materialy/inne/763.jpg

Wokół teatru

Upadłe autorytety

Cmentarne refleksje

Historia magistra vitae

Sztuka debiutanta

Wedle potrzeb

Harakiri

Życie społeczne

Teatr winien

Rzeź świętych krów

Życiorys

Filozofia topora

Modlitwa

Pochwała miernoty

Wołanie o cud

Co włożyć do butelki

Nasz człowiek

Grób nieznanego artysty

W teatrze

Peter Stein i inni

Teatr mieszczański – proszę bardzo!

Publiczność

Reklama?

List otwarty do pani Klary Dąbrowskiej z Wrocławia

Strumień świadomości

Epilog

Na scenie

List do młodego dyrektora

O zapałkach

Profesjonalizm

Rutyna przeciw metodzie

Urok gry

Rola

Co jest proste, a co krzywe

Milczenie

Tekst

Dialog

Partner

Pauza

Gest

Sam na scenie

List gratulacyjny skierowany do siebie w dniu premiery

Z amerykańskiego notatnika

Sojusz IBM-u z Picassem

Błędy bogów

Dosłowność i metafora

Mr.Clark jedzie do Teheranu

Salon madame Tussaud I° voto Grosholtz

Czarna msza

Szekspir w parku

Z ostatniej chwili


Wojciech Natanson ŁAGODNY FELIETONISTA

Zygmunt Hübner
LOKI NA ŁYSINIE
wybór felietonów z lat 1976-1 985:
- Kraków': Wydaw. Literackie, 1989,
- 157 s. ; 20 cm: - ZŁ 550.

Zygmunt Hubner zmarł przedwcześnie, przed kilkoma miesiącami. Nie doczekał się książkowego opublikowania swych felietonów, drukowanych w czasopismach. Ukazały się pośmiertnie.
Ukończył Wydział Aktorski Łódzkiej Szkoły Teatralnej, ale występował rzadko, wyjątkowo. Pamiętamy rolę Kazimierza Moczarskiego w widowisku osnutym na tle pamiętników AK-owca, socjalisty, aresztowanego w 1945 roku przez UB i umieszczonego (by go poniżyć) w jednej celi z generałem hitlerowskim, wychowanym w duchu kultu przemocy. Ich rozmowy stały się podstawą analizy psychologicznej. Hübner grał rolę główną,
spokojnie, z umiarem, bez emfazy. Znałem Moczarskiego i podziwiałem intuicję, z jaką wykonawca roli zbliżył się do postaci tego niezwykłego człowieka, mniej zajętego swą osobistą krzywdą, a bardziej obserwacją procesów psychologicznych i socjalnych. Była to więc rola godna, wybitna, Ale w życiu Zygmunta Hübnera nie było czasu na aktorstwo.
Jak sam wspomina, już w dwudziestym, już w dwudziestym ósmym roku życia został dyrektorem teatru. Sprawował ową funkcję w Krakowie, Gdańsku i - dłuższy czas - w Warszawie. Zygmunt Greń, który go dobrze znał, najlepiej omówił jego pracę. Scharakteryzował Hübnera inteligentnie i przenikliwie z uznaniem, ale bez pochlebstw,
które się zdarzały innym. Napisał, że Hübner był, jako dyrektor, wierny swym przekonaniom i dążnościom, nie przestając okazywać niezbędnej dyplomacji. Nieustępliwy w sprawach ważnych. Elastyczny w tych, które uznawał za mniej doniosłe.
Reżyserował śmiało, stosując inne metody niż w swej grze aktorskiej. Nie lękał
się pomysłów dyskusyjnych. W Zemście Fredrowskiej rozplanował przestrzeń w ten sposób, że... pominął zamek. Wykonawcę roli Cześnika pozbawił wąsów - aktor jednak automatycznym ruchem sięgał w ich stronę.
Jako dyrektor teatru rzadko sięgał po polskie sztuki współczesne. Czy nie miał do nich zaufania? Chyba niesłusznie, bo właśnie dramatopisarstwo nasze stanowi bezsprzeczną wartość. Pomijał też Hübner scenopisarzy włoskich, hiszpańskich, francuskich, preferował skandynawskich, niemieckich. Z klasyków polskich wracał do Słowackiego np. powierzając Bogdanowi Cybulskiemu reżyserię Kordiana.
Niewątpliwie miał talenty pisarskie. Świadczy o tym sztuka Ludzie cesarza. Felietony Hübnera zamieszczane w „Dialogu", odznaczają się również temperamentem pisarskim, choć nie są wolne od drobnych uchybień stylistycznych. Wydawałoby się, że człowiek teatru sięgający po pióro mógłby działać polemicznie. Zaostrzać stanowiska, przeciwstawiać się sądom utartym. Zygmunt Hübner to czynił, ale łagodniej i bardziej dyplomatycznie niż jego wielki poprzednik, Edward Csato. Na ogół był Hübner zwolennikiem delikatnego sceptycyzmu, o zabarwieniu fatalistycznym. Widział przywary; niedostatki, wady. Chyba nie
wierzył w możliwość poprawy. Zdaje mi się, że najbliższy był Hübnerowi sposób
patrzenia na świat Becketta. Świadczy o tym piękna anegdota, którą autor przytacza:
„W piękny letni dzień Samuel Beckett przechadza się z przyjacielem po Regents
Parku W Londynie.
- Patrz, Sam, jaki piękny dzień!
- W istocie.
- W taki dzień aż chce się żyć. .
- No tak daleko bym się nie posunął -odpowiada Beckett".
Swój ideał teatru określa Hübner omawiając wizytę Petera Steina w Polsce w 1984. Twórca Schaubühne zdeklarował się jako zwolennik teatru słowa i literackiej tradycji. Hübner podziela pogląd że taki właśnie teatr odpowiada potrzebom naszej cywilizacji, ale dodaje - że nie jest to sąd u nas popularny. „Każdy wolałby robić teatr na wzór Kantora, Grzegorzewskiego, Wiśniewskiego, które to teatry łączy instrumentalne traktowanie
słowa, jako jednego z wielu, wcale jednak nie najważniejszego elementu widowiska".
Hübner słusznie, i nie bez ironii pisze, że: „teatr literacki wymaga od reżysera
klarownej eksplikacji jego myśli przewodniej. To jest zawsze niebezpieczne. Natomiast
w teatrze kreacyjnym śledzenie myśli reżyserskiej staje się obowiązkiem widza. To widz zdaje egzamin ze swej dociekliwości i wrażliwości. Jeśli więc nawet nic nie zrozumie, nie, będzie się chciał do tego przyznać".
Co prawda można zauważyć, że np. teatr Kantora wyrósł z tradycji krakowskiej
awangardy literackiej, w szczególności Wyspiańskiego. Najpiękniejsze spektakle
Grzegorzewskiego sięgają po romantyków i Różewicza. Więc sprawa nie jest prosta. Tym bardziej się to wyda skomplikowane, że na konflikt „ teatru literackiego" i „kreacyjnego" musimy spojrzeć historycznie. Zygmunt Hübner opowiada zabawną anegdotę b Edmundzie Wiercińskim. Podczas prób Horsztyńskiego pewien aktor, który miał, w zastępstwie,
zagrać... dwa zdania w scenie zbiorowej, na próbie poprosił p „tekścik". „Nie rozumiem"
odpowiedział sławny reżyser. Aktor powtórzył „poproszę o tekścik". Wierciński
odpowiedział z oburzeniem: O tekst, proszę pana, o tekst! - A przecież
właśnie Edmund Wierciński był przed wojną inspiratorem „buntu" antyliterackiego
w Reducie Wileńskiej, o czym przypomina w swej ciekawej książce Bogdan
Śmigielski. Otóż po wojnie pan Edmund całkowicie zapomniał o protestach młodości,
o grotesce Snu Kruszewskiej i wrócił do idei Osterwy, w praktyce i teorii. Czyli do teatru wiernego literze i duchowi tekstu!
Zygmunt Hübner nie jest całkowicie konsekwentny tym założeniom. W felietonie
List otwarty do pani Klary Dąbrowskiej broni niektórych inscenizacji Hanuszkiewicza.
Otóż, jakiekolwiek przyjęlibyśmy założenia, trudno utrzymywać, by np. spektakle Męża i żony, Balladyny, Wesela czy Trenów zachowały zasadę zgodności z duchem i literą tekstu. Środkiem działania reżyserskiego był w tym wypadku długopis czy pióro - a nie narzędzia ściśle teatralne: wsłuchanie się w rytm, inspirację, dążenia poetów. Hanuszkiewicz czy jego następcy dopisywali czy wpisywali swoje słowa, przecinali tekst. Nie troszczyli się o bogactwa i źródła wzruszeń, ale o czystą nowość pojętą przekornie. Osterwa, Schiller i
Wysocka u nas, za granicą Coneau, Jouvet, Strehler (cytowany przez Hübnera), Vilar - przykładali ucho do serca utworu. Obecnie czynią to: Jarocki, Dejmek, Gogolewski,
Babicki. Niekiedy i sam Hanuszkiewicz (np. Beniowski). Ale na pewno nie ten reżyser, który w teatrze telewizji ni stąd, ni zowąd pakował monolog Wyspiańskiego w tekst Daczy Iredyńskiego.
Zygmunt Hübner pisze ciekawie i zabawnie o wewnętrznym życiu naszych
teatrów współczesnych, o zachowaniu się, kapryśnym i egotycznym, niektórych
gwiazdorów, o sytuacji reżyserów i dyrektorów, o mecenacie, publiczności i kasie.
Nieco zbyt „fatalistycznie" omawia zagadnienia ambicji, posłusznego ulegania
gustom najłatwiejszym. Gdy wspomina krytykę nie uwalnia się od pewnych
szablonów, wydaje sądy generalne, nie próbuje odróżniać wyrobników i efekciarzy
od eseistów rzetelnych. Trzeba przyznać Hübnerowi, że umiejętnie posługuje
się anegdotą i swą ironią. A jeśli nie bywa bezkompromisowy i bojowy, potrafi zabłysnąć
inteligencją.

„Nowe Książki” nr 2-3, 2 marca 1990

LISTY DO PRZYJACIELA

Mała to książeczka, zabawnie zatytułowana „Loki na łysinie", choć bynajmniej nie zabawna w swoich treściach. Jej autor - Zygmunt Hübner, wybitny reżyser, świetny aktor i doskonały felietonista pomieścił w niej swe refleksje wokół teatru, ale teatr scena, aktor - to tylko preteksty, bo rozmyślania dotyczą natury ludzkiej. Jej pokrętności, słabości, upadku.
Ostry dowcip, ironia sceptyka i jednocześnie czystość moralna jego myśli jest absolutną rzadkością w polskiej felietonistyce. Ale bo też Zygmunt Hubner - dyrektor Teatru Powszechnego - był postacią otoczoną rzeczywistym szacunkiem środowiska; niepodległy
Modom, politycznym koniunkturom, spektakularnym wystąpieniom - robił zawsze teatr
mądry, najwyższych lotów intelektualnych i może dlatego, gdy przedwcześnie odszedł, stał się patronem swego teatru. Nieczęsty to wypadek, przez to nader znaczący.
Bytuje sobie z „Lokami na łysinie" od dłuższego czasu i, co najdziwniejsze, ilekroć je otwieram - znajduje myśl nową, najprecyzyjniej wyrażoną. Sprawia to takie wrażenie
Przyjacielu, jakby ktoś za mnie pomyślał i za mnie napisał. W dodatku lepiej ode mnie.
Bo ileż to razy pisałam o miernocie? Ale Hübner myśląc o niej to samo, poszedł dalej i napisał przewrotną „Pochwałę miernoty”:
Miernota jest posłuszna, trzeba jej tylko zagwarantować awans na wielkość, a raczej na pozór wielkości, ponieważ prawdziwa wielkość jest jej z natury rzeczy niedostępna. Chętnie wciśnie się w każdą szczelinę, jak perz wypełni swoją miernotą każde nie obsiane pole, gdy zabraknie prawowitego gospodarza. Perz ziarna nie daje, może jednak chełpić się
tym, że ziemia, którą zagarnął, nie jest. już jałowa, bo on na niej rośnie.
„Gdyby nie ja"...
Gdyby nie ja... to również niezły sposób szmuglowania się do historii, trzeba tylko przyssać się w porę do wielkiego artysty i wraz z nim przekroczyć próg nieśmiertelności.
„Gdyby nie ja - szkoda słów, cały ten interes dawno by się rozleciał".
Tak miernota zapewnia ciągłość i trwanie. Bez niej życie byłoby nieporównanie
trudniejsze. Jakże tu stąpać stale po wierzchołkach i uniknąć przepaści? Miernota ścina wierzchołki, a jeśli ściąć ich nie zdoła, drąży pod nimi tunele, aby zapewnić sobie wygodny
trakt. Trakt jest dla ludzi, szczyty dla alpinistów. Płaski krajobraz też może być piękny, trzeba się tylko z nim pogodzić".
Albo ileż to razy przetrzepywałam skórę „naszemu" człowiekowi; Hübner to robi bezwzględniej, choćby przez włączenie tej surrealistycznej opowieści prof. Wyki:
„Człowiek - to brzmi dumnie. Nasz człowiek - podejrzanie.
Było to wkrótce po Grudniu. Profesor Kazimierz Wyka na zaproszenie powiatowego Domu Kultury przyjechał wygłosić wykład o Norwidzie. Tuż przed wykładem sonsternowany
kierownik Domu Kultury poprosił profesora na stronę i oświadczył, że miejscowy sekretarz wyraził niezadowolenie z powodu planowanego odczytu, ponieważ Norwid to człowiek Kliszki"...
Co kryje się pod pojęciem „nasz człowiek”? Że można na nim polegać? Że za cenę naszego zaufania gotów jest uczynić wszystko, czego od niego zażądamy? Że w krytycznej
chwili raczej zaprze się siebie, niż zdradzi „naszą sprawę"? Zrezygnuje ze swego „ja", ze swych poglądów, nawet zasad moralnych. Bo przecież „nasz człowiek”, to nie to samo
co „jeden z nas". Jeden z nas - brzmi dumnie, nasz - pogardliwie.
W świecie dorosłych praktyka rozmija się z teorią: bity jest ten, który odważy się myśleć samodzielnie. Przepraszam: myśleć nie wystarczy, ponieważ formuła „robię, co mi
każą, ale i tak myślę swoje" jest najbardziej parszywym kapitulanctwem. Trzeba jeszcze wydać glos. Wtedy z pewnością znajdzie się ktoś, kto powie: „To nie jest nasz człowiek".
Należy się go pozbyć.
„Nasz człowiek”. Nasz - zapewne, ale czy jeszcze człowiek.
I jeszcze jak widzi Hübner karierę - ten motor naszych uczynków, tak różnie regulujący nasze zachowania:
„Drabina kariery ogromnie się w naszych czasach wydłużyła. Stąd tyle stresów,
psychicznych pęknięć i zawirowań, osobistych porażek, które rozładowują się w alkoholu, narkotykach, nagłych wybuchach agresji. U nas łatwiej o alkohol, niż o broń palną,
stąd więcej ofiar wśród tych, których zżera zazdrość, niż wśród tych, którzy są tej zazdrości
przedmiotem.
Na karierę nie ma jednak recepty. Nie zawsze robią ją ci, którzy najsilniej się starają, podlizując się w gabinetach, a przy okazji podstawiając kolegom nogę. Nie zawsze jest
też udziałem najlepszych. Może to być pewną pociechą dla tych, którym się nie powiodło na miarę ich talentu, choć przyznać trzeba, że nader mizerną.
Dlatego z rozrzewnieniem wspominamy skromnego urzędnika Granda z „Dżumy"
Camusa, szlifującego przez całe życie pierwsze zdanie powieści, która ma mu otworzyć drogę do nieśmiertelności. Dylemat artysty obezwładnionego dążeniem do perfekcji. Kto ma dziś na to czas?
Kto ma czas, aby ją ocenić? Perfekcji się dziś nie nosi - wyszła z mody. Jest to najdalsza z dróg wiodących do kariery. Przykro przyznać, ale i zwykła rzetelność warsztatowa nie ma większej wartości. Najcenniejszy jest sukces głośny, natychmiastowy,
zrodzony w chwili natchnienia: ludzie to kupią"...
W końcu lat sześćdziesiątych, gdy polowano na czarownice .—. Hübner musiał opuścić Kraków. Miał już za sobą tego wspaniałego Alcesta molierowskiego w przez siebie
zrealizowanym „Mizantropie". Myślę, że od tamtej pory ta, mizantropia zaczęła towarzyszyć mu jak cień nieodłączny i to ona pracowała na precyzję myślenia w czasach, gdy myślenie nie było zajęciem bezpiecznym.
I to jest chyba cały sekret tej felietonistyki: widzieć rzecz do końca i nazywać ją po imieniu. Naturalnie z towarzyszeniem wyobraźni, która pozwala dostrzec loki na łysinie.

Krystyna
„Nowiny” nr 29, 2 lutego 1990

WIZJA TEATRU OGROMNEGO

Zmarły niedawno w wieku 59 lat Zygmunt Hübner wyznał kiedyś: „W »Dzienniku«
Gombrowicza można znaleźć i takie zdanie: »Być człowiekiem to znaczy udawać człowieka«. W wypadku aktora sytuacja jeszcze się komplikuje: być aktorem to znaczy udawać człowieka udającego innych ludzi. Skoro zaś tak trudno określić własną
osobowość aktora, oddzielić, co jest w nim prawdą, a co udaniem, cóż dopiero mówić o reżyserach?! Ci nie tylko głosu, ale nawet własnej twarzy nie mają. Pisanie stało się
więc dla mnie formą obrony własnej osobowości".
Pamiętam Hübnera z okresu jego dyrektorowania w krakowskim Starym
Teatrze. Wcześniej i potem widziałem go w teatrze i filmie. Robiła na mnie wrażenie jego twarz - skupiona, ascetyczna, o wyostrzonych rysach, jakby skierowana ku niewidocznemu wnętrzu. Na kameralnej scenie Starego Teatru zagrał rolę Alcesta w „Mizantropie"
Moliera, w przekładzie Jana Kotta. Ten jego surowy, napięty wyraz twarzy, aktorstwo oszczędne, zredukowane do powściągliwej obecności, a przecież dominujące jakąś przejmującą negacją wobec salonowego otoczenia.
Wybitny twórca, jedna z najwybitniejszych indywidualności polskiego życia teatralnego. Żył w epoce felietonowej, pisał więc także felietony - teatralne. Zbiór felietonów
i innych tekstów o teatrze z lat 1958-1976 opublikował W 1978 r. pt. „Przepraszam, nic nowego". Drugi zbiór felietonów (razem 46), drukowanych w „Dialogu" w latach 1976-1985, nosi w książkowym wydaniu paradoksalny tytuł „Loki na łysinie". Tytuł pochodzi z aforyzmu
lubianego przez Hübnera Karla Krausa: „Pisać felieton to tyle, co kręcić loki na łysinie". W jednym z felietonów cytuje jeszcze dwa dobre aforyzmy tego austriackiego pisarza: „W sztuce nie idzie o to, by wziąć jaja i tłuszcz, lecz by mieć ogień i patelnię". „Dobre poglądy
same w sobie są bezwartościowe. Ważne, kto je posiada". Cały felieton zmierza do konkluzji, że w sztuce nie jest ważne, co i czym, lecz kto i jak.
Kto gra i jak - na scenie? Liczą się lepsi. O tzw. głębi uczucia, z którą czasem przegrywają umiejętności warsztatowe, pisze Hübner ironicznie. Idzie za Shawem i Brechtem, i walczy z tzw. wcielaniem się w rolę, które grzeszy naturalizmem
i ekshibicjonizmem i nie pozostawia miejsca na osąd postaci przez aktora. „Trzeba tylko umieć grać - nic więcej".
Spod ironii, intelektualnego dystansu, sceptycyzmu, elegancji i precyzji stylu tych felietonów przebija autentyczne zaangażowanie i oddanie sprawie teatru. Tylko z takiej
postawy, zaprawionej pod koniec życia goryczą, mógł się zrodzić ów słynny tekst teatralny „Nad trumną polskiego teatru". Szkoda, że ten felieton już się nie znalazł w opublikowanym zbiorze.
Całość, podzielona na części: „Wokół teatru", „W teatrze", „Na scenie", „Z amerykańskiego notatnika" - jest twardym wymierzaniem sprawiedliwości teatralnemu światu
w Polsce, jest cichą i upartą walką o powagę i autentyczność teatru, o rzetelność i odwagę teatru, o profesjonalizm i dyscyplinę teatru. Pobrzmiewa w tym, choć niekrzykliwie,
głęboka wiara w kulturotwórczą wartość teatru, w jego istotną misję między ludźmi. Oto
coś w rodzaju credo czy manifestu: „Publiczność jest sceptyczna, nieufna, na plewy jej nie weźmiesz. I teatr dzisiejszy, jeśli chce przetrwać, nie może być lukrowany, sacharynowaty. Musi być złośliwy, zjadliwy, obśmiewający wszystko i wszystkich. Takiemu ludzie uwierzą,
bo już tyle razy się w życiu nabrali, że bajeczek mają po dziurki od nosa".
Świetne są nagle przejścia od tematyki ściśle teatralne], od kultu doskonałości teatralnej roboty - do tematyki wziętej z życia, z szerokiego obszaru kultury, nawet ze zderzenia kultury i sztuki z moralnością czy polityką. Tak, wszystko w tych felietonach
wewnętrznie związane troską o intelektualny i moralny sens tego, co się dzieje w teatrze i poza teatrem. Jedność integralna, zakotwiczona w tajemniczym wnętrzu ludzkim. Posłuchajmy: „Zaiste, teatr jest zwierciadłem świata, ponieważ jest zwierciadłem człowieka.
Jego szaleństw, lęków, obsesji, wielkości i małości, pychy i - nader rzadko - pokory, smutku i zadumy, chwilami radości i beztroski. Jest ucieczką od świata i wyzwaniem rzuconym światu,
dumnym stwierdzeniem siły człowieka, który próbują zmierzyć się ze swym losem."
Owszem, jest to maksymalistyczna, heroiczna wizja człowieka i teatru, wizja teatru ogromnego ludzkimi sprawami, ogromnego wymaganiami kierowanymi w stronę sceny i w stronę widowni. Jest w tym jakby jakiś niemodny dziś rygor ideowy, etyczny, artystyczny,
rodzaj posłannictwa. Dlatego pomimo felietonowej formy, pomimo humorystyczno-satyrycznych wystrzałów, pomimo rozmigotanej aluzyjności - jest to książka poważna,
logicznie uporządkowana, punktująca temat po temacie zgodnie z założonym planem. Jakby autor i w ten sposób chciał zaprotestować przeciw miałkości i bylejakości naszej egzystencji, przeciw amorficznemu rozchełstaniu wszelkiego rodzaju, przeciw rozlewającemu się
bełkotowi życia.
Wreszcie język i styl - wytrawny, giętki, jeśli trzeba - elegancki, jeśli trzeba - cięty i kłujący. Walory literackie tych małych tekstów włączają książkę w krąg dobrej literatury, stroniącej od banałów i komunałów, zbliżonej raczej do aforystyki. Na zakończenie przytoczę parę zdań z króciutkiego felietonu „Modlitwa". Przydadzą się każdemu z nas:
„Nie daj więc, Panie, abym sprzedał swoje dobre imię za trzydzieści srebrników pochwał i dowodów uznania, na które już nie zapracuję, i abym pozwolił komukolwiek posłużyć się tym, co robię teraz, w imię tego, czego bym dziś nie zrobił. Daj, abym znalazł w sobie wyrozumiałość i tolerancję i dzięki nim pogodził się z tym, że racje następnych pokoleń nie muszą być fałszywe z tej jedynie przyczyny, że ja ich nie podzielam. Abym uznał prawo innych. Daj mi słuch dość czuły, abym usłyszał kłamstwo własnych słów. Daj mi wzrok dość
silny, abym mógł zobaczyć siebie takim, jakim widzą mnie inni. Nie daj Panie, abym narażał się na śmieszność i pogardę, która słusznie spada na głowy tych, którzy na fali czasu usiłują wyrosnąć ponad swe zasługi, stając się błaznami w rękach możnych tego świata. I nie daj, bym uwierzył we własną mądrość wtedy, gdy mi jej zabraknie."

Kazimierz Kania
„Kierunki” nr 10, 1 październik 1989

ALCEST

Umiejętności warsztatowe przegrały w starciu z głębią uczucia", napisał Zygmunt Hübner w jednym z felietonów z 1981. „Loki na łysinie" zawierają takich felietonów 46, w latach 1976 - 1985 drukowanych w „Dialogu". Powiedzieć, że były one ozdobą tego ambitnego miesięcznika, byłoby przesadą. Ale pośród poważnych sztuk i poważnej eseistyki
stanowiły chwilę przyjemnego wytchnienia, podobnie jak felietony Erwina Axera. Tylko że Axer snuł tematy ostrożnie wybierane ze swej biografii i w ten sposób bardziej lub mniej zbliżał się do doświadczeń teatralnych. U Hübnera odwołań autobiograficznych brak, może zdarzy się czasem jedno lub drugie zdanie, zawsze ironiczne. Mówi o teatrze wprost i bezpośrednio, jakby był jedyną pasją, motywem, a i treścią jego życia. Może tak było istotnie, może nie istniał prywatny Zygmunt Hübner? Nie istnieje taki przecież i we wspomnieniach, których napisano sporo. Prywatności w nich ledwo, ledwo, jakby nie dało się jej wycisnąć z jogo życiorysu. A może zapanował taki styl wspominania? Nie wypada opowiadać anegdotek o środowisku bohaterskim, wybranym i powołanym? Więc pozostaje tyle, że był lakoniczny, konkretny, chmurny, ale i przyjaciół nie opuścił w biedzie, potrafił ich wysłuchać, obdarzyć mądrą radą, odwiedzić w chorobie i nieszczęściu. Chociaż w felietonach raczej szydził z tak zwanych ludzkich odruchów, z nadzwyczajną łatwością odgrzebywał ich drugie dno, motywy
wyrachowania, mało chwalebnej ciekawości i plotkarstwa. Lubił Anglików, to odczytuje się wyraźnie, tego nie skrywał, z ich powściągliwością i surową ochroną sfery prywatnej przed
niepożądaną ingerencją z zewnątrz, choćby miała ona pozory czy rzeczywiście była przyjazna.
Kilka razy spotkałem Zygmunta w sytuacjach, które powinny sprzyjać rozluźnieniu i prywatności właśnie. A to w nocnym barze Feniksa, a to w wagonie restauracyjnym. Gdzie tam! Do nocnej knajpy umówił się na zasadniczą, zawodową rozmowę z aktorem, który uwielbiał i surowo przestrzegał tego trybu pospektaklowego życia. Więc dyrektor wyszedł mu naprzeciw. Spotkał się z przeciwnikiem w dogodnych dla niego i wybranych przez niego
warunkach. Ale było to i pierwsze, i zarazem ostatnie ustępstwo dla rozmówcy, aktora skądinąd znakomitego i zaprzyjaźnionego. Szybkie serie kieliszków, a potem i zmieniające się na stoliku butelki nie zdołały rozbroić ani dyrektora, ani reżysera. Pierwszy uważał, że żądania finansowe aktora są zbyt wygórowane, drugi, że ambicje nieco przesadne, a pomysły nie zawsze trafne. Obydwaj, dyrektor i reżyser, mieścili się dość swobodnie w dość kruchym przecież ciele Zygmunta, a potrafili jeszcze zrobić miejsce obok siebie dla sporej dawki alkoholu. Mówię obok siebie, bo wódka jakby zupełnie nie zakłócała ich sprawnego funkcjonowania.
Nie inaczej było we wspomnianym wagonie restauracyjnym. Parę godzin drogi do Warszawy spędziliśmy na omawianiu sztuk, obydwaj uczestniczyliśmy w jury. Jedynym zwierzeniem spoza tych spraw, bądź co bądź, zawodowych było rzucone mimochodem zdanie, że musi występować w filmie, żeby mieć z czego dokładać do swego dyrektorowania w Starym Teatrze. Przeczytaliśmy wtedy pewną sztukę, która nie była na pewno rewelacją literacką, ale zręcznym zapisem procesu, bodajże Waryńskiego, który zdumiewająco przypominał pomarcowe procesy wytaczane niedawno studentom, był początek roku 1969. Sztuka nie miała oczywiście najmniejszych szans na nagrodę, ale zgodziliśmy się, że pominąć jej nie można i trzeba mocno przy niej obstawać.
Potem Zygmunt zachorował, na ostatnie jury nie pojechał, prosił mnie, bym zawiózł jego typy. Jakież było moje zdziwienie, gdy wśród odczytanych propozycji nie usłyszałem tytułu naszej sztuki! Opór przeciwko niej był do przewidzenia, ale nie to, że podczas dyskusji jeden z funkcjonariuszy od kultury nazwie ją wredną i wrogą. Jakie mogły być wtedy skutki takiej oceny, wiadomo. Tyle przynajmniej udało mi się uzyskać, zresztą przy obojętnym niezainteresowaniu całej reszty kilkunastoosobowego zespołu składającego się z krytyków, i z dyrektorów teatrów, że ów funkcjonariusz odwołał publicznie to, co powiedział. Zygmunt zaś po moim powrocie skwitował incydent krótko: tego należało się spodziewać, zupełnie zapomniałem o tej sztuce spisując swoje propozycje...
Ale wracajmy do „Loków”. O głębi uczucia, z którą przegrywają umiejętności warsztatowe, napisał, oczywiście drwiąco. Zachwycił go Tadeusz Łomnicki w „Amadeuszu" w Teatrze na Woli: „Trzeba tylko umieć grać – nic więcej. Zupełny drobiazg". Natomiast uczucie, a więc „przeżycie", „wcielanie się", to jego cudzysłowy, „jest wygodnym parawanem dla aktorskiej miernoty, dla tych, którzy nic nie umiejąc, chronią się za tarczą..." Pora nie była zbyt przychylna takiemu pisaniu, bo akurat „uczucia" demonstrowane z
sceny triumfowały, miały jakoby zapewnić bezbłędne porozumienie aktora z publicznością, ale triumfowały teraz miernoty, co Hübner odnotował w cytowanych tu w ubiegłym tygodniu „Komediantach" ze szczerością aż brutalną.
„Pamiętam owych demagogiczny krzykaczy ze zjazdu Solidarności teatralnej w Gdańsku, dziś często aktywnych działaczy nowych związków, owe idiotyczne postulaty «halabardników», z którymi trzeba było na serio dyskutować, ponieważ przedstawiane były , jako >„postulaty załogi<".
Z tego, co zacytowałem, nie powinno wynikać, że był weredykiem tylko w
stosunku do swego środowiska. Ale podejrzewam, że w tym przypadku i mówienie
prawdy, i uderzanie na odlew - powiedzmy tak prostacko, zupełnie nie w jego stylu, a jednak zgodnie z duchem i literą niektórych felietonów, bo bywał, jak powiedziałem, brutalny i za
formalną, zewnętrzną elegancją wypowiedzi kryła się czasem zimna, niemal sadystyczna bezwzględność — otóż podejrzewam, że mówienie rzeczy złych, a najczęściej prawdziwych własnemu środowisku bywało trudniejsze. Hübner, nie tylko dyrektor i reżyser, którzy w
pewnych sytuacjach na wiele mogą sobie pozwolić, lecz przecież także aktor, który powinien być „swój" i mimo wszelkich możliwych konfliktów zgrany z resztą zespołu, Hübner więc jak
gdyby wyłamywał się z klanu. I jeśli słowo niezależny ma zachować jakikolwiek rzeczywisty sens, to on starał się być i bywał niezależny przede wszystkim od swego środowiska teatralnego.Bo te inne niezależności, które mu się przypisuje, w niezliczonych uwikłaniach dyrektora teatru muszą być zawsze cokolwiek wątpliwe. Oczywiście, miał swoje zdanie w wielu sprawach, bronił go, o ile to było możliwe, zachowywał własny pogląd, chociażby nawet nie udawało się go wyrazić w prowadzonym przez niego przedsiębiorstwie artystycznym, ale w takim razie do niezależności mogliby i powinni przyznawać
się wszyscy. Jak zresztą bywa.Muszę tu przytoczyć pewne zdarzenie z ostatnich lat, które stało się świetną anegdotą o naszej zbiorowości, o obowiązującym w niej stylu, o... swoistym
poczuciu wspólnoty. Pytają znakomitego pisarza: Julku, ile ty właściwie masz lat. Odpowiada bez zająknienia: tyle co wszyscy... Dokładnie w ten sam sposób wszyscy bywają dziś niezależni.
W tym zbiorze intencjonalnych rówieśników, bądź tylko niezależnych, bądź zbuntowanych, Zygmunt Hübner na pewno się nie mieścił. Nie mieścił się cały ani w środowisku, ani w salonach i przedpokojach władzy. Jak ten molierowski Alcest, którego zagrał kiedyś w Krakowie. „Mizantropa" zresztą również wtedy reżyserował. Wybrał
bardzo współczesny, niemal aktualizujący sztukę przekład Jana Kotta. I zespół, i siebie samego wypuścił na scenę zaprojektowaną jako dzisiejszy salonik, w nieco tylko odświeżonym i odprasowanym powszednim przyodziewku. Ponad dwadzieścia lat pamiętam jego surowy, napięty wyraz twarzy, jego bardzo powściągliwe, niemal nie istniejące
aktorstwo, gdy słowami Kotta raczej niż Moliera udzielał odmowy, wycofywał
się z współuczestnictwa. Gdyby ta był wieczór poetycki, a nie przedstawienie
teatralne, mógłby w ten sam sposób odczytywać słynny monolog Kordiana „Nie będę z nimi..."
Styl aktorski to jedno, sposób bycia to drugie, ale skąd się to w takiej a
nie innej formie brało? Aleksander Bardini w cytowanym przed tygodniem
wspomnieniu .w „Teatrze" zapisuje, że zdarzało mu się czasem słyszeć wyznania,
wahania i wątpliwości Hübnera, gdy był jeszcze studentem reżyserii. Wracali po zajęciach wieczorem do domu i wtedy mówił Zygmunt, ukryty w mroku. Czy słusznie wybrał kierunek
studiów, czy ma w teatrze coś do powiedzenia, czy teatr ma w ogóle jakieś znaczenie i tak dalej. Bardini słuchał belferskim, jak powiedziałem, wrażliwym uchem. Nie mógł przecież
przewidzieć dalszych losów studenta, ale bezbłędnie wysłuchał to, co było zarodkiem tak charakterystycznego stylu artysty, sposobu bycia reżysera i dyrektora. Wątpliwości i niepewność. Wypływające nie z braku wiedzy lecz, jeśli tak można powiedzieć, z jej nadmiaru. Zarówno o pułapkach życia jak sztuki.
To wszystko można dziś wyczytać także z felietonów Zygmunta Hübnera.
Pisał jak na aktywnego człowieka sceny sporo, jakby i tu chciał przezwyciężyć jakieś wątpliwości, utwierdzić się w swych przeświadczeniach, czego nie zapewniała mu widocznie działalność teatralna. Pisał ironicznie, sceptycznie, szyderczo, czasem brutalnie - nie wykluczała tego, powtarzam, elegancja wypowiedzi - jakby i w ten sposób chciał wznieść jakąś przegrodę między sobą a czytelnikiem, nie dopuścić go do siebie na dystans zbyt krótki. Czy można z tego wnioskować, że tak poruszał się w świecie, jakby ten zawsze był wobec niego wrogi lub co najmniej nieprzyjazny?
Na koniec parę zdań z jednego felietonu („Modlitwa", 1983), aby zachęcić do przeczytania tej niewielkiej, ale mądrej i bardzo - jak wszystko, co robił - osobistej książeczki Zygmunta Hübnera, którą zostawił, jak się okazuje, zamiast swego testamentu.
„Daj mi słuch dość czuły, abym usłyszał kłamstwo własnych słów. Daj mi wzrok dość silny, abym mógł zobaczyć siebie takim, jakim widzą mnie inni. Nie daj, Panie, abym narażał się na śmieszność i pogardę, która słusznie spada na głowy tych. co na fali czasu usiłują wyrosnąć ponad swe zasługi, stając się błaznami w rękach możnych tego świata. I nie daj, bym uwierzył we własną mądrość wtedy, gdy mi jej zabraknie".

Zygmunt Greń
„Życie Literackie” nr 26, 2 lipca 1989

LOKI NA ŁYSINIE

Może i byli obdarzeni większym talentem aktorzy, może zdarzali się wrażliwsi reżyserzy, może pisywali subtelniejsi krytycy teatralni. Nie było jednak lepszego i bardziej otwartego dyrektora teatru. Dyrektora, który teatr swój widział na tyle ogromny, że wypełniał go nie tylko i nie przede wszystkim sobą. Takim był Zygmunt Hübner. Dlatego zbiór jego felietonów powinien stać się wydawniczą sensacją i czytelniczym przeżyciem i objawieniem,
Wiem, co powiedzą sceptycy: że to już wszystko było drukowane w „Dialogu”, że kto ciekawy, to znajdzie, kto dociekliwy, to wyszpera, kto cierpliwy, to zestawi. Ale z felietonami to jak z antybiotykami - działają tylko w uderzeniowej dawce Z felietonami to jak z atomami - zebrane osiągają swą krytyczną masę, a wtedy wybuchają jasnym światłem swojej wiedzy, wtedy mają moc porażania.
Dziwić się przeto wypada, że zbiór felietonów Zygmunta Hübnera wyszedł w nakładzie zaledwie 3000 egzemplarzy. Dziwne to nawet nie dlatego, że okrutnym zarządzeniem losu stał się rodzajem hommage dla autora. Dziwne przede wszystkim dlatego, że tak skromnie oszacowano odbiorców zawartych w nim refleksji, przemyśleń i pouczeń. Nie znane są mi kryteria, wedle których wydawnictwa równoważą popyt i podaż książki. Sądzę, że wartość tekstu powinna być, jeżeli nie naczelnym kryterium, to przynajmniej jednym z ważniejszych. Ta książka ma wartość niezaprzeczalną. Rzecz nazywa się „Loki na łysinie” i obdarzona jest mottem z Karla Krausa: „Pisać felieton to tyle, co kręcić loki na łysinie". Wiedeński felietonista wydaje się być ulubionym autorem Hübnera, jest często
przywoływany i cytowany. Zastanówmy się, co to znaczy: „kręcić loki na łysinie". To wykonywać czynność pozornie bezsensowną - taką, do (której jest się głęboko przywiązanym. To przecie jeszcze z czasów, gdy mieliśmy włosy, został ten nawyk. To coś silniejszego od mas. Co myślał Zygmunt Hübner pisząc swoje teksty? Że ludzie staną się od
nich lepsi i mądrzejsi, a teatr doskonalszy i bardziej profesjonalny? Nie, zbyt dużo wiedział o ludziach i zbyt dobrze znał teatr, by być tak naiwnym. Po prostu kręcił loki na łysinie.
Książka podzielona jest na części: „Wokół teatru”, „Na scenie”, „W teatrze”
i „Z amerykańskiego notatnika”. Ich tytuły dość trafnie określają kręgi tematyki. Bo przecie nie tematykę samą. O teatrze można różnie. Hübner to robi tak: „Zawsze podejrzewałem, że to całe »wcielanie się« jest wygodnym parawanem dla aktorskiej miernoty, dla tych, którzy nic nie umiejąc, chronią się za tarczą »przeżycia«. Spróbuj takiego tknąć, a zaraz poczuje się urażony w swej osobistej godności, bo przecież o niego chodzi, a nie o postać Iksa ze sztuki, to on przeżywa, a nie kto inny. Umiejętności warsztatowe przegrały w starciu z głębią uczucia. Czas wystąpić w ich obronie". Umiejętności warsztatowe, profesjonalizm, konsekwencja, szacunek dla słowa to filary, na których buduje autor swój gmach teatralnych przekonań. „W każdej roli można dobrze wypaść, lale wypaść z roli można tylko
na pysk" - powiada.
Czy można się dziwić, ze teatry, którym autor dyrektorował, były dobre, gdy to profesjonalizm i konsekwencja były u szczytu skali wartości ich szefa? Fachowość, czyli - jak mawiał jeden z przodowników pracy okresu radosnego socjalizmu - ja braku nie wypuszczę.
I zdawał sobie Hübner sprawę, że jako dyrektor jest kim innym niż jako reżyser. To inna rola - role gra się przecie i poza sceną - i nie należy z niej wypadać na pysk. Tak napisze w „Liście do młodego dyrektora”: „Pamiętaj wszakże, że moje rady nie dotyczą reżyserów! Chimeryczny reżyser jest utrapieniem dyrektora, ale bywa zbawieniem teatru, chimeryczny dyrektor jest tego teatru klęską. Reżyser może być zadufkiem, który nie liczy się z niczyim zdaniem, wierny do końca jedynie własnej wizji - i czasem, o dziwo, wychodzi mu to na dobre. Dyrektorowi raczej rzadko." Wiedzieć, co robić i robić to. Wydaje się proste, ale spróbujcie.
„Loki na łysinie” to nie podręcznik dla dyrektora teatru, to nawet nie tylko dyrektorskie zwierzenia. To szersza refleksja o teatrze. Pyta Hübner, czy świętości szargać. Szargać, odpowiada. Świętościom to wszak nie zaszkodzi, a może co ciekawego się z tego urodzi. Pyta, czym w teatrze milczenie. Odpowiada, że nie może być brakiem, dziurą.
Musi być znaczeniem. Pyta o słowo. Odpowiada, że jest to coś, co wymaga od nas bezwzględnej wierności. Jeżeli nawet nie literze, to duchowi. Słowo jest bowiem uskrzydlone. I o więcej rzeczy pyta. I na więcej odpowiada. Przeczytajcie sami.
Ważne jest też, w jaki sposób to robi. Nie będę pisał o tym, że wywód klarowny, myśl jasna, a styl doskonały. To dobre przy ocenianiu wypracowań licealistek. Chciałbym tylko zwrócić uwagę, że z felietonów Hübnera dałoby się wypreparować tomik aforystyki teatralnej
Tak często są bowiem jego teksty inkrustowane zwięzłymi sformułowaniami, dosadnie i błyskotliwie ujmującymi istotę problemu. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto podejmie ten trud, a rezultat go na pewno nagrodzi. Nie chcę przez to powiedzieć, że tylko
gdzieniegdzie są w „Lokach na łysinie” złote myśli, a reszta to zapychająca wata. Przeciwnie, to raczej szlachetne kamienie oprawne w złoto. I wiecie, jak się czuję, skoro te perły rzucono przede mnie w nakładzie tylko 3000.

Marek Karpiński
„Teatr” nr 7, lipiec 1989

CZY FELIETONISTA TO KANALIA?

Tak sformułowane w tytule pytanie może się komuś - nie bez racji - wydać jeśli, nie głupie, to przynajmniej prowokacyjne. No bo niby co - felietonista w felietonie zapytuje siebie samego - bo niby kogo ma pytać - czy przypadkiem nie jest kanalią. Otóż oświadczam, że to Tadeusz Różewicz w „Kartotece" w rzędzie rozmaitych i najgorszych kanalii wymienia właśnie felietonistów, a do przykładu tego wraca w swej odautorskiej przedmowie Zygmunt Hübner prezentując nam zbiór felietonów pt.: „Loki na łvsinie" (Wydawnictwo Literackie, 1989, str. 157, 550 zł). Tytuł swego zbioru Hübner zaczerpnął ze stwierdzenia Karla Krausa, iż pisać felieton to tyle, co kręcić loki na łysinie. Czyżby zatem tworzenie felietonów, a w końcu jest w naszym kraju wcale niemała rzesza felietonistów różnego autoramentu, było zajęciem całkowicie jałowym? Nie przypuszczam, choć sam nie mam do końca pewności co do zasadności istnienia tego właśnie gatunku pisarstwa gazetowego. A czy pisanie do gazet jest w ogóle jakimś pisarstwem? Czy to, co robi „Kasz, Passent, Atlas Tym, Mętrak, czy całkiem jeszcze ktoś inny, jest twórczością czy jedynie odcinaniem kuponów od zdarzeń, faktów czy spraw całkowicie wymyślonych?
Najprościej zwykle w takich razach z ogromną dozą uprzejmości stwierdzić: „na to pytanie niech odpowiedzą czytelnicy" i wymigać się od wszelkiego myślenia na własny,
temat. Wydaje mi się jednak, iż takie gadanie jest bez sensu, bowiem czytelnikowi raz felietonista jest potrzebny a raz nie. Koniec i kropka. Wiem, bo sam czytam felietony w
większości polskich tygodników i miesięczników o pewnych ambicjach, do których należy na przykład „Dialog'". W „Dialogu" właśnie publikował swe felietony Zygmunt Hübner, a „Loki na łysinie" są przekrojem jego twórczości z lat 1976-1985. O czym są te felietony, pisane przecież przez człowieka teatru przede wszystkim? Są o wszystkim, tak właśnie tak należy
napisać. O wszystkim.
Dużo, bardzo dużo tam o teatrze, bo Hübner był, jak to się mówi, człowiekiem teatru (skądinąd to ciekawe, że w tym sformułowaniu określającym relacje między twórcą a jego dziełem człowiek ma miejsce podrzędne). Lata pracy aktorskiej, a później reżyserskiej i dyrektorskiej między innymi na Wybrzeżu i w Krakowie, później zaś w Teatrze Powszechnym w Warszawie, której to sceny był niekwestionowanymi twórcą, (mam na myśli, rzecz jasna nową scenę na ulicy Zamoyskiego), spowodowały, iż Zygmunt Hübner
mógł jak mało kto powiedzieć, że cały świat gra komedię. I to jest właśnie w jego felietonach.
Niby wszystko kręci się wokół teatru a przecież sięga daleko poza jego ramy. Jeśli ktoś nie wierzy - proszę: „Miernota bywa niebezpieczna. Mierny artysta jest czasem gorszy od złego. Złego łatwiej rozpoznać, mierny potrafi się maskować. Przeciętność ponadto jest pokupna. Niczego nie burzy, bo nie potrafi, niczym nie prowokuje, bo jest ograniczona, niczym się nie naraża, bo brak jej odwagi. Okrojona jest na miarę przeciętnych wymagań,
a te przecież stanowią obowiązującą normę. Świat nie jest zaludniony przez wybrednych koneserów, lecz zwykłych zjadaczy chleba. To wielki artystą, ma im ukazać nowe horyzonty,
gdy zaś taki się nie pojawi, nie odczują jego braku. Nigdy nie dowiedzą się nawet, że mogliby
otrzymać coś więcej. Mierny ich zadowoli."
„Rząd, który zmierza do zachowania sprawiedliwości społecznej, troszczy się jedynie o zaspokojenie wymagań przeciętnych. Słusznie, skoro nie stać go na więcej. To jednak,
co jest zrozumiałe i uzasadnione w sferze życia materialnego, traci rację bytu w sferze życia duchowego. W tej mierze uskromnienie ambicji, obłożenie podatkiem tych, którzy chcą czegoś więcej, może prowadzić do katastrofy. Miernota bywa niebezpieczna".
Cytat trochę długi, ale z pełną świadomością. Wydawnictwo Literackie nakład felietonów Zygmunta Hübnera określiło na 3000 egzemplarzy (trzy tysiące) plus 180 (sto
osiemdziesiąt). Może się więc zdarzyć, iż książki tej nie przeczytają wszyscy, którzy przeczytać ją powinni, a dla których szczególnie ostatni akapit przytoczonego felietonu
powinien być przestrogą i powinni się go nauczyć na pamięć. Ponadto nie wszystkie pomieszczone w zbiorze teksty były drukowane. Nie wiem: czy ten akurat, pochodzący
z 1983 roku, ujrzał światło dzienne na łamach „Dialogu", więc na wszelki wypadek pozwoliłem sobie Państwu przedstawić dłuższą próbkę pisarstwa niedawno zmarłego
artysty.
Gdy zmarł Zygmunt Hübner Piotr Cieślak, reżyser z Teatru Powszechnego,
człowiek mojego pokolenia, napisał w „Polityce", iż przez czas jego dyrektorowania zespołowi dane było żyć w warunkach komfortu artystycznego. Co to znaczy? Co to może znaczyć? Na przykład to, że szef zespołu jest człowiekiem niezależnym. I taka właśnie afirmacja niezależności sądów, własnego i uporczywie własnego, a przez co niepowtarzalnego widzenia świata i sztuki wyłania się z kart „Loków na łysinie". Owa niezależność to także poszukiwanie w obrębie, nazwijmy to eufemistycznie sztuki kreacyjnej. Wiem, że to trochę pokraczne sformułowanie, ale chwilowo nic lepszego nie przychodzi
mi do głowy.
Hübner był przez długie lata aktorem. Raz lepszym, raz gorszym - jak w życiu. Nie wszystkie oczywiście role teatralne jestem w stanie wymienić, bo od ładnych paru lat
grywał bardzo rzadko. W filmach jednak wyraźnie zaznaczył swoją obecność. Był znakomitym majorem Sucharskim w pięknym „Westerplatte" Różewicza, interesującym milicjantem chorym na serce w „Zbrodniarzu, który ukradł zbrodnię" i nawet w tak głupkowatych dziełkach jak „Akcja «Brutus»" czy „Rewizja osobista" potrafił zaznaczyć
swoją indywidualność. Ostatnia rola w jakiej Zygmunta Hübnera widziałem pochodziła za spektaklu telewizyjnego „Miss samotnych serc" Westa w reżyserii Tomasza Lengrena.
O tym, że reżyserował w teatrze nie trzeba chyba nikomu przypominać, bo choćby na jego „Lot nad kukułczym gniazdem" nie można się było dostać przez ładnych parę sezonów.
Ale pewnie mało kto juz pamięta o tym, iż Zygmunt Hübner był także scenarzystą i reżyserem filmowym. Przed laty wprawdzie, ale był. Na początku lat siedemdziesiątych
zrealizował głośny wówczas film o problemach młodzieży pt : „Seksolatki".
Nie był to może obraz wybitny i sam bardzo zaczepiałem twórcę w pewnym programie telewizyjnym jakieś piętnaście lat temu - niemniej zrealizowanie wówczas w naszej parafialnej Polsce filmu, który już w tytule ma seks było aktem odwagi. O wiele ciekawszy był jego skromny i dość ponury film telewizyjny pt. „Gonitwa". Po co jednak to wszystko wspominam? Nie piszę przecież biogramu nieżyjącego artysty. Nie jest to także tekst rocznicowy. Ot, tak - po prostu - przy okazji czytania felietonów przypomniałem sobie i Państwu Człowieka i Jego Pracę. A po tym wszystkim co tu powypisywałem i po ewentualnej lekturze felietonów Zygmunta Hübnera, na pytanie postawione w tytule bądźcie Państwo
uprzejmi odpowiedzieć sobie sami.

Jacek Strzemżalski
„Kultura” nr 18, 3 maja 1989


Gest



Co jest proste a co krzywe