Teatr Współczesny Warszawa
premiera 26 czerwca 1974
reżyseria - Zygmunt Hübner
scenografia - Jan Banucha
asystent reżysera - Jerzy Kronhold
asystent scenografa - Aniela Wojciechowska
obsada:
Ojciec - Wiesław Michnikowski
Matka - Zofia Mrozowska
Syn - Piotr Zaborowski
Dziadek - Henryk Borowski
Przyjaciółka - Ilona Stawińska
Pan II - Kazimierz Kaczor
Celnik I - Marian Friedmann
Celnik II - Józef Fryźlewicz
Przewodniczący jury - Edmund Fidler
Członek jury I - Ryszard Barycz
Członek jury II - Józef Konieczny
Ordynator - Józef Fryźlewicz
PIECE BIEN FAITE W MARMOLADZIE (Andrzej Hausbrandt)
PEWIEN szlachcic rzymski, nazwiskiem de Fredis, grzebiąc w styczniu 1506 roku we własnej winnicy, dokopał się wspaniałej rzeźby marmurowej przedstawiającej starszego pana i dwóch młodzieńców oplecionych przez gigantyczne węże. Znając modną wśród współczesnych dostojników pasję do antyków, zaproponował on Juliuszowi II znalezisko za tłustą pensję roczną. Papież szybko dobił targu i w ten sposób, minimalnie naruszona przez czas, „Grupa Laokoona” znalazła się w Watykanie. Drobne ubytki w świetnym dziele polecono uzupełnić samemu Michałowi Aniołowi, lecz ten odmówił, czując się niegodnym poprawiania tak znakomitego dzieła. Podobnych skrupułów nie mieli skromniejsi talentem artyści: Cornacchini i Montorsoli, którzy w XVIII wieku dorobili brakujące ramiona i ręce, dzięki czemu "Grupa" wyglądała "jak nowa". Może dlatego też zwróciła na siebie uwagę napoleońskich szabrowników, którzy zabrali ją w 1796 roku, jako wojenne trofeum, do Paryża. Dopiero po upadku cesaraa, w 1815 roku, udało się papieżowi odzyskać ją. Wróciła do Watykanu i tam znajduje się do dziś dnia, tam też jej "calco in gesso" czyli odlew gipsowy miał okazję podziwiać bohater sztuki Różewicza "Grupa Laokoona".
"Grupa ta - pisał w jednym ze szkiców Tadeusz Różewicz - miała być rzeźbą w marmoladzie. Nie w marmurze, nie w gipsie, ale w zwyczajnej marmoladzie. Miała to byt degrengolada estetów i pseudonowatorów wyrzeźbiona w marmoladzie. Miała to być "kloaka maxima" zdechłej estetyki. Ale w trakcie "pracy nad sztuką" ręka dramaturga zaczęła kleić z marmolady jakieś "postacie", zaczęła kleić "akcję". Teatr (ten "prawdziwy") upominał się o swoje prawa i powstała prawie prawdziwa komedia z dekoracjami i przerwą. Z marmolady wylazło grono postaci. Gdyby się bodaj "rozlazło".
Jeszcze dalej, przeciw pierwotnemu zamysłowi autora, poszła inscenizacja "Grupy Laokoona" w Teatrze Współczesnym. Reżyser uczynił wszystko, aby z różewiczowskiej marmolady uklepać "piece bien faite" czyli "sztukę dobrze zrobioną". Na wzór francuskiej komedii bulwarowej, jednej z tych doskonale skomponowanych, zabawnych, zgrabnych, lecz pustych fars. Przerabianie Różewicza na Caillaveta jest zajęciem może pasjonującym, na pewno trudnym, lecz czy celowym...? Czy sensownym...?
„Grupa Laokoona” została napisana w roku 1961 i odnosiła się do wyraźnie określonej epoki. Naładowana została obyczajowością tamtych, "granicznych" dla wielu pojęć, wartości i postaw, czasów. Próba przeniesienia tego wszystkiego we współczesność, w dzień dzisiejszy - zawodzi. Aktualizacja chybia, bo nie wiecznie żywym problemom komedia została poświęcona. A więc realizator szuka ratunku w groteskowości, w ciągnięciu za włosy farsowości i demonstrowaniu jej na scenie. W końcu i widownia się śmieje, lecz jest to śmiech, jak na farsie, płyciutki. Śmiech, że ktoś się boi celników, że pani domu coś się przypala, że dziadzio lata do ubikacji, że młodzieniec wydmuchuje baloniki z gumy do żucia itd. itp. W sumie bulwarówka na lato, tyle że opakowana w tekst Różewicza.
W XIX wieku najznakomitsi aktorzy warszawscy - gwiazdy Rozmaitości - odnosili niezwykłe sukcesy w trzeciorzędnych bulwarówkach importowanych głównie z Paryża. We Współczesnym powtórzono stosowany wówczas zabieg obsadowy, powierzając prowadzące role w „Grupie Laokoona” tak świetnym artystom jak: Zofia Mrozowska (Matka), Henryk Borowski (Dziadek) i Wiesław Michnikowski (Ojciec). Oni to, ich talent, ich koncertowa gra zapewnią spektaklowi niewątpliwe i długotrwałe powodzenie u publiczności. Sięgające daleko poza okres letni, na który zazwyczaj przeznacza się takie pozycje.
Zofia Mrozowska - aktorka obdarzona niezwykła kulturą sceniczną, zasobna w świetny warsztat, aktorka, którą przywykliśmy oglądać w rolach dramatycznych - tym razem pokazała, jak wielką siłą komiczną dysponuje. Jak ostrożnie potrafi nią operować, jak sprawnie omija mielizny błazenady, jak leciutko i wyraziście zarazem rysuje sytuacje. Myślę, że warto byłoby tę znakomitą artystkę pokazywać w komediowym repertuarze. Zwłaszcza w komedii klasycznej. Henryk Borowski należy do aktorów, o których trudno mi pisać obiektywnie, tak wysoko bowiem stawiam jego kunszt, tak pasjonuje mnie jego gra.
I tu zabłysnął on pełnią swego talentu, na który składa się nie tylko wielka dyscyplina, znakomite oponowanie zawodu, ale także jakaś ujmująca skromność. Artysta ten nigdy nie wypychając swej roli na plan pierwszy, zawsze przecie koncentruje naszą uwagę, wiąże nasze emocje, odkrywa przed nami nieznaną prawdę o człowieku. Tym razem jest to prawda o ludzkiej starości.
Wiesław Michnikowski - przez lata ukazywał nam bohaterów z rodu, którego protoplastą jest wielki Charlie Chaplin. Od pewnego czasu bliższym jest wzoru z Gałczyńskiego: owego zakatarzonego inteligenta. I w tej inkarnacji oglądamy go we Współczesnym. Jest to świetnie, logicznie, a równocześnie bardzo śmiesznie zbudowana rola.
Reszta wykonawców sekunduje z talentem znakomitej trójce gwiazd.
Andrzej Hausbrandt
„Express Wieczorny” nr 168, 17 lipca 1974
POD ZNAKIEM AKTORSTWA (Jerzy Zagórski)
Lato przyniosło w teatrach kilka pozycji, w których na plan pierwszy wybija się aktorska gra w takim stopniu, że więcej chciałoby się o niej mówić niż o sztukach, a także reżyserii. Paradoksem jest, że przynajmniej w jednym przypadku jest to niezaprzeczalny triumf reżysera, jeśli uznać, że najlepsza jest taka właśnie reżyseria, której nie widać, bo wyraża się przez grę zespołu.
Takim właśnie przedstawieniem, w którym reżyser, Zygmunt Hübner, tak dyskretnie pokierował zespołem, pozostając w pozornym cieniu, jest „Grupa Laokoona” Różewicza w Teatrze Współczesnym. Ale skoro jest to przedstawienie znakomicie harmonijne, to kogóż jak nie reżysera pochwalić za niewidzialną dla nas batutę?
A blasku w tym spektaklu niemało. Zofia Mrozowska w roli Matki gra na wysokim diapazonie transformacje psychologiczne, które jej dyktuje tekst. Przeistoczenie tak zwanej kury domowej w zwariowaną malarkę wychodzi w jej wykonaniu bardzo przekonywająco. Ilona Stawińska w roli Przyjaciółki przedstawia doskonale paniusię z towarzystwa, mielącą ozorkiem przerażające banały. Wiesław Michnikowski jako Ojciec-humanista tworzy jeszcze jedną ze swoich niezrównanych kreacji w zakresie sobie tylko właściwego komizmu, skoligowanego z chaplinowskim, a także buster-keatonowskim. Józef Fryźlewicz sugestywnie i przebojowo gra obie role mu powierzone: Celnika II, niemal milczącego, i Ordynatora, mającego najwięcej do powiedzenia na konkursie rzeźb.
Jerzy Zagórski
„Kurier Polski” nr 165, 16 lipca 1974
PRZYPOMNIANY RÓŻEWICZ (Michał Misiorny)
Jest to sztuka o smutnym zwycięstwie krytyków. Tadeusz Różewicz cytuje nazwiska szanowane, Klaczkę i Lessinga (w oryginale), a obok tego jakiegoś Weigerta, także w oryginale - ale to nie o nich tylko traktuje poeta w sztuce. „Grupa Laokoona” - to jak gdyby wernisaż wystawy malarskiej: przed obrazami, owszem, przechadza się publiczność, ale nikt nie mówi o tym, co widzi, tak jak widzi, tylko tak, jak sądzi, że przeczyta za tydzień w niektórym subtelnym tygodniku. Wielkie, oderwane bajdurzenie w wyśrubowanym stylu, bez związku ze sztuką, która skromnie sierocieje na uboczu, i bez związku z rzeczywistym odczuciem sztuki. W tej sytuacji nie warto nawet myśleć, czy sztuka, o której się paple, jest autentyczna, czy może jest tylko falsyfikatem: gdy zwycięża styl mówienia i odczuwania a la Weigert, wszystko staje się "kopią w gipsie", różą z nawoskowanego papieru, masową reprodukcją "Słoneczników" van Gogha.
Ten trop został polskiej dramaturgii nadany przez Gombrowicza i, jak widać, owocuje. Rytuał przeżywania i mówienia o przeżyciu zastępuje rzeczywiste przeżycie, stajemy się nieautentyczni i śmieszni - zwłaszcza, gdy nagle zderzyć napuszoną konwencję z zapachem czegoś tak realnego, jak dobry ser...
„Grupa Laokoona” nie należy do faworyzowanych przez teatry i krytykę sztuk Różewicza, ale - jak dowiodło przedstawienie w Teatrze Współczesnym - niesłusznie. I to podwójnie: bo oto stosunkowo wczesny Różewicz nie tylko antycypował w tej grotesce wiele elementów z późniejszej dyskusji literackiej o sobie samym, o swej "otwartej" dramaturgii, ale dał jednocześnie scenariusz "zamknięty", szczerze zabawny, i nie pozbawiony żądeł głębszych, odnoszących się zresztą nie tylko do sfery sztuki. Dlatego teatrowi i reżyserowi, Zygmuntowi Hübnerowi, należy się uznanie za wybór (a może za ponowne odkrycie?) sztuki. Za przedstawienie zresztą także. Jest proste, chciałoby się rzec - ufne wobec tekstu pisarza. Scenografia Jana Banuchy podobnie, a przecież jest zarazem oryginalna. Przedstawia wnętrze mieszkalne, całe wytapetowane reprodukcjami „Słoneczników”, ale oto jedna z reprodukcji nieoczekiwanie objęta secesyjną złoconą ramą, bardziej niż inne - bo zwiększą powagą - udaje oryginał. Tak samo aktorzy - udają z powagą, celebrują, wygłaszają i są nieodparcie komiczni. Ktoś nowie, że Zofia Mrozowska, Henryk Borowski i Wiesław Michnikowski ujawnili raz jeszcze dyspozycje charakterystyczne - ale i to będzie nieprawda: grają głęboko psychologicznie, w stylu powiedzmy ibsenowskim, i właśnie dzięki temu mamy zabawę wyborną.
Michał Misiorny
„Trybuna Ludu” nr 199, 18 lipca 1974
GRUPA LAOKOONA
"Grupa Laokoona" jest Jedną z wcześniejszych sztuk Tadeusza Różewicza. Opublikowana dwanaście lat temu, powstała w okresie trwającej jeszcze reakcji na schematyzm literatury lat 50-tych. Stąd jest w niej tak wiele szyderstwa z martwych konwencji tej literatury i z absurdów socrealistycznej sztuki. Problem jednak trochę zwietrzał i stracił już ostrość - toteż cała scena obrad jury w konkursie na pomnik Juliusza Słowackiego wywołuje śmiech bardziej dobrotliwy niż to pewnie zamierzył niegdyś autor. Zasadnicza treść tej sztuki - sprawy "naszej małej stabilizacji", roli sztuki w świecie, gdzie wszystko kręci się wokół rzeczy - nie straciła na aktualności.
Mieszczańska rodzina, którą widzimy na scenie jest nieodparcie śmieszna w swych snobizmach i głupkowata w swych mądrościach. Konflikt pokoleń, który wywołuje najpierw Syn, a potem Dziadek niszczy jej spokój i sprowadza na Ojca i Matkę, groteskowe kłopoty. W przedstawieniu w Teatrze Współczesnym w Warszawie wszyscy bohaterowie ubrani są w najmodniejsze, dżinsowe rzeczy, powołują się na "Literaturę", a słowo "sztuka" nie schodzi im z ust. W sytuacji jednak, gdy Syn domaga się od nich życiowej rady i pomocy są niemi, albo wygłaszają komunały.
"Grupa Laokoona" jest komedią i to komedią bardzo udaną, co bodaj że łatwiej ocenić teraz niż przed laty. Aż dziwne, że tak nieczęsto gości w repertuarze polskich teatrów. Dobrze się więc stało, że przypomniał ją reżyser Zygmunt Hübner. Jemu więc także oraz znakomitym aktorom, przede wszystkim Zofii Mro-zowskiej, Wiesławowi Michnikowskiemu i Henrykowi Borowskiemu zawdzięczamy dwie godziny dobrej i niegłupiej zabawy. (ż)
Stanisław Różewicz - "Grupa Laokoona", Teatr Współczesny w Warszawie, reż. Zygmunt Hübner, scenografia: Jan Banucha.
O RÓŻNYCH PRZEMYTNIKACH (Wojciech Natanson)
Gdy oglądam Różewiczowską "Grupę Laokoona", odnoszę stale wrażenie, że najciekawsza i najzabawniejsza jest odsłona pierwsza. Potwierdziła to i nowa inscenizacja Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#} w warszawskim Teatrze Współczesnym.
Dwaj podróżni znajdują się w przedziale pociągu, wjeżdżającego na stację graniczną. Jeden jest niespokojny, przerażony, roztrzęsiony. Zdradza tak wielkie lęki, że na milę pachnie przemytem. Ale te właśnie objawy nie pozwalają w nim widzieć poważniejszego przestępcy. Zawodowy przemytnik zachowuje zimną krew. Chyba, że jego samodemaskowanie miałoby być wyrafinowanym wybiegiem?
Drugi turysta zachowuje się zupełnie inaczej. Cechuje go nie tylko spokój, ale i obojętność. Pogrążony w lekturze "Wieczorów florenckich", żyje w idealnym świecie przygód duchowych. Może to być maska nowego rodzaju. Zapalony zwolennik oderwanego piękna chciałby uchodzić za przemytnika w znaczeniu przenośnym. Jego "kontrabanda" to przemycanie przeżyć artystycznych nie tyle przez granicę, co przez "bariery" doczesności. Tu jednak czyha nowa niespodzianka. Celnicy zlekceważą także ten rodzaj "przemytu". Momentalnie zdemaskują człowieka, który niczego samodzielnie przeżyć nie umie, skazany na recytowanie cudzych myśli. Oni także potrafią posłużyć się tym językiem.
Sens komediowy tej sceny zależy w teatrze od gry aktorów. Probierzem ich sztuki jest sposób, w jaki wykorzystują szanse, podsuwane przez tekst. Na odwrót - dowodem wartości tekstu jest dostarczanie takich możliwości aktorom. Komediowość wzmaga jeszcze ową współzależność; wyraża się błyskawiczną reakcją widzów. Nic tu nie pozostaje w sferach hipotezy - wszystko się sprawdza. Spektakl Teatru Współczesnego był na to nowym dowodem.
Młody aktor, którego dopiero po raz drugi oglądaliśmy na stołecznej scenie, Kazimierz {#os#324}Kaczor{/#}, wykorzystał wszelkie możliwości, jakie daje rola niespokojnego turysty. Wszystko było celowe i celne. Żadnej szarży, choć sporo ruchu. Żadnej przesady, choć mnóstwo ekspresji. Wiele komizmu - ale cienkiego, niewymuszonego, subtelnego.
Komizm potęgował się jeszcze dzięki kontrastowi. Turystę zatopionego w przeżyciach idealnych gra Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#}. Prawie zupełna nieruchomość. Głos przyciszony i matowy. Maska człowieka, doznającego mocnych przeżyć, które natychmiast okazują się lekcją wyuczoną, oklepaną.
Ciąg dalszy to potwierdzenie tego, co się mieści w odsłonie pierwszej. Ekspert sztuki, choć znalazł się w gronie rodzinnym, przemawia dalej jak nakręcona katarynka. Opowiadanie o wrażeniu, jakie sprawiła "Grupa Laokoona" w muzeum watykańskim jest tym śmieszniejsze, że oglądający widział nie oryginał, tylko gipsową kopię. Co prawda, brakuje pewnego istotnego elementu, tego, który się dobrze wyczuwało w odsłonie pierwszej. Sytuacja przemytników, czy pseudo-przemytników, czekających na kontrolę celną, była intrygująca. W odsłonach następnych nie stanie się takim czynnikiem ani wybór kierunku studiów syna - maturzysty, ani opowiadanie o rzymskich wrażeniach. Sztuka przemienia się chwilami w felieton, w zabawną szermierkę paradoksami.
Aktorzy mają zadanie niełatwe. {#os#588}Michnikowski{/#} kontynuuje grę tak stonowaną, że bawi przeciwstawieniem pozorów i rzeczywistości. O Henryku Borowskim (grającym Dziadka) ładnie napisał Michał {#os#16193}Misiorny{/#}; że znakomity ten aktor nigdy roli swej nie narzuca, nie "wypycha" na czołowe miejsce.
Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} wykorzystała sytuacyjny komizm nagłych wyjść, spowodowanych tym, co trzeba w kuchni postawić lub odstawić, co wykipiało i jeszcze wykipi. Jestem wdzięczny, że nie próbowała zastosować schematów, używanych dla charakteryzowania współczesnych kumoszek.
Jest jednak w "Grupie Laokoona" epizod, który nieco dalej sprawę posuwa. To posiedzenie jury, mającego rozstrzygnąć konkurs na pomnik. Ciekawi nas, jak się zachowa uczestniczący w tym posiedzeniu znawca sztuki, oglądany najpierw na granicy, a potem w gronie rodziny. Tekst pozwala przyjąć, że ów wielbiciel Kierkegaarda i Klaczki pogodzi wszystkie sprzeczności - potakując przedstawicielowi opinii oficjalnej. Taka interpretacja nie została w obecnym spektaklu zaakcentowana (natomiast grający Ordynatora Józef {#os#1841}Fryźlewicz{/#} wiele wyrażał zastyganiem w pozy pełne oburzenia). Najwięcej miejsca zajmuje dysputa erudycyjna na temat aniołów.
Ojciec pozostaje więc deklamatorem celowo bezbarwnym. Natomiast w jego rodzinie dokonują się przemiany. Syn (grany przez Piotra {#os#10555}Zaborowskiego{/#}) ostatecznie traci wiarę w głębszy sens życia. Matka spróbuje malarstwa, powiększając chaos rodzinny. Dziadek, straciwszy wiarę w piękno, zainteresuje się jednak włoskim serem, przywiezionym z rzymskiej wyprawy. Zatem odsłona ostatnia nawiązuje po trosze do pierwszej; "przemytnictwo" wrażeń artystycznych okaże sie sprawą podrzędną wobec przywiezienia przysmaku. Może nawet ów ser pozwoli odzyskać wiarę w idealne piękno?
Nie podzielam lekceważącej opinii, wypowiedzianej na temat tej sztuki przez jednego z recenzentów nowej premiery. Różewicz nie jest tu odkrywcą nowych form (np. "spiętrzenia czasów scenicznych" z "Kartoteki", "spiętrzenia" i stopniowego przeobrażania sie przestrzeni scenicznej ze "Starej kobiety", "spiętrzenia stanów psychicznych" w "Naszej małej stabilizacji" itd.). Operuje dowcipem "jajka Kolumba", ale wiadomo, że nie tak łatwo na to wpaść. Reżyser nowego spektaklu tej sztuki, Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} nie zmieniając tekstu wykazał wartość "Grupy Laokoona" jako sztuki o "przemytnikach", którzy niczego cennego nie przywożą poza frazesem i włoskim serem.
ZAPOLSKA NA TRAPEZIE, CZY RÓŻEWICZ NA ZIEMI? (Roman Szydłowski)
Wyobraź sobie, że Wicka ma wprost kongenialną koncepcję wystawienia Zapolskiej na trapezie, wszystko w ruchu. Henio się trzęsie z zachwytu" - mówi jedna z postaci "Grupy Laokoona". Słowa te napisane w 1961 brzmiały bardzo zabawnie, lecz nieprawdopodobnie. Po premierze "Moralności pani Dulskiej" na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie brzmią jak ironiczny komentarz do tamtego spektaklu.
Różewicz broni w tej sztuce autentycznego życia i autentycznych ludzi przed pozerami, blagierami, oportunistami i snobami. Wynikło to wyraźnie z nowej inscenizacji. Okazało się, że "Grupa Laokoona" jest nie tylko dowcipna, lecz ma także poważniejszą wymowę. Ta "rzeźba w marmoladzie", jak ją kiedyś sam autor określił, ma elementy wykute ze znacznie twardszego materiału.
Premiera "Grupy Laokoona", która odbyła się 14 kwietnia 1962 w Sali Prób Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy, przeszła prawie bez echa. "Almanach sceny polskiej" notuje lakonicznie: przedstawień 21 (widzów 2513). Po wielkim sukcesie "Kartoteki" przyjęto tę drugą sztukę Różewicza bez entuzjazmu. Przyczyny były różne: nieodpowiedni moment, tekst wyprzedzający wydarzenia, ale chyba także nazbyt abstrakcyjna i oderwana od realiów inscenizacja.
Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} zrozumiał bardzo dobrze, że ta dowcipna komedia satyryczna, napisana w nowej konwencji stylistycznej, z wykorzystaniem techniki teatru absurdu i wczesnych jednoaktówek Ionesco, nie jest wcale absurdalna w swym najgłębszym sensie. Wręcz przeciwnie: jest jak najbardziej prawdziwa w swej obserwacji społeczno-obyczajowej i w krytyce wad i przywar środowiska intelektualno-artystycznego.
Nauczony doświadczeniem innych reżyserów w pracy nad sztukami Witkacego, Mrożka i Różewicza, poprowadził więc spektakl "Grupy Laokoona" realistycznie od pierwszej do ostatniej sceny. Taka jest również scenografia Jana {#os#1313}Banuchy{/#}, posługująca się realistycznymi elementami, skomponowanymi w ironiczny sposób, jak owe kwiaty van Gogha, powtarzające się nieskończoną ilość razy jako motyw tapety, pokrywającej ściany mieszkania znakomitego historyka sztuki. Tak grają również aktorzy, przedstawiający prawdziwych ludzi, lekko skarykaturowanych, a nie kukły czy idee. Rysują postacie ostrą kreską, lecz nigdy nie tracą kontaktu z rzeczywistością. Co najwyżej dodają satyryczny komentarz, spoglądając na swych bohaterów z ironicznego dystansu. Noszą stroje z roku 1974, a nie z roku powstania sztuki, co przybliża całą akcję do dnia dzisiejszego i daje bardzo dobre efekty dzięki dowcipnemu pastiszowi mody współczesnej. Szczególnie Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} w wydłużonej niebieskiej spódnicy up to date i Piotr {#os#10555}Zaborowski{/#}, jako młody człowiek w blue jeansach scharakteryzowani są znakomicie już samym kostiumem.
Zasługą Hübnera jest także pietyzm dla tekstu Różewicza, któremu zawierzył. Nie kreślił, nie skracał, lecz zagrał prawie wszystko, co zostało napisane, czytając w dodatku starannie didaskalia i stosując się do nich. Szczególnie ważna jest tu uwaga poprzedzająca wejście Syna w odsłonie IV.
"Do pokoju wchodzi Syn. Ale nie wchodzi tak, jak wchodzili ludzie w sztukach mieszczańskich z okresu dwudziestolecia. Jeszcze moje pokolenie wchodziło normalnie, z pewną godnością, skromnie, tymczasem Syn wchodzi do pokoju tyłem, bokiem, z rękami w kieszeni, niedbale i bezmyślnie - są to ruchy częściowo skopiowane z kina (por Dean w filmie Na wschód od Edenu). Jednak w tym sztucznym wejściu jest autentyczny wdzięk młodości. Syn porusza się tak, jakby podłoga pod nim była ruchoma. Nie ma to wszystko nic wspólnego z błazeństwem, cyrkiem, groteską. Jest to po prostu odmienny gatunkowo sposób wejścia. O ile Dziadek wchodzi klasycznie. Ojciec pseudoklasycznie, Matka z odrobiną egzaltacji (i uwzględnieniem pierwiastka "wiecznie kobiecego"), to Syn wchodzi inaczej. Wchodzi personalistycznie i cynicznie, trochę biologicznie, ale równocześnie autentycznie . Moje uwagi - stwierdza Różewicz - dotyczące wchodzenia mają ogólniejsze znaczenie dla całej koncepcji tego dramatu. Mam nadzieję, że zostanę właściwie zrozumiany. Ze względu na brak miejsca i czasu streszczam się. Syn odwrócony "tyłem", nie zauważył Ojca".
W tym komentarzu kryje się głęboki sens "Grupy Laokoona". Młode pokolenie jest może personalistyczne i cyniczne, trochę biologiczne, ale, autentyczne, prawdziwe, nie tak zakłamane jak jego poprzednicy. Wchodzi w życie "tyłem" i nie dostrzega starszych, czasem bokiem, z rękami w kieszeni, niedbale, ale kiedy już wejdzie, wie bardzo dobrze i konkretnie, czego chce.
"Nic mi nie imponuje, ani nikt mi nie zaimponuje niczym. Wszystko staram się ocenić obiektywnie, własny typ osobowości stworzę nie przez wzorowanie się na kimś. Nie chcę nikogo naśladować, pragnę być sobą - mówi Syn. - Chciałbym znaleźć szczęście w małżeństwie i dobrze płatny zawód".
A w ostatniej odsłonie oświadcza kategorycznie; "Chcę być sobą i tylko sobą. Chcę życie przeżyć autentycznie".
Odnosi się to zresztą nie tylko do życia, lecz także do sztuki. Tu wnuk spotyka się z dziadkiem. On stracił wiarę w metafizyczny sens żyda, dziadek zaś - wiarę w abstrakcyjne piękno.
Inscenizacja Hübnera ujawnia nieoczekiwanie wewnętrzne powiązania pomiędzy dramaturgią Różewicza i Mrożka, a szczególnie pomiędzy powstałą w 1961 "Grupą Laokoona" i napisanym znacznie później "Szczęśliwym wydarzeniem". W "Grupie Laokoona" dmą wiatry dziejów i zrywają z głów "białe pióropusze". Mówi o nich Dziadek. A czyż nie stracił również swego białego pióropusza stary generał, dziadek z "Szczęśliwego wydarzenia"? Skojarzenie narzuca się z tym większą siłą, skoro obydwie role gra ten sam aktor: Henryk {#os#567}Borowski{/#}, lepszy jeszcze w "Grupie Laokoona" niż w "Szczęśliwym wydarzeniu".
Przedstawienie jest także popisem Wiesława {#os#588}Michnikowskiego{/#}, znakomitego w roli Ojca, wykwintnego, lecz zakłamanego znawcy sztuki, zagubionego wśród trudności współczesnego życia. Ta postać ma punkty styczne ze Stomilem z "Tanga". Swoistym odkryciem jest gra Zofii {#os#6276}Mrozowskiej{/#}, demonstrującej po raz pierwszy swoje wielkie możliwości w roli charakterystycznej. Galerię zabawnych członków jury konkursu na pomnik Juliusza Słowackiego i Tekli Bądarzewskiej zaprezentowali: Edmund {#os#2588}Fidler{/#} (przewodniczący), Józef {#os#579}Konieczny{/#} i Ryszard {#os#565}Barycz{/#}, Ordynatorem był Józef {#os#1841}Fryźlewicz{/#}; pasażera w pociągu na granicy przerażonego spotkaniem z celnikami, zagrał ostro i dowcipnie Kazimierz {#os#324}Kaczor{/#}, stwarzając w tej niewielkiej roli skeczową scenką pan-tomimiczną wysokiej próby. Poziom aktorski przedstawienia wysoki, a co najważniejsze styl gry jednolity.
W rozmowie pomiędzy Konstantym Puzyną i Tadeuszem Różewiczem, ogłoszonej na łamach czerwcowego "Dialogu", powiedział redaktor naczelny tego czasopisma:
"Odkąd wszystkie stare struktury zostały rozbite, zjawiła się - jak zawsze w takich razach - szeroka fala pisarzy wtórnych, która z niesłychanym łomotem wyważa otwarte drzwi. Mamy nową receptę na "nowoczesność": bezładną kupę bez początku i końca, gdzie rzeczywistość przemieszana jest - koniecznie - ze snami i retrospekcją, a całość ma być kreacyjnym wyrazem stanu świadomości - tylko że jest to świadomość nudziarza, który nie ma absolutnie nic do powiedzenia prócz tego, że chce być up to day. Stąd pewną przyjemność, czy ulgę dają znów rzeczy zamknięte, które próbują zaproponować jakąś konstrukcję, coś porządkują, starają się znowu ułożyć z chaosu pewien logiczny świat (...) Myślę, że lata siedemdziesiąte w stosunku do sześćdziesiątych są inną epoką, nie tylko w estetyce, ale w procesach społecznych. Skończyła się destrukcja form, załamała się kontestacja, zaczyna się chyba nowy establishment i w związku z tym nowe typy integracji..."
Tadeusz Różewicz dodał zaś: ...które mogą być o wiele ciekawsze od zużytych destrukcji, dezintegracji, alienacji, frustracji i tak dalej. Z tych wszystkich przezwyciężonych elementów - nowy stop, zdolny do życia, posiadający te wewnętrzne energie, nowe pierwiastki, które pozwolą mu się, być może, rozwijać w przyszłości".
Przedstawienie "Grupy Laokoona" w Teatrze Współczesnym potwierdza słuszność tej myśli autora.
Pisałem niedawno na łamach "Życia Literackiego" o powrocie do realizmu, obserwowanym coraz częściej we współczesnej dramaturgii i współczesnym teatrze na świecie. W tym nurcie znalazła sią teraz również dramaturgia Różewicza. Świadczą o tym zarówno jego nowe dramaty, rozważania teoretyczne, jak i inscenizacje jego sztuk, opracowane przez reżyserów rozumiejących najlepiej istotę tej twórczości. Znajdują oni u Różewicza bogaty materiał, pozwalający umocnić pozycję nowej, poetyckiej sztuki realistycznej w polskim teatrze.
HISTORIA TOCZY SIĘ SZYBCIEJ (Andrzej Wróblewski)
"Historia toczy się teraz szybciej" - powiedział mi kilka lat temu pewien historyk. Historyk - polityk. Odniósł to spostrzeżenie do przemian, zachodzących w świecie niejako ,,na naszych oczach". I rzeczywiście! Ileż to przemian przeżył przeciętny Polak?! Nie mówię o pokoleniu "zrodzonych w niewoli", ani o ,,kolumbach"( którzy dojrzewali dopiero w konspiracji, w czasie wojny; nawet nie o ich młodszych braciach, o pokoleniu "zarażonych śmiercią". Przecież urodzeni już w Polsce Ludowej mogą o tym świadczyć...
Istotnie - historia toczy się szybciej. Jakby ulegała naciskowi ogólnego przyspieszenia, dostrzegalnego już nie tylko w życiu społeczeństw. Odczuwalnego również przez każdego z nas indywidualnie. Jeszcze wczoraj "Grupa Laokoona" {#os#7335}Różewicza{/#} była protestem przeciw współczesnemu teatrowi. W założeniu nie miał to być żaden anty-teatr, czy anty-pomnik, wystawiony na pohybel staremu teatrowi. Raczej "wielka kloaka" zdychającej formuły sztuki, śmietnik zużytych rekwizytów, rzeźba w g...alarecie czy w marmoladzie, jak mówił sam autor. A więc żadnej akcji, żadnych tak zwanych postaci, czy typów, zupełny rozkład, kilka luźnych obrazków, raczej black-outy niż tak zwane scenki. Temat? Wynikał właśnie z protestu: entropia współczesnej kultury, proces rozpadu, żarty z wytartych, wyświechtanych formułek językowych. W podtekście nawet nie ironia, raczej drwina z naszej nieautentyczności, z póz, które przyjmujemy, z tego, że mówimy językiem sloganów, że posługujemy się gotowymi kliszami, słownymi stereotypami, przyciśnięci do muru przez dzieci czy prostaczków - wykręcamy się, odpowiadając - jak w dowcipie - "nie garb się!"
Kto my? Nie pamiętam już dokładnie czy pierwsze wykonanie "Grupy Laokoona" odbyło się w teatrze studenckim, czy zawodowym. Wątpliwość wytłumaczona. Bo to "wczoraj" było dokładnie trzynaście lat temu. Poza tym większość sztuk Różewicza rozpoczęła teatralny żywot od scen studenckich, awangardowych, kontestatorskich. Trudno wszak oczekiwać, by zawodowy teatr sam się obnażał i zadawał sobie samobójcze ciosy. Adresatem kpiny Różewicza byli wszak zawodowcy, profesjonalny stary teatr. "My" to byli wówczas "oni".
Po trzynastu latach "Grupę Laokoona" wystawił na swojej scenie teatr, nazywany dziś żartobliwie "klasycznym", najstarszy z powojennych, pozostający przez ćwierć wieku pod tym samym kierownictwem artysty zawsze wiernego autorowi, którego realizował teatr zawsze wybredny w wyborze tekstu: teatr, który może o sobie powiedzieć, że "współczesny" z nazwy wprowadzał na swą sceną utwory, będące w zarodku "klasycznymi". Na scenie "Współczesnego" odbyły się prapremiery "Niemców" i "Pierwszego dnia wolności" Kruczkowskiego, "Kariery Artura Ui" Brechta, "Tanga" i "Zabawy" Mrożka, sztuk Albeego, Bonda, Pintera. Warto o tym pamiętać, gdy oglądamy tam znakomicie wykonaną "Grupę Laokoona", która rozbrzmiewa dziś zupełnie innymi treściami. Bełkot wytartych banałów, wygłaszanych przez "naukowców", jurorów konkursu na dzieło sztuki czy pochlebców - dociera do wszystkich. Po prostu sztuka Różewicza, zamierzona jako drwina ze "starego teatru" zamieniła się w powszechnie zrozumiałą, aktualna satyrę na nas samych, skierowana do wszystkich. Już się nie możemy zasłaniać, że to nie "my", że to nie do nas, że to "kolega". Adres społeczny "Grupy Laokoona" w ujęciu Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#} upowszechnił się. Publiczność Teatru Współczesnego śmieje się zgodnym chórem z sytuacji, gdzie wszyscy posługują się formułkami wyjętymi z gazety i nikt już nie potrafi mówić "własnymi słowami".
Wojciech {#os#4571}Siemion{/#}, jeden z najświetniejszych odtwórców tekstów Różewicza, twierdzi, że cała twórczość tego pisarza, poety i dramaturga, mówi o przemijaniu. Że postrzeganie mijania jest właściwie jedynym tematem, którym się Różewicz zajmuje, dając temu wyraz w różnych formach literackich. W jego sztukach nic sie nie dzieje. Chór starców mówi w pewnym miejscu "Kartoteki" do Bohatera:
Toć nawet u Becketta
ktoś gada, czeka, cierpi, śni,
ktoś płacze, kona, pada, bździ.
Rusz się, inaczej teatr zgubisz.
A anty-bohaterski Bohater nic. Bo Różewicz likwiduje bohatera jako osobowość. To nikt o cechach wspólnych niezindywidualizowanych, masowa reprodukcja bez oryginału. Coraz bardziej podobny do nas, mówiących o moralności, historii, polityce, wychowaniu czy sztuce językiem gotowych formułek, wyjętych z gazety, pozbawionych indywidualnego charakteru; internacjonalnym wolapiukiem.
To chyba też jedna z oznak, że historia toczy się szybciej.
RÓŻEWICZ, KTÓRY MÓGŁBY BYĆ GRANY W "KOMEDII" (Teresa Krzemień)
BARDZO wczesna jego sztuka, druga z kolei, jeszcze zwarta i zamknięta dramaturgicznie. "Grupa Laokoona". Wystawił ją w bieżącym sezonie Teatr Współczesny, angażując znakomitości aktorskie tej klasy, co Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#}, Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#}, Henryk {#os#567}Borowski{/#}, oraz znakomitość reżyserską w osobie Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#}. Dawno temu premiera warszawska "Grupy Laokoona" nie miała szczęścia do krytyki ani do publiczności. Pogrzebano sztukę w zapomnieniu na wiele lat. Jej reanimacja przy ulicy Mokotowskiej stała się faktem błyskotliwym, ale niewielkiej rangi artystycznej. Mimo wszystko. Mimo autora, aktorów, reżysera, wyrobionych gustów tej akurat teatralnej publiczności.
Przedstawienie zrobiono prześlicznie, wykończono jak farsowe cacko, wycyzelowano, podmalowano. Wyszła komedia obyczajowa z określonych lat i określonych sfer, ośmieszająca pewne style, pewne mody i pewne normatywy. Zwłaszcza te estetyczne, straszące w latach etapu dawno już przeskoczonego. Było? Było. Śmieszne? Dzisiaj tak. Prawie tak dalece, że rzecz całą zagrać by można w sławnym teatrze "Komedia" jako farsę z życia inteligencji. Nawet w tej samej co przy Mokotowskiej scenografii, w pokoju wytapetowanym słonecznikami Van Gogha, z kostiumami a la mode - styl dżinsowy, jak się patrzy - z całym tym plastycznym aktualizowaniem problematyki, osadzeniem jej w dzisiejszych modach i kanonach - tego, co trzeba mieć, trzeba mówić, czy trzeba uprawiać. Bo reżyser i scenograf chcieli "Grupę'' pokazać jako wieczne, niezdarte memento przed zalewem wszelkich "trzeba" i wszelkich mód, nie kryjąc zresztą - jak i autor - że owe bełkotliwe style rodzą się w wyniku określonych, usankcjonowanych powagą autorytetów tendencji. W "Grupie Laokoona" sprawa jest prosta. To były tamte lata i administracyjne kierowanie sztuką. Ale dzisiaj już sprawa się komplikuje. Nikt nie każe nikomu tworzyć tak a tak, według jednej matrycy, z pointą i wydźwiękiem. Dlaczego więc znowu małpujemy mody; już to akceptujące styl "pod kogoś", już to idące temu stylowi pod włos - dlaczego mamy pełne usta nic nie znaczących frazesów a mieszkania urządzone tak jak sąsiad i przyjaciółka: pod strychulec estetyczny... Te pytania, a jakże, rodzi "Grupa Laokoona" szczególnie w warszawskiej, hübnerowskiej realizacji. Nie są one wcale mało istotne, ale też i nie wykraczają poza problematykę porządnej komedii mieszczańskiej.
Czy lekceważę taką problematykę? Nic bardziej błędnego. Potrzeba nam, jak powietrza, sztuk współczesnych lotu dobrze średniego, odbijających jak w krzywych zwierciadłach całą złożoność naszej rzeczywistości.
Może żal jedynie, że to akurat Różewicz ewokuje tego rodzaju uwagi, ale właściwie - czemu nie? Nie odbiera mu to ani "Kartoteki", ani "Na czworakach", nie przytłumia poezji.
A przedstawienie jest koncertem aktorskim. Czego trzeba więcej?
W TEATRZE JAK W ŻYCIU (Zuzanna Jastrzębska)
OJCIEC - Jeśli zamierzasz mówić z Ojcem nie stój bokiem. Zwykły szacunek wymaga, żebyś stał przodem.
SYN - szanuję.
OJCIEC - Jeśli szanujesz to nie patrz zezem... chcę z Tobą pomówić o Twojej przyszłości. Przez dwadzieścia pięć lat z matką stawałem na głowie dla Ciebie, a Ty nie umiesz stanąć jak człowiek..."
Tadeusz Różewicz "Grupa Laokoona".
Wychodziliśmy z teatru szczerze ubawieni. Chociaż czuliśmy się trochę jak po odwiedzeniu lunaparkowej "beczki śmiechu". W kolejnych lustrach oglądaliśmy nasze twarze, sylwetki, ogromnie śmieszne, ale i niepokojąco pobrzydzone. Oczywiście wiemy, że nie mamy ani takich grubych, krótkich nóg, ani wielkiej, stożkowatej głowy, ale gdzieś tam został niepokój, czy aby nie powinniśmy czegoś w nas samych poprawić?!
"Grupa Laokoona" Tadeusza Różewicza jest sztuką "do czytania". Tyle w niej dowcipu słownego, pysznej zabawy literackiej, autor w efektownych opisach podsuwa czytelnikowi tak śmieszne obrazy sytuacji, niby to absurdalnych, a przecież "jak z życia" wziętych, że, by niczego nie uronić, zdaje się, iż koniecznie trzeba mieć tekst przed oczyma. Ostro, satyrycznie przez poetę potraktowana wizja naszego światka budzi śmiech wcale nie pusty. Bo ta sztuka, która miała za cel pokazanie "degrengolady estetów i pseudonowatorów", jest wymierzona przeciwko wszelkiej pozie, wszystkim przejawom nieautentyzmu. A czyż nie zdarza się i nam nadużywać słów bez pokrycia? Czy zbyt chętnie i zbyt bezkrytycznie nie podlegamy modzie: na strój, sposób bycia, zainteresowania, na model współżycia, systemy wychowawcze?
Ogromnie chcemy być inteligentni, znać się na sztuce, na filozofii, ale tak od razu, bez podjęcia wysiłku rzetelnej nauki.
"Grupa Laokoona" w sensie formalnym nie jest dla nas zaskoczeniem. Wywodzi się przecież z nurtu twórczości Witkacego-Gombrowicza uznanych już za klasykę. Polskie tradycje dramaturgii ostro, satyrycznie traktującej tematy społeczne, są dawne i obejmują długą listę nazwisk twórców, którzy np. Gabriela Zapolska czuli potrzebę wyszydzania wszelkich form kołtuństwa, fałszu, pozorów pod jakimi mali ludzie próbują ukryć drobne i większe świństwa, szwindle "bo co by ludzie powiedzieli"...
Niestety, pani Dulska żyje, wciąż się odradza i to nie tylko na scenie, w literaturze, ale co gorsze - w życiu, wśród nas.
"Grupa Laokoona", ile miała zalet dla czytających i dyskutujących, tyle bodaj budziła wątpliwości, czy aby teatralna inscenizacja nie zniszczy jej literackich uroków. Podjęta zresztą przed laty próba wystawienia tej pozycji na scenie nie miała większego powodzenia. Nic więc dziwnego, że i reżyser przedstawienia, prezentowanego dziś przez Teatr Współczesny w Warszawie, Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} również z obawą o końcowy efekt przystępował do pierwszych prób. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jakie trudności niesie tekst tak bogaty, opisujący tak obszernie i plastycznie każdą scenę, każde działanie.
W dodatku sztuka, dość luźno skonstruowana, operuje czasem zmiennym, prowadząc bohaterów od tego co dzieje się dziś, w czas minionego przedwczoraj czy mającego nastąpić jutro. Ma to swoje uzasadnienie w treściach utworu, ale czyni go niezbornym. Chcąc zatem zachować logiczny ciąg akcji stworzyć dramaturgię scenicznych wydarzeń, przełamać osobne, skeczowe scenki utworu, reżyser
nadał przedstawieniu zwartą konstrukcję, posłużył się dynamicznym montażem i aktorskimi środkami wyrazu. Przede wszystkim dzięki grze aktorów odbieramy rosnące wciąż napięcie emocjonalne. To oni pokazują widzom, jak bohaterowie sztuki na serio przeżywają to, co w istocie może być tylko pozorem. Rozgrywając zaś sytuacje opisane przez poetę, nie zastępują tekstu obrazem, ani go obrazem nie uprzedzają. Starają się widzowi tak jak czytelnikowi, pozostawić możliwość uruchomienia własnej wyobraźni dopowiedzenia tego, czego nie pokazano mu na scenie.
W czerwcowym numerze "Dialogu" drukowana jest niezwykle interesująca rozmowa Konstantego {#os#18884}Puzyny{/#} z Tadeuszem {#os#7335}Różewiczem{/#}. Jest ona doskonałym komentarzem do spektaklu przygotowanego przez zespół Teatru Współczesnego. Tym razem reżyser i aktorzy nie próbowali tworzyć "na kanwie sztuki". Tekst Różewicza został dokładnie przeczytany i zrozumiany tak, jak tego chciał poeta. Tym razem autor z reżyserem "spotkali się", "pisarzowi niczego nie podpowiedziano".
Zagrano cały tekst w dekoracjach realistycznych przedstawiających mieszczańskie wnętrze współczesnego "intelektualisty". W tych dekoracjach (są one dziełem Jana {#os#1313}Banucha{/#}) znamiennie zabrzmiały słowa: "Wyobraź sobie, że Wicka ma wprost kongenialną koncepcję wystawienia Zapolskiej na trapezie, wszystko w ruchu. Henio wprost trzęsie się z zachwytu".
Były już próby wystawienia Zapolskiej "abstrakcyjnej", w konwencji "teatru absurdu". Dobrze się stało, że dziś oglądamy Różewicza potraktowanego całkowicie realistycznie.
O trudnościach i wątpliwościach, jakie towarzyszyły pracy nad "Grupą Laokoona", rozmawiałam z Zygmuntem Hübnerem po premierze, kiedy wiadomo było, że przedstawienie podobało się, że aktorzy po mistrzowsku wywiązali się ze swoich zadań. Bo też powodzenie całego zamierzenia zależało przede wszystkim od nich. Miał tu zresztą reżyser obsadę doborową: Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} - Matka - ujawniła (nie po raz pierwszy zresztą) wielki talent charakterystyczny. W roli tej przekazuje wszystkie niuanse postaci stworzonej: przez Różewicza i jeszcze własną wiedzę o tradycji literackiej, z jakiej owa matka wyrosła. Przypomina więc widowni i panią Dulską, i Matkę Witkacego. Jest ogromnie śmieszna a w pewien sposób i wzruszająca.
Henryk {#os#567}Borowski{/#} - Dziadek - to znów wielka kreacja i przypomnienie postaci ze sztuk powstałych później niż "Grupa Laokoona". Pokazał też aktor delikatnie bezradność starca, który ciągle jeszcze pragnie dotrzymać kroku młodym, choć już innym prawom psychicznym i fizycznym podlega.
Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#} - Ojciec - w sztuce wyniesiony "na piedestał", wywyższony grubo ponad swe możliwości intelektualne przez Dziadka i żonę - łatwo gubi całą swoją mądrość, gdy trzeba wybrać między własnym zdaniem, a chęcią przypodobania się wszechwładnej zwierzchności. Cieniutko została zagrana przez aktora śmieszność tego małego człowieczka.
Występuje w przedstawieniu jeszcze cała grupa aktorów znakomicie grających scenę rozstrzygnięcia konkursu na pomnik wieszcza. Jest też świetnie zrobiona postać pasażera wracającego z podróży zagranicznej (Kazimierz {#os#324}Kaczor{/#}).
Jest jeszcze jedna postać ważna w sztuce - Syn (gra go Piotr {#os#10555}Zaborowski{/#}), w miarę oportunistyczny, myślący o korzyściach materialnych.
Jego credo bardzo realnie: "Szczęście w małżeństwie i dobrze płatny zawód".
To dzięki nim wszystkim, odtwórcom ról dużych i małych, "Grupa Laokoona" nie jest już tylko sztuką do czytania.
GROCHOWIAK I RÓŻEWICZ (Andrzej Markiewicz)
W tym roku, jubileuszowym roku Polski Ludowej, obejrzymy wiele starych i nowych sztuk polskich dawnych i współczesnych. I tak, w Teatrze Polskim możemy oglądać najnowszą sztukę Stanisława Grochowiaka pt. "Okapi" czyli komedia pełna piorunów" w reżyserii Krystyny Meissner, ze scenografią Krzysztofa Pankiewicza, muzyką Tomasza Ochalskiego i choreografią Witolda Grucy, zaś w Teatrze Współczesnym wznowioną, jedną ze wcześniejszych sztuk Tadeusza Różewicza pt. "Grupa Laokoona" w reżyserii Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#}, ze scenografią Jana {#os#1313}Banucha{/#}.
Okapi, to imię bohaterki sztuki, młodej i pięknej krawcowej, która jest kochanką dyktatora. W jej też mieszkaniu dzieje się większa część komedii Grochowiaka, mieszkaniu prostym, bardzo mieszczańskim, zarzuconym bibelotami - tak zresztą "zaprojektował" wnętrze mieszkania Okapi sam autor. Inna od założeń autora scenografia zaprojektowana przez Krzysztofa Pankiewicza wprowadza pewną dezorientację: to wnętrze nie oddaje atmosfery domu młodej dziewczyny, zarabiającej szyciem, która nagle znalazła się w orbicie zainteresowań samego dyktatora i jego dworu.
Chociaż Grochowiak napisał "Okapi" przede wszystkim w celu ukazania problemów związanych z dyktaturą, a więc mechanizmem władzy, jednakże ustawienie w sztuce Okapi, jako centralnej postaci komedii uczyniło ze sztuki "rzecz o kobiecie", studium dziewczyny, która przechodzi metamorfozy będące następstwem szeregu posunięć politycznych jej kolejnych partnerów. Rzec można: seks, władza, polityka i rola w tym wszystkim kobiety. Interesujące kreacje stworzyli Tadeusz Fijewski w roli dyktatora i Jolanta Wołłejko jako Okapi, która będąc kochanką dyktatora, potem jego następcy, przeżywwająca kolejne zmiany stanowisk dworskich zawsze będzie marzyła o spokojnym, mieszczańskim życiu. Nie imponuje jej rola pani Du Barry, woli pozostać małą mieszczką, żyjącą w spokoju w mieszkaniu pełnym kolorowych poduszek i bibelotów.
{#os#7335}Różewicz{/#} napisał "Grupę Laokoona" na początku lat sześćdziesiątych, poruszając w niej tak wówczas aktualne problemy młodzieżowe, przede wszystkim "konflikt" obu pokoleń: dorosłego i młodego. Innym zagadnieniem, jakie chciał poddać krytyce w swojej komedii była modna wówczas wśród młodych artystów plastyków twórczość udziwniona, niezrozumiała dla otoczenia, której już tylko nieliczne egzemplarze można dziś oglądać w niektórych galeriach. Po kilkunastu latach komedię Różewicza ogląda się jako ,,rzecz o przeszłości", tyle bowiem zmieniło się u nas przez ostatnie dziesięciolecie, że ówczesne problemy dziwią już nas i tylko... bawią. Stąd też bawimy się nieźle na "Grupie Laokoona" wyreżyserowanej sprawnie przez Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#}, który potasował odpowiednio poszczególne sceny tworząc komedię o charakterze skeczowym. Zabawne właśnie są dialogi: mówi się, tu językiem tak banalnym, ubogim, a jednocześnie napuszonym, który w istocie nic nie mówi, nie wyraża. Ta "standardowa" ubogość naszego codziennego języka dowcipnie ukazana przez Różewicza jest chyba najbardziej zabawnym, a jednocześnie dydaktycznym motywem komedii.
Znakomita obsada, świetna gra aktorów, zwłaszcza rodzinki: Ojciec - Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#}, Matka - Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#}, Dziadek - Henryk {#os#567}Borowski{/#} zapewni powodzenie sztuce na długie miesiące.
GALERIA FIGUR WOSKOWYCH (August Grodzicki)
"Grupa Laokoona" na pewno nie należy do najlepszych sztuk {#os#7335}Różewicza{/#}. W dodatku w swej aktualnej warstwie satyrycznej w niejednym się postarzała, stała się niemal historyczną; trzynaście lat, które minęły od jej napisania, to przy dzisiejszym tempie cała epoka. A jednak przedstawienie w Teatrze Współczesnym, precyzyjnie poprowadzone przez Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#} i wybornie zagrane przez aktorów jest bardzo zabawne. Śmiechu co nie miara i śmiech to bynajmniej nie pusty, w swym głównym ataku godzi w niebłahe problemy naszej współczesności.
Sam Różewicz wyznał, że zaczął pisać tę drugą po "Kartotece" swą sztukę jako protest przeciw współczesnemu teatrowi, a potem poszedł na kompromis z tym teatrem: "Grupa Laokoona" miała być rzeźbą w marmoladzie. Nie w marmurze, nie w gipsie, ale w ordynarnej marmoladzie. Miała to być degrengolada estetów i pseudonowatorów wyrzeźbiona w marmoladzie. Miała to być "kloaka maxima" zdechłej estetyki.. Ale w trakcie "pracy nad sztuką" ręka dramaturga zaczęła kleić z marmolady jakieś "postacie", zaczęła kleić "akcję". Teatr (ten "prawdziwy") upomniał się o swoje prawa i powstała prawie prawdziwa komedia z dekoracjami i przerwą".
Powstał twór hybrydyczny - niemal komedia obyczajowa i ostrą satyrą środowiskową, ale właściwie bez akcji, złożona z kilku obrazków scenicznych o charakterze skeczów. Mogłoby ich być więcej, lub mniej, nie wpłynęłoby to na kształt czy też bezkształt całości. Cóż z tego? Ponarzekamy na ta słabizny, a potem przyznamy, że bawiliśmy się doskonale. I nie tylko może wyśmianiem owego bankructwa sztuki, zdechłej estetyki - to sprawy już nieco przebrzmiałe, choć nie całkiem. Bardziej uderza inna sprawa arcyaktualna. Zalew wytartych szablonów języka, jakim mówi się i myśli. Młynek frazesów, które nic nie znaczą czy też przestały już cokolwiek znaczyć. Bełkot wytartych banałów, poza którymi nia ma żadnej treści, i które na każdą sytuację życiową mechanicznie dostarczają gotowych formułek dotyczących sztuki, historii, polityki, moralności, wychowania - wszystkiego. Różewicz nie daje ani parodii, ani karykatury. Po prostu w obiegowe rozmowy włącza prawdziwe cytaty z życia i literatury i na ich napędzie dopiero wjeżdżamy w krainę absurdu. Ludzie niczego nie umieją tu powiedzieć "własnymi słowami", są nieautentyczni jak gipsowe odlewy Grupy Laokoona i nawet kiedy domagają się autentyczności czynią to nieautentycznymi, przejętymi szablonami.
Ten obsesyjny język formułkowy w sztuce Różewicza też się nieco zestarzał. Reżyser, gdzie się dało, zaktualizował go, tu skreślił, tam zmienił, ówdzie uzupełnił. Poza tym pozostał wierny wskazówkom autora, nie bawił się w absurdalne udziwnienia, dał obrazki oparte na gruncie rzeczywistości i grane na serio, przez co ich komizm występował tym mocniej. Również scenografia Jana {#os#1313}Banuchy{/#} trzymała się ram realizmu.
Nadzwyczajny w tej nieodparcie komicznej grze na serio był tercet aktorski: Henryk {#os#567}Borowski{/#} (Dziadek), Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#} (Ojciec), Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} (Matka). Dzielnie towarzyszył im Piotr {#os#10555}Zaborowski{/#} jako 17-letni Syn. Nie jego wina, że jako przedstawiciel dzisiejszej młodzieży wypadł nieprawdziwie. W tym najbardziej sztuka Różewicza nabrała posmaku historycznego. Taka była młodzież w pokoleniu, które dziś dochodzi do czterdziestki i do stanowisk kierowniczych. Także wszystkie postacie epizodyczne udały się znakomicie, każde do zapamiętania.
"GRUPA LAOKOONA" RÓŻEWICZA (Stefan Polanica)
Prapremiera "Grupy Laokoona" odbyła się w warszawskim Teatrze Dramatycznym przed dwunasty laty, a sztukę, tę napisał Tadeusz {#os#7335}Różewicz{/#} w r. 1961. Grana była wówczas w sprzyjającym kontekście zainteresowań i dyskusji dotyczących obu problemów, które przewijają się przez sztukę: wychowania młodzieży i związanych z tym stosunków międzypokoleniowych oraz bliskich absurdu udziwnień czy wręcz szarlatanerii w niektórych kręgach naszej awangardy plastycznej, żerujących na snobistycznych kręgach odbiorców. Dziś sztukę tę odbiera się przede wszystkim jako inteligentną i zabawną farsę - z satyry żywo przemawia ze sceny tylko sprawa skostniałej tramtradracji zastępującej autentyczne i aktywne postawy wobec współczesnych problemów percepcji jak również wychowania estetycznego.
Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} postawił więc na komediowo-farsową warstwę sztuki, a ponieważ, dysponował tak znakomitymi wykonawcami, jak Zofia {#os#6276}Mrozowska{/#} (Matka), Wiesław {#os#588}Michnikowski{/#} (Ojciec) i Henryk {#os#567}Borowski{/#} (Dziadek), którym towarzyszą: bardzo zabawny (jako Pan II w prologu w pociągu) Kazimierz {#os#324}Kaczor{/#}, przypominający specyfiką swego początkującego aktorstwa B. {#os#6173}Kobielę{/#}, Piotr {#os#10555}Zaborowski{/#} (z ujmującą prostotą, bez ,,młodzieżowych" przerysowań kreujący postać Syna), i inn. - przedstawienie jest istotnie bardzo zabawne chociaż zdarzają się również miejsca puste.
Do tekstu, opublikowanego w 1961 roku w "Dialogu" (nr 8) dopisane jest rozbudowane zakończenie, które bardziej wyraziście niż pierwodruk i kształt prapremierowy pointuje sztukę.
Dobrym pomysłem scenografa było ubranie wszystkich trzech pokoleń w młodzieżowe dżinsy, co w zestawieniu z postawami Dziadka oraz Ojca i Matki daje dodatkowe satyryczne i humorystyczne efekty.