego, że chce być up to day. Stąd pewną przyjemność, czy ulgę dają znów rzeczy zamknięte, które próbują zaproponować jakąś konstrukcję, coś porządkują, starają się znowu ułożyć z chaosu pewien lo­giczny świat (...) Myślę, że lata siedemdziesiąte w stosunku do sześćdziesiątych są inną epoką, nie tylko w estetyce, ale w procesach społecznych. Skończyła się destrukcja form, zała­mała się kontestacja, zaczyna się chyba nowy establishment i w związku z tym nowe typy integracji..."
Tadeusz Różewicz dodał zaś: ...które mogą być o wiele ciekawsze od zuży­tych destrukcji, dezintegracji, aliena­cji, frustracji i tak dalej. Z tych wszystkich przezwyciężonych elemen­tów - nowy stop, zdolny do życia, po­siadający te wewnętrzne energie, nowe pierwiastki, które pozwolą mu się, być może, rozwijać w przyszłości".
Przedstawienie "Grupy Laokoona" w Teatrze Współczesnym potwierdza słuszność tej myśli autora.
Pisałem niedawno na łamach "Ży­cia Literackiego" o powrocie do re­alizmu, obserwowanym coraz częś­ciej we współczesnej dramaturgii i współczesnym teatrze na świecie. W tym nurcie znalazła sią teraz rów­nież dramaturgia Różewicza. Świadczą o tym zarówno jego nowe dra­maty, rozważania teoretyczne, jak i inscenizacje jego sztuk, opracowane przez reżyserów rozumiejących naj­lepiej istotę tej twórczości. Znajdu­ją oni u Różewicza bogaty materiał, pozwalający umocnić pozycję nowej, poetyckiej sztuki realistycznej w polskim teatrze.

HISTORIA TOCZY SIĘ SZYBCIEJ (Andrzej Wróblewski)

"Historia toczy się teraz szyb­ciej" - powiedział mi kilka lat temu pewien historyk. Historyk - polityk. Odniósł to spostrzeżenie do przemian, za­chodzących w świecie niejako ,,na naszych oczach". I rzeczywiście! Ileż to przemian przeżył przecięt­ny Polak?! Nie mówię o pokole­niu "zrodzonych w niewoli", ani o ,,kolumbach"( którzy dojrzewali dopiero w konspiracji, w czasie wojny; nawet nie o ich młod­szych braciach, o pokoleniu "za­rażonych śmiercią". Przecież uro­dzeni już w Polsce Ludowej mogą o tym świadczyć...
Istotnie - historia toczy się szybciej. Jakby ulegała naciskowi ogólnego przyspieszenia, dostrze­galnego już nie tylko w życiu społeczeństw. Odczuwalnego rów­nież przez każdego z nas indy­widualnie. Jeszcze wczoraj "Gru­pa Laokoona" {#os#7335}Różewicza{/#} była protestem przeciw współczesnemu teatrowi. W założeniu nie miał to być żaden anty-teatr, czy anty-pomnik, wystawiony na pohybel staremu teatrowi. Raczej "wielka kloaka" zdychającej formuły sztuki, śmietnik zużytych rekwi­zytów, rzeźba w g...alarecie czy w marmoladzie, jak mówił sam autor. A więc żadnej akcji, żad­nych tak zwanych postaci, czy ty­pów, zupełny rozkład, kilka luź­nych obrazków, raczej black-outy niż tak zwane scenki. Temat? Wy­nikał właśnie z protestu: entro­pia współczesnej kultury, proces rozpadu, żarty z wytartych, wy­świechtanych formułek języko­wych. W podtekście nawet nie iro­nia, raczej drwina z naszej nieautentyczności, z póz, które przyj­mujemy, z tego, że mówimy języ­kiem sloganów, że posługujemy się gotowymi kliszami, słownymi ste­reotypami, przyciśnięci do muru przez dzieci czy prostaczków - wykręcamy się, odpowiadając - jak w dowcipie - "nie garb się!"
Kto my? Nie pamiętam już dokładnie czy pierwsze wykona­nie "Grupy Laokoona" odbyło się w teatrze studenckim, czy zawo­dowym. Wątpliwość wytłumaczo­na. Bo to "wczoraj" było dokład­nie trzynaście lat temu. Poza tym większość sztuk Różewicza rozpo­częła teatralny żywot od scen stu­denckich, awangardowych, kontestatorskich. Trudno wszak ocze­kiwać, by zawodowy teatr sam się obnażał i zadawał sobie samobójcze ciosy. Adresatem kpiny Różewicza byli wszak zawodowcy, profesjo­nalny stary teatr. "My" to byli wówczas "oni".
Po trzynastu latach "Grupę Lao­koona" wystawił na swojej scenie teatr, nazywany dziś żartobliwie "klasycznym", najstarszy z powo­jennych, pozostający przez ćwierć wieku pod tym samym kierownic­twem artysty zawsze wiernego autorowi, którego realizował teatr zawsze wybredny w wyborze tek­stu: teatr, który może o sobie po­wiedzieć, że "współczesny" z naz­wy wprowadzał na swą sceną utwory, będące w zarodku "kla­sycznymi". Na scenie "Współczes­nego" odbyły się prapremiery "Niemców" i "Pierwszego dnia wolności" Kruczkowskiego, "Ka­riery Artura Ui" Brechta, "Tan­ga" i "Zabawy" Mrożka, sztuk Albeego, Bonda, Pintera. Warto o tym pamiętać, gdy oglądamy tam znakomicie wykonaną "Grupę Laokoona", która rozbrzmiewa dziś zupełnie innymi treściami. Bełkot wytartych banałów, wygła­szanych przez "naukowców", ju­rorów konkursu na dzieło sztuki czy pochlebców - dociera do wszystkich. Po prostu sztuka Ró­żewicza, zamierzona jako drwina ze "starego teatru" zamieniła się w powszechnie zrozumiałą, aktual­na satyrę na nas samych, skiero­wana do wszystkich. Już się nie możemy zasłaniać, że to nie "my", że to nie do nas, że to "kolega". Adres społeczny "Grupy Laokoona" w ujęciu Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#} upowszech­nił się. Publiczność Teatru Współczesnego śmieje się zgodnym chórem z sytuacji, gdzie wszyscy posługują się formułkami wyjęty­mi z gazety i nikt już nie potrafi mówić "własnymi słowami".
Wojciech {#os#4571}Siemion{/#}, jeden z najświetniejszych odtwórców tekstów Różewicza, twierdzi, że cała twór­czość tego pisarza, poety i drama­turga, mówi o przemijaniu. Że postrzeganie mijania jest właści­wie jedynym tematem, którym się Różewicz zajmuje, dając temu wy­raz w różnych formach literac­kich. W jego sztukach nic sie nie dzieje. Chór starców mówi w pew­nym miejscu "Kartoteki" do Bo­hatera:
Toć nawet u Becketta
ktoś gada, czeka, cierpi, śni,
ktoś płacze, kona, pada, bździ.
Rusz się, inaczej teatr zgubisz.
A anty-bohaterski Bohater nic. Bo Różewicz likwiduje bohatera jako osobowość. To nikt o ce­chach wspólnych niezindywidualizowanych, masowa reprodukcja bez oryginału. Coraz bardziej podobny do nas, mówiących o moralności, historii, polityce, wy­chowaniu czy sztuce języ­kiem gotowych formułek, wy­jętych z gazety, pozbawionych indywidualnego charakteru; in­ternacjonalnym wolapiukiem.
To chyba też jedna z oznak, że historia toczy się szybciej.

RÓŻEWICZ, KTÓRY MÓGŁBY BYĆ GRANY W "KOMEDII" (Teresa Krzemień)

BARDZO wczesna jego sztuka, druga z kolei, jeszcze zwarta i zamknięta dramaturgicznie. "Grupa Laokoona". Wystawił ją w bieżącym sezonie Teatr Współczesny, angażując znakomitości aktorskie tej klasy, co Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#}, Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#}, Henryk {#os#567}Borowski{/#}, oraz znakomitość reżyserską w osobie Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#}. Dawno temu premiera warszawska "Grupy Lao­koona" nie miała szczęścia do kryty­ki ani do publiczności. Pogrzebano sztukę w zapomnieniu na wiele lat. Jej reanimacja przy ulicy Mokotow­skiej stała się faktem błyskotliwym, ale niewielkiej rangi artystycznej. Mimo wszystko. Mimo autora, akto­rów, reżysera, wyrobionych gustów tej akurat teatralnej publiczności.
Przedstawienie zrobiono prześlicz­nie, wykończono jak farsowe cacko, wycyzelowano, podmalowano. Wysz­ła komedia obyczajowa z określo­nych lat i określonych sfer, ośmie­szająca pewne style, pewne mody i pewne normatywy. Zwłaszcza te estetyczne, straszące w latach etapu dawno już przeskoczonego. Było? Było. Śmieszne? Dzisiaj tak. Prawie tak dalece, że rzecz całą zagrać by można w sławnym teatrze "Kome­dia" jako farsę z życia inteligencji. Nawet w tej samej co przy Mokotow­skiej scenografii, w pokoju wytapetowanym słonecznikami Van Gogha, z kostiumami a la mode - styl dżin­sowy, jak się patrzy - z całym tym plastycznym aktualizowaniem pro­blematyki, osadzeniem jej w dzisiej­szych modach i kanonach - tego, co trzeba mieć, trzeba mówić, czy trzeba uprawiać. Bo reżyser i sceno­graf chcieli "Grupę'' pokazać jako wieczne, niezdarte memento przed zalewem wszelkich "trzeba" i wszel­kich mód, nie kryjąc zresztą - jak i autor - że owe bełkotliwe style rodzą się w wyniku określonych, usankcjonowanych powagą autoryte­tów tendencji. W "Grupie Laokoona" sprawa jest prosta. To były tamte lata i administracyjne kierowanie sztuką. Ale dzisiaj już sprawa się komplikuje. Nikt nie każe nikomu tworzyć tak a tak, według jednej matrycy, z pointą i wydźwiękiem. Dlaczego więc znowu małpujemy mody; już to akceptujące styl "pod kogoś", już to idące temu stylo­wi pod włos - dlaczego mamy peł­ne usta nic nie znaczących fraze­sów a mieszkania urządzone tak jak sąsiad i przyjaciółka: pod strychulec estetyczny... Te pytania, a jakże, rodzi "Grupa Laokoona" szczególnie w warszawskiej, hübnerowskiej re­alizacji. Nie są one wcale mało istot­ne, ale też i nie wykraczają poza pro­blematykę porządnej komedii miesz­czańskiej.
Czy lekceważę taką problematykę? Nic bardziej błędnego. Potrzeba nam, jak powietrza, sztuk współczesnych lotu dobrze średniego, odbijających jak w krzywych zwierciadłach całą złożoność naszej rzeczywistości.
Może żal jedynie, że to akurat Różewicz ewokuje tego rodzaju uwagi, ale właściwie - czemu nie? Nie od­biera mu to ani "Kartoteki", ani "Na czworakach", nie przytłumia poezji.
A przedstawienie jest koncertem aktorskim. Czego trzeba więcej?

W TEATRZE JAK W ŻYCIU (Zuzanna Jastrzębska)

OJCIEC - Jeśli zamierzasz mówić z Ojcem nie stój bokiem. Zwykły szacunek wymaga, żebyś stał przodem.
SYN - szanuję.
OJCIEC - Jeśli szanujesz to nie patrz zezem... chcę z Tobą pomówić o Twojej przyszłości. Przez dwadzieścia pięć lat z matką stawałem na głowie dla Ciebie, a Ty nie umiesz stanąć jak człowiek..."
Tadeusz Różewicz "Grupa Laokoona".

Wychodziliśmy z teatru szczerze ubawieni. Chociaż czuliśmy się trochę jak po odwiedzeniu lunaparkowej "beczki śmiechu". W kolejnych lustrach oglądaliśmy nasze twarze, sylwetki, ogromnie śmieszne, ale i niepokojąco pobrzydzone. Oczywiście wiemy, że nie mamy ani takich grubych, krótkich nóg, ani wielkiej, stożkowatej głowy, ale gdzieś tam został niepokój, czy aby nie powinniśmy czegoś w nas samych poprawić?!
"Grupa Laokoona" Tadeusza Różewicza jest sztuką "do czytania". Tyle w niej dow­cipu słownego, pysznej zaba­wy literackiej, autor w efek­townych opisach podsuwa czytelnikowi tak śmieszne obrazy sytuacji, niby to ab­surdalnych, a przecież "jak z życia" wziętych, że, by nicze­go nie uronić, zdaje się, iż koniecznie trzeba mieć tekst przed oczyma. Ostro, satyrycznie przez poetę potraktowana wizja naszego światka budzi śmiech wcale nie pusty. Bo ta sztuka, która miała za cel po­kazanie "degrengolady estetów i pseudonowatorów", jest wy­mierzona przeciwko wszelkiej pozie, wszystkim przejawom nieautentyzmu. A czyż nie zda­rza się i nam nadużywać słów bez pokrycia? Czy zbyt chęt­nie i zbyt bezkrytycznie nie podlegamy modzie: na strój, sposób bycia, zaintereso­wania, na model współżycia, systemy wychowawcze?
Ogromnie chcemy być inteli­gentni, znać się na sztuce, na filozofii, ale tak od razu, bez podjęcia wysiłku rzetelnej nauki.

"Grupa Laokoona" w sen­sie formalnym nie jest dla nas zaskoczeniem. Wywodzi się przecież z nurtu twórczości Witkacego-Gombrowicza uzna­nych już za klasykę. Pol­skie tradycje dramaturgii ostro, satyrycznie traktującej tematy społeczne, są dawne i obejmują długą listę nazwisk twórców, którzy np. Ga­briela Zapolska czuli potrze­bę wyszydzania wszelkich form kołtuństwa, fałszu, pozorów pod jakimi mali ludzie próbują ukryć drobne i większe świństwa, szwindle "bo co by ludzie powiedzieli"...
Niestety, pani Dulska żyje, wciąż się odradza i to nie tyl­ko na scenie, w literaturze, ale co gorsze - w życiu, wśród nas.

"Grupa Laokoona", ile mia­ła zalet dla czytających i dys­kutujących, tyle bodaj budzi­ła wątpliwości, czy aby tea­tralna inscenizacja nie znisz­czy jej literackich uroków. Podjęta zresztą przed laty próba wystawienia tej pozycji na scenie nie miała większego powodzenia. Nic więc dziwne­go, że i reżyser przedstawie­nia, prezentowanego dziś przez Teatr Współczesny w Warszawie, Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} rów­nież z obawą o końcowy efekt przystępował do pierwszych prób. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jakie trudności niesie tekst tak bogaty, opi­sujący tak obszernie i pla­stycznie każdą scenę, każde działanie.
W dodatku sztuka, dość luź­no skonstruowana, operuje czasem zmiennym, prowadząc bohaterów od tego co dzieje się dziś, w czas minionego przedwczoraj czy mającego nastąpić jutro. Ma to swoje uzasadnienie w treściach utworu, ale czyni go niezbornym. Chcąc zatem zachować logiczny ciąg akcji stworzyć dramaturgię scenicznych wy­darzeń, przełamać osobne, skeczowe scenki utworu, reżyser
nadał przedstawieniu zwartą konstrukcję, posłużył się dy­namicznym montażem i aktor­skimi środkami wyrazu. Prze­de wszystkim dzięki grze ak­torów odbieramy rosnące wciąż napięcie emocjonalne. To oni pokazują widzom, jak bohaterowie sztuki na serio przeżywają to, co w istocie może być tylko pozorem. Roz­grywając zaś sytuacje opisane przez poetę, nie zastępują tek­stu obrazem, ani go obrazem nie uprzedzają. Starają się widzowi tak jak czytelnikowi, pozostawić możliwość urucho­mienia własnej wyobraźni do­powiedzenia tego, czego nie pokazano mu na scenie.

W czerwcowym numerze "Dialogu" drukowana jest nie­zwykle interesująca rozmowa Konstantego {#os#18884}Puzyny{/#} z Tadeu­szem {#os#7335}Różewiczem{/#}. Jest ona doskonałym komentarzem do spektaklu przygotowanego przez zespół Teatru Współ­czesnego. Tym razem reżyser i aktorzy nie próbowali two­rzyć "na kanwie sztuki". Tekst Różewicza został dokładnie przeczytany i zrozumiany tak, jak tego chciał poeta. Tym razem autor z reżyserem "spotkali się", "pisarzowi ni­czego nie podpowiedziano".
Zagrano cały tekst w deko­racjach realistycznych przed­stawiających mieszczańskie wnętrze współczesnego "inte­lektualisty". W tych dekora­cjach (są one dziełem Jana {#os#1313}Banucha{/#}) znamiennie za­brzmiały słowa: "Wyobraź so­bie, że Wicka ma wprost kongenialną koncepcję wystawie­nia Zapolskiej na trapezie, wszystko w ruchu. Henio wprost trzęsie się z zachwy­tu".
Były już próby wystawienia Zapolskiej "abstrakcyjnej", w konwencji "teatru absurdu". Dobrze się stało, że dziś oglą­damy Różewicza potraktowa­nego całkowicie realistycznie.
O trudnościach i wątpliwoś­ciach, jakie towarzyszyły pracy nad "Grupą Laokoona", rozmawiałam z Zygmuntem Hübnerem po premierze, kiedy wiadomo było, że przedstawienie podobało się, że ak­torzy po mistrzowsku wywią­zali się ze swoich zadań. Bo też powodzenie całego zamie­rzenia zależało przede wszy­stkim od nich. Miał tu zresz­tą reżyser obsadę doborową: Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} - Matka - ujawniła (nie po raz pierwszy zresztą) wielki talent charak­terystyczny. W roli tej prze­kazuje wszystkie niuanse po­staci stworzonej: przez Różewicza i jeszcze własną wiedzę o tradycji literackiej, z jakiej owa matka wyrosła. Przypo­mina więc widowni i panią Dulską, i Matkę Witkacego. Jest ogromnie śmieszna a w pewien sposób i wzruszająca.
Henryk {#os#567}Borowski{/#} - Dzia­dek - to znów wielka kreacja i przypomnienie postaci ze sztuk powstałych później niż "Grupa Laokoona". Pokazał też aktor delikatnie bezrad­ność starca, który ciągle jesz­cze pragnie dotrzymać kroku młodym, choć już innym pra­wom psychicznym i fizycznym podlega.
Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#} - Ojciec - w sztuce wyniesio­ny "na piedestał", wywyższo­ny grubo ponad swe możli­wości intelektualne przez Dziadka i żonę - łatwo gubi całą swoją mądrość, gdy trze­ba wybrać między własnym zdaniem, a chęcią przypodobania się wszechwładnej zwierz­chności. Cieniutko została zagrana przez aktora śmieszność tego małego człowieczka.
Występuje w przedstawieniu jeszcze cała grupa aktorów znakomicie grających scenę rozstrzygnięcia konkursu na pomnik wieszcza. Jest też świetnie zrobiona postać pa­sażera wracającego z podróży zagranicznej (Kazimierz {#os#324}Ka­czor{/#}).
Jest jeszcze jedna postać ważna w sztuce - Syn (gra go Piotr {#os#10555}Zaborowski{/#}), w miarę oportunistyczny, myślący o korzyściach materialnych.
Jego credo bardzo realnie: "Szczęście w małżeństwie i dobrze płatny zawód".
To dzięki nim wszystkim, odtwórcom ról dużych i ma­łych, "Grupa Laokoona" nie jest już tylko sztuką do czyta­nia.

GROCHOWIAK I RÓŻEWICZ (Andrzej Markiewicz)

W tym roku, jubileuszowym roku Polski Ludowej, obejrzymy wiele starych i nowych sztuk polskich dawnych i współczesnych. I tak, w Teatrze Polskim możemy oglądać najnowszą sztukę Stanisława Grochowiaka pt. "Okapi" czy­li komedia pełna piorunów" w reżyserii Krystyny Meissner, ze scenografią Krzysztofa Pankiewicza, muzyką Tomasza Ochalskiego i choreografią Wi­tolda Grucy, zaś w Teatrze Współczesnym wznowioną, jed­ną ze wcześniejszych sztuk Tadeusza Różewicza pt. "Grupa Laokoona" w reżyse­rii Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#}, ze sce­nografią Jana {#os#1313}Banucha{/#}.
Okapi, to imię bohaterki sztuki, młodej i pięknej kraw­cowej, która jest kochanką dyktatora. W jej też miesz­kaniu dzieje się większa część komedii Grochowiaka, miesz­kaniu prostym, bardzo miesz­czańskim, zarzuconym bibelotami - tak zresztą "zaprojek­tował" wnętrze mieszkania Okapi sam autor. Inna od zało­żeń autora scenografia zapro­jektowana przez Krzysztofa Pankiewicza wprowadza pew­ną dezorientację: to wnętrze nie oddaje atmosfery domu młodej dziewczyny, zarabia­jącej szyciem, która nagle zna­lazła się w orbicie zaintereso­wań samego dyktatora i jego dworu.
Chociaż Grochowiak napisał "Okapi" przede wszystkim w celu ukazania problemów związanych z dyktaturą, a więc mechanizmem władzy, jednakże ustawienie w sztuce Okapi, jako centralnej posta­ci komedii uczyniło ze sztuki "rzecz o kobiecie", studium dziewczyny, która przechodzi metamorfozy będące następ­stwem szeregu posunięć poli­tycznych jej kolejnych partne­rów. Rzec można: seks, wła­dza, polityka i rola w tym wszystkim kobiety. Interesują­ce kreacje stworzyli Tadeusz Fijewski w roli dyktatora i Jolanta Wołłejko jako Okapi, która będąc kochanką dyktatora, potem jego następcy, przeżywwająca kolejne zmiany sta­nowisk dworskich zawsze bę­dzie marzyła o spokojnym, mieszczańskim życiu. Nie im­ponuje jej rola pani Du Barry, woli pozostać małą miesz­czką, żyjącą w spokoju w mieszkaniu pełnym koloro­wych poduszek i bibelotów.
{#os#7335}Różewicz{/#} napisał "Grupę Laokoona" na początku lat sześćdziesiątych, poruszając w niej tak wówczas aktualne problemy młodzieżowe, przede wszystkim "konflikt" obu po­koleń: dorosłego i młodego. In­nym zagadnieniem, jakie chciał poddać krytyce w swo­jej komedii była modna wów­czas wśród młodych artystów plastyków twórczość udziw­niona, niezrozumiała dla oto­czenia, której już tylko nieli­czne egzemplarze można dziś oglądać w niektórych gale­riach. Po kilkunastu latach ko­medię Różewicza ogląda się jako ,,rzecz o przeszłości", tyle bowiem zmieniło się u nas przez ostatnie dziesięciolecie, że ówczesne problemy dziwią już nas i tylko... bawią. Stąd też bawimy się nieźle na "Gru­pie Laokoona" wyreżyserowa­nej sprawnie przez Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#}, który potasował od­powiednio poszczególne sceny tworząc komedię o charakterze skeczowym. Zabawne właśnie są dialogi: mówi się, tu języ­kiem tak banalnym, ubogim, a jednocześnie napuszonym, który w istocie nic nie mówi, nie wyraża. Ta "standardowa" ubogość naszego codziennego języka dowcipnie ukazana przez Różewicza jest chyba najbardziej zabawnym, a jed­nocześnie dydaktycznym mo­tywem komedii.
Znakomita obsada, świetna gra aktorów, zwłaszcza rodzin­ki: Ojciec - Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#}, Matka - Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#}, Dziadek - Henryk {#os#567}Borowski{/#} zapewni powodzenie sztuce na długie miesiące.

GALERIA FIGUR WOSKOWYCH (August Grodzicki)

"Grupa Laokoona" na pewno nie należy do najlepszych sztuk {#os#7335}Różewicza{/#}. W dodatku w swej aktualnej warstwie satyrycznej w niejednym się postarzała, sta­ła się niemal historyczną; trzy­naście lat, które minęły od jej napisania, to przy dzisiejszym tempie cała epoka. A jednak przedstawienie w Teatrze Współ­czesnym, precyzyjnie poprowa­dzone przez Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#} i wybornie zagrane przez ak­torów jest bardzo zabawne. Śmiechu co nie miara i śmiech to bynajmniej nie pusty, w swym głównym ataku godzi w niebłahe problemy naszej współ­czesności.
Sam Różewicz wyznał, że za­czął pisać tę drugą po "Karto­tece" swą sztukę jako protest przeciw współczesnemu teatro­wi, a potem poszedł na kompro­mis z tym teatrem: "Grupa La­okoona" miała być rzeźbą w marmoladzie. Nie w marmurze, nie w gipsie, ale w ordynarnej marmoladzie. Miała to być de­grengolada estetów i pseudonowatorów wyrzeźbiona w mar­moladzie. Miała to być "kloaka maxima" zdechłej estetyki.. Ale w trakcie "pracy nad sztuką" ręka dramaturga zaczęła kleić z marmolady jakieś "postacie", zaczęła kleić "akcję". Teatr (ten "prawdziwy") upomniał się o swoje prawa i powstała prawie prawdziwa komedia z dekoracja­mi i przerwą".
Powstał twór hybrydyczny - niemal komedia obyczajowa i ostrą satyrą środowiskową, ale właściwie bez akcji, złożona z kilku obrazków scenicznych o charakterze skeczów. Mogłoby ich być więcej, lub mniej, nie wpłynęłoby to na kształt czy też bezkształt całości. Cóż z tego? Ponarzekamy na ta słabizny, a potem przyznamy, że bawiliśmy się doskonale. I nie tylko może wyśmianiem owego bankructwa sztuki, zdechłej estetyki - to sprawy już nieco przebrzmiałe, choć nie całkiem. Bardziej ude­rza inna sprawa arcyaktualna. Zalew wytartych szablonów ję­zyka, jakim mówi się i myśli. Młynek frazesów, które nic nie znaczą czy też przestały już co­kolwiek znaczyć. Bełkot wytar­tych banałów, poza którymi nia ma żadnej treści, i które na każ­dą sytuację życiową mechanicz­nie dostarczają gotowych formu­łek dotyczących sztuki, historii, polityki, moralności, wychowa­nia - wszystkiego. Różewicz nie daje ani parodii, ani kary­katury. Po prostu w obiegowe rozmowy włącza prawdziwe cy­taty z życia i literatury i na ich napędzie dopiero wjeżdża­my w krainę absurdu. Ludzie niczego nie umieją tu powie­dzieć "własnymi słowami", są nieautentyczni jak gipsowe od­lewy Grupy Laokoona i nawet kiedy domagają się autentycz­ności czynią to nieautentyczny­mi, przejętymi szablonami.
Ten obsesyjny język formuł­kowy w sztuce Różewicza też się nieco zestarzał. Reżyser, gdzie się dało, zaktualizował go, tu skreślił, tam zmienił, ówdzie uzupełnił. Poza tym pozostał wierny wskazówkom autora, nie bawił się w absurdalne udziw­nienia, dał obrazki oparte na gruncie rzeczywistości i grane na serio, przez co ich komizm występował tym mocniej. Rów­nież scenografia Jana {#os#1313}Banuchy{/#} trzymała się ram realizmu.
Nadzwyczajny w tej nieodpar­cie komicznej grze na serio był tercet aktorski: Henryk {#os#567}Borowski{/#} (Dziadek), Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#} (Ojciec), Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} (Matka). Dzielnie towarzy­szył im Piotr {#os#10555}Zaborowski{/#} jako 17-letni Syn. Nie jego wina, że jako przedstawiciel dzisiejszej młodzieży wypadł nieprawdzi­wie. W tym najbardziej sztuka Różewicza nabrała posmaku hi­storycznego. Taka była młodzież w pokoleniu, które dziś dochodzi do czterdziestki i do stanowisk kierowniczych. Także wszystkie postacie epizodyczne udały się znakomicie, każde do zapamię­tania.

"GRUPA LAOKOONA" RÓŻEWICZA (Stefan Polanica)

Prapremiera "Grupy Laokoona" odbyła się w warszawskim Teatrze Dramatycznym przed dwunasty laty, a sztukę, tę na­pisał Tadeusz {#os#7335}Różewicz{/#} w r. 1961. Grana była wówczas w sprzyja­jącym kontekście zainteresowań i dyskusji dotyczących obu problemów, które przewijają się przez sztukę: wychowania mło­dzieży i związanych z tym sto­sunków międzypokoleniowych oraz bliskich absurdu udziwnień czy wręcz szarlatanerii w nie­których kręgach naszej awan­gardy plastycznej, żerujących na snobistycznych kręgach odbior­ców. Dziś sztukę tę odbiera się przede wszystkim jako inteligentną i zabawną farsę - z satyry żywo przemawia ze sceny tylko sprawa skostniałej tramtradracji zastępującej autentyczne i ak­tywne postawy wobec współczes­nych problemów percepcji jak również wychowania estetyczne­go.
Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} postawił więc na komediowo-farsową warstwę sztuki, a ponieważ, dysponował tak znako­mitymi wykonawcami, jak Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} (Matka), Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#} (Ojciec) i Henryk {#os#567}Borowski{/#} (Dziadek), którym towarzyszą: bardzo zabawny (jako Pan II w prologu w pociągu) Kazimierz {#os#324}Ka­czor{/#}, przypominający specyfiką swe­go początkującego aktorstwa B. {#os#6173}Kobielę{/#}, Piotr {#os#10555}Zaborowski{/#} (z ujmującą prostotą, bez ,,młodzieżowych" prze­rysowań kreujący postać Syna), i inn. - przedstawienie jest istotnie bardzo zabawne chociaż zdarzają się rów­nież miejsca puste.
Do tekstu, opublikowanego w 1961 roku w "Dialogu" (nr 8) dopisane jest rozbudowane zakończenie, które bardziej wyraziście niż pierwodruk i kształt prapremierowy pointuje sztukę.
Dobrym pomysłem scenografa było ubranie wszystkich trzech pokoleń w młodzieżowe dżinsy, co w zesta­wieniu z postawami Dziadka oraz Ojca i Matki daje dodatkowe satyrycz­ne i humorystyczne efekty.


/materialy/img/844/844.jpg/materialy/img/844/844_1.jpg