materialy/img/861/861_m.jpg materialy/inne/717.jpg

kliknij miniaturkę by pobrać plik


Teatr Powszechny Warszawa

prapremiera 8 lutego 1986

reżyseria - Zygmunt Hübner

przekład - Jerzy Wieluński J

scenografia - Jan Banucha

obsada:

Harald - Kazimierz Kaczor

Ingun - Ewa Dałkowska

Arni - Jerzy Gudejko

Marta - Danuta Kowalska

Gudrun młodsza - Marta Klubowicz

Ornolf - Bronisław Pawlik

Gudrun starsza - Aniela Świderska

Sveinn - Bogdan Szczesiak

Johan - Kazimierz Wysota


DOBRA ROBOTA – Z MORAŁEM CZY BEZ MORAŁU (Grzegorz Sinko)

Teatr Powszechny wystawił sztukę sześćdziesięcioletniego autora islandzkiego, dobrze już wprowadzonego na rynek międzynarodowy. Rzecz należy do gatunku "sztuk problemowych". Na problem (rozpad rodziny i wzajemna obcość jej członków) wskazuje już tytuł. W poszczególnych obrazkach z życia autor jest świetnym satyrykiem. Dorównuje wielkiemu komikowi monachijskiemu Karlowi Valentinowi jako twórcy skeczów (przykład: analogiczna u obu autorów scenka "idziemy do teatru"). Połączenie serio i buffo jest doskonałe. Aktorzy mają co grać.
Aktorzy Teatru Powszechnego grają na same piątki (para dziadków: Bronisław Pawlik i Aniela Świderska, para rodziców: Kazimierz Kaczor i Ewa Dałkowska, dzieci: Danuta Kowalska, Marta Klubowicz i Jerzy Gudejko). Prowadzący ich reżyser zapewnił równowagę komizmu i powagi w całym przedstawieniu. Z krótkiego sprawozdania - krótki wniosek. Warto iść na "Obcych bliskich" i nie sposób nie bić brawa w teatrze.
O problemie sztuki, który brzmi: Jaka powinna być rodzina? trzeba by natomiast rozpisać się szerzej w felietonie lub homilii, które to gatunki ulegały u nas ostatnio identyfikacji. Ponieważ jednak sprawozdawca nie ma ani odpowiednio wysokiego konia, ani żadnego tytułu, by nań włazić i udzielać pouczeń, może tylko z cicha nucić na znaną melodię "Nie moralistą-m ci ja", ograniczając się do kilku uwag ekonomicznych, dotyczących Islandii.
Rodzina w „Obcych bliskich” utrzymuje się z pracy najemnej. Ojciec nie jest samodzielnym przedsiębiorcą, co wynika z jego działalności w związku zawodowym. Matka jest nauczycielką. Rodzina ta ma telefon, mieszka w wysokometrażowym lokalu z czynnym domofonem, w kamienicy, w której gospodarz domu jest stale na miejscu. Ma pralkę automatyczną i maszynę do mycia naczyń; naprawa lub wymiana tych urządzeń na nowe również nie stanowi problemu, jak kupno kanapy z dostawą do mieszkania. Dalej: rodzice mają dwa auta i przeżywszy na Islandii czterdzieści lat (co wynika z wieku ich dzieci) budują dom własny. Inna uwaga ekonomiczna łączy się z ogólnym prawem: każdy musi się liczyć z tym, od kogo bierze pieniądze. Dzieci w rodzinie islandzkiej nie uznają tego kategorycznego imperatywu wobec własnych rodziców, ale można przypuścić, nie bez ogromnej zresztą satysfakcji, że nauczą się go po opuszczeniu domu.
Ponieważ wszyscy w sztuce są rozdrażnieni i nieszczęśliwi, to gdyby recenzent był moralistą, mógłby pięknie rozwinąć tezę, że dobrobyt nie daje szczęścia. Skoro jednak musi się on trzymać ekonomiki, zauważa tylko, co następuje: tatusia może trafić szlag równie dobrze z pracy w nadgodzinach na dwa auta i budowę domu, jak z pracy na uzyskanie normy paru metrów powierzchni na każdego członka rodziny, zaś o piekło familijne łatwiej jest w małym metrażu niż w dużym. To samo dotyczy spraw domofonu, telefonu, kanapy, pralki i jej naprawy, czy też uzyskiwania i transportu produktów żywnościowych. Nieposzanowanie w rodzinie zasady "szanuj szefa swego, bo ci płaci" zdarza się zarówno (jak w sztuce) na poziomie hojnie wręczanych dzieciom dewiz, jak na poziomie najskromniejszego utrzymania bezdewizowego. Wniosku ekonomicznego zatem brakuje, a skoro autor noty nie ma tytułu moralisty ani z własnego nadania, ani z nadania przez tzw. środowisko, musi on zakończyć na tym stwierdzeniu.
Grzegorz Sinko
„Teatr” nr 5, maj 1986

NIE ZACHWYCIŁO NAS (Renata Dziurdzikowska)

Bardzo rzadko docierają do nas wieści o życiu teatralnym Islandii, jeszcze rzadziej sztuki z tego kraju. Także i w tym sezonie będzie można obejrzeć „Obcych bliskich”, sztukę islandzkiego pisarza, już od paru miesięcy obecną na afiszu Teatru Powszechnego. Wszystkich, którzy spodziewają się islandzkiej specyfiki - czeka rozczarowanie. Sztuka Steinssona mogła powstać w każdym kraju o rozwiniętej sieci telefonicznej, importującym z Japonii elektroniczne cuda, o których na ostatniej stronie WM pisuje Waldemar Pławski.
Steinsson podjął problem uniwersalny - kryzys współczesnej rodziny, polegający jego zdaniem - na rozluźnieniu więzi rodzinnych. Pomimo iż nie mamy w Polsce tylu telefonów, żeby mogły one być źródłem tego kryzysu, nam również on zagraża. Czy chodzi jednak tylko o większą atrakcyjność sił odśrodkowych, takich, jak życie zawodowe, zajęcia szkolne i pozaszkolne, urządzenia techniczne: magnetofon, telewizor, telefon? Czy problem nie tkwi głębiej - w przemianach społecznych, cywilizacyjnych i kulturowych?
Podczas spektaklu przyszło mi na myśl, że „Obcy bliscy” w istocie niewiele (jeśli nie liczyć nowoczesnych rekwizytów) różnią się od dramatów Zapolskiej czy Kisielewskiego. Sztuka Steinssona oparta jest nawet na podobnym kontraście zbuntowanej jednostki i jej otoczenia. Autor nie wychodzi poza konstatację, że jest niedobrze i tak być nie powinno. Polscy moderniści byli bardziej drapieżni, ostrzejsi w diagnozie mieszczańskiej mentalności.
Być może nie trzeba od komedii wymagać aż tyle. Wystarczy dobra zabawa i chwila refleksji. Nie ulega wątpliwości, że sztuka islandzkiego pisarza ma duże walory rozrywkowe. Niestety, nie zostały one wykorzystane do końca. Atutem dobrych spektakli tego rodzaju powinno być dobre aktorstwo. Obok znakomitych, doskonale czujących się w komediowej konwencji Kazimierza Kaczora i Bronisława Pawlika zdarzyły się też role nijakie. A już udawanie przez dorosłych ludzi nastolatków, co czynią z widocznym wysiłkiem, wydaje się nieporozumieniem.
Zygmunt Hübner kształtuje repertuar swego teatru tak, aby był ważny i obchodził widzów. Stara się trafić w społeczne oczekiwanie, nie schlebiając przy tym publiczności. Wprost przeciwnie porusza nieraz problemy niełatwe, kontrowersyjne. Wydaje się że i tym razem intencje były podobne, nie znalazły jednak pełnego odzwierciedlenia na scenie.
Renata Dziurdzikowska
„Walka Młodych” nr 40, 5 października 1986

OBCY BLISCY (Bronisława Belusiak)

Tytuł mówi w zasadzie wszystko. Chodzi tu o osoby z nazwy bliskie sobie, jako że łączą je więzy rodzinne, jednakże ojcowie, dziadkowie i dzieci żyją obok siebie w uczuciowej pustce, są dla siebie obcy. Innymi słowy: współczesny islandzki pisarz Gudmundur Steinsson przedstawia w sztuce „Obcy bliscy” trzypokoleniową rodzinę, która uległa dezintegracji, aczkolwiek z pozoru nadal jest spójna, jako że ludzie ci żyją pod jednym dachem w miarę zgodnie.
Nie ma tu właściwie żadnego dramatu, żadnego wyraźnego konfliktu. Są zaledwie drobne spięcia i banalne codzienne życie. Próba samobójstwa jest tylko rodzajem histerycznego gestu. Nawet śmierć, pozbawiona grozy i majestatu, wydaje się banalna. Nic ciekawego w sumie.
Czy rzeczywiście?
Pokolenie dziadków, zagubione, nie rozumie, jak to się dzieje, że rodzina nigdy nie może się zebrać przy stole chociaż na jeden wspólny posiłek. Nie pojmują, dlaczego bliscy sobie ludzie nie mają dla siebie czasu, ani ochoty na zwyczajną rozmowę.
Rodzice i dzieci przyjmują to jako rzecz oczywistą, normalną. Są przecież tak zajęci, ciągle w biegu, stale mijając się. A zresztą - cóż właściwie mogliby sobie powiedzieć? Co może ojciec powiedzieć córce? Prościej dać jej pieniądze na odczepnego.
Matka udaje, że wszystko jest w porządku, a przed stresami chroni się w uprawianie jogi. Unika konfliktów z dziećmi okazując potomstwu niekiedy nadmierną tolerancję, budzącą wręcz podejrzenia, że wynika ona z wygodnictwa i obojętności, choć ma to pozór stosowania "nowoczesnych" metod wychowawczych.
Najmłodsza córka, Gudrun, wyraża protest w bardzo jaskrawej neurotycznej formie, przeciw takiemu modelowi życia, ujawniając zarazem tęsknotę za innym wzorem. Tylko syn, Arni, sprawia wrażenie psychopaty, zdolnego jedynie do bardzo prymitywnych emocji związanych z podstawowymi biologicznymi potrzebami.
Rodzina ta - normalna, raczej dobra niż zła, dość zamożna - w gruncie rzeczy jest chora. Chora na niemożność wyrażania swych prawdziwych uczuć. Rozgrywa się tu dramat. Podskórny, niemy. Egzystencjalny. Cierpią bez mała wszyscy, nawet jeśli ból nie dociera do ich świadomości. Uciekają przed nim w różny sposób, stosują różnoraki kamuflaż.
Autor postawił przed tą rodziną zwierciadło, ale przeglądają się w nim także inni, którzy cierpią na podobne schorzenie; całe społeczeństwo zagrożone procesem dezintegracji.
Sztuka, wystawiona w Teatrze Powszechnym, budzi żywe zainteresowanie widowni. Na pewno jest to zasługa precyzyjnej reżyserii Zygmunta Hübnera, bezbłędnie punktującej to, co ważne. Także aktorzy zbierają zasłużone brawa. Dotyka ona i naszych czułych punktów, mimo że odmienny jest standard naszego życia i nasze kłopoty. Zjawisko ukazane w niej ma uniwersalny charakter, mówi o naszej współczesnej cywilizacji, w której za rozwój w jednej dziedzinie, płaci się stratami na innym polu.
Bronisława Belusiak
„Razem” nr 20, 18 maja 1986

OBCY BLISCY

Dzwoni telefon. Do pustego domu wpada młody chłopak Arni. Coś tam odpowiada do słuchawki, włącza na pełen regulator magnetofon, szuka czegoś do zjedzenia, przebiera się. Znika. Po chwili, pojawia się dziewczyna - dzwoni telefon. Marta grzecznie wiedzie rozmowę. Włącza magnetofon i znika. Telefon dzwoniący bez przerwy, grające magnetofony - każde z dzieci ma swój - warczący telewizor, w którym pokazują makabrę, albo zabawne sytuacje do podglądania, albo film, w którym nie wiadomo o co chodzi. W ciasnym wnętrzu rodzinnego gniazdka żyją rodzice i trójka dzieci oraz przez czas krótki mieszkają dziadkowie. Ot, zwyczajna rodzina. Matka nauczycielka, ojciec urzędnik, syn sportowiec i dwie córki - jedna w trudnym wieku szkolnym, druga znikająca na noce pannica. Wiadomo jeszcze, że wyprowadził się z tego domu pokłócony z rodzicami syn.
Taką sytuację pozornego zwyczajnego życia rodzinnego opowiada Gudmundur Steinsson, islandzki współczesny pisarz, w przygotowanej w minionym sezonie polskiej prapremierze sztuki „Obcy bliscy”. Teatr Powszechny z Warszawy gości z tym spektaklem w Teatrze Kameralnym w Sopocie. Autor - jak można przeczytać w programie - odniósł wiele sukcesów tą napisaną przed 7 laty sztuką. Przetłumaczoną ją na kilka języków, grały ją renomowane teatry. Steinsson wśród rozlicznych stypendialnych wyjazdów był także w Polsce. Uczył się teatru również u Grotowskiego.
Opowieść „Obcy bliscy” jest realistyczną i okrutną fabułką o związanych ze sobą więzami krwi, a obojętnych na siebie do granic możliwości - ludziach. Tylko dziadkowie mają rodzinne marzenia i tęsknoty i jak się okazuje w finale - także zbuntowano najmłodsza córka Gudrun. Reszta jest tak skołowana przez własny egoizm i egocentryzm, że nie ma nawet czasu by zauważyć, że ktoś bliski umarł. Współczesny, obowiązujący model życia wyćwiczył tych ludzi - trzeba mieć swoje sukcesy, choćby drobne, w pracy czy szkole, bądź erotyczne spełniane zachcianki, trzeba by w domu było coś do zjedzenia, można ewentualnie czasami posprzątać, gada się godzinami przez telefon ze znajomymi zawszę grzecznie i miło, słucha muzyki, ogląda telewizor i jeździ samochodami. Ten rodzinny koszmar narasta, piekiełko staje się piekłem. Bełkot w porozumiewaniu i kakofonia narastających dźwięków, to przerażający portret rodzinny. Sztuka Steinssona opowiada scenami, narastają sytuacje, coraz więcej drobnych zdarzeń. Nie jest to tekst łatwy dla teatru, ani prosty w realizacji. Stąd reżyser ZYGMUNT HÜBNER posłużył się metodą równoczesnego rozgrywania akcji w różnych planach, budowania nastroju niemal w każdej scenie, pointowania opowiedzianej sytuacji. To dość monotonne, szczególnie w I akcie, choć wydaje się, że jest to klucz do tej sztuki. Mimo pozornego ruchu - bieganiny, krzątania się, nie tworzy to naturalnie rosnącego tempa spektaklu. Postacie ze sztuki przez dramaturga zarysowane są często tylko kilkoma - jak w szkicu - kreskami, a więc całym ciężarem stworzenia ról obarczono tu reżysera i aktorów. I są w tym spektaklu bardzo dobrze prowadzone role.
Dziadkowie - to ANIELA ŚWIDERSKA i BRONISŁAW PAWLIK. Ile ciepła i serdeczności w tych ludziach, którzy swój świat już stracili. Zdani na łaskę dzieci i wnuków, a jednak pełni godności i naturalnej szlachetności, jedna z piękniejszych scen - w tym szalonym domu - to rozmowa tych dwojga - o sobie, o ich miłości i wspólnym wieloletnim życiu. Zupełnie inne emocjonalnie i znaczeniowo role zbudowali EWA DAŁKOWSKA - jako Ingun, czyli pani domu i KAZIMIERZ KACZOR - jej mąż Harold. Dałkowska potrafi być zimna i obojętna, pochłonięta swoją emancypacją i jogą, okrutna wobec dziadków jak synowa, którą denerwują starzy rodzice męża, a równocześnie histerycznie bezradna wobec zbuntowanej córki i własnych lęków. Kazimierz Kaczor - pozornie dobroduszny ojciec rodziny, zarabiający pieniądze i mający przyjaciółkę na samotne wieczory, ciepły i zgodny, a jednak nie rozumiejący tego, co dzieje się z jego dziećmi, żoną i z nim samym. To dobrze wychowany automat, denerwuje się na krótko, ucisza się jak wytresowany. Wśród dzieci tej współczesnej rodziny widoczny bunt i dramat niesie Gudrun - najmłodsza córka. Prawie się nie odzywa, tylko patrzy, żuje gumę i w przypływie bezradności usiłuje odnaleźć miłość - może w ojcu, może w swoim chłopaku. Kiedy się nie udaje łyka tabletki. MARTA KLUBOWICZ zagrała tę rolę z pełnym wyciszenia wyczuciem. Potrafiła wykorzystać prawie wszystkie sytuacje, by Gudrun była prawdopodobna i niejednowymiarowa, bo przecież nie jest się ani złą, ani dobrą, ale można być nieszczęśliwą.
I ta sztuka, zaprezentowana przez Teatr Powszechny z Warszawy, jest o narastającym nieszczęściu i obojętności. Co robić , gdy przestaną dzwonić telefony, popsuje się telewizor, a zagonione w codzienną bezduszność serce, czyli mięsień, odmawia posłuszeństwa? Chyba trzeba umierać.
„Głos Wybrzeża” nr 175, 30 lipca 1986

PRZEZ SZYBĘ (Tomasz Miłkowski)

Zygmunt Huebner daje kolejny dowód swojej pasji poszukiwania repertuaru w rejonach mało albo zgoła w ogóle nie penetrowanych. Gudmundur Steinsson jest twórcą w swoim kraju cenionym, a wystawiony właśnie dramat zrobił także karierę międzynarodową, prezentowany już na scenach: RFN, Danii, Norwegii i Szwecji. Można mu wróżyć powodzenie także i w Polsce.
Steinsson buduje portret rodziny z epoki audiowizualnej. Rodzice, dziadkowie i dzieci mieszkają pod wspólnym dachem, ale niemal wszyscy osobno, nie dotykając się, obchodząc, żyjąc swoimi drobnymi sprawami. Nawet kiedy patrzą na siebie, sprawia to wrażenie jakby gapili się w telewizor. Nie "oglądali", ale właśnie "gapili". Rzecz zatem sprawia wrażenie satyry społecznej, ujawniającej zanik uczuć rodzinnych, rozpad podstawowych więzi społecznych, proces wtórnego zdziczenia jako pochodnej cywilizacyjnego postępu. Dzieci Haralda i Ingun przestają z magnetofonami, telefonem, telewizorem, podobnie postępują rodzice, jedynie dziadkowie nie mogą odnaleźć się w tym świecie pozornego życia, pośpiechu bez celu i składu.
Pierwsza część śmieszy. Autor, a w ślad za nim reżyser przedstawia serię mini-scenek z życia codziennego rodziny, kompromitujących panujące wśród "obcych bliskich" stosunki. W części drugiej do głosu dochodzi ton tragiczny, rytm życia rodziny zostanie zakłócony niespodziewanymi wydarzeniami, ich świat rozsypie się, ukazując nicość. Dramaturg z okrucieństwem ukaże zanik serca, nie oszczędzając nikogo z bohaterów. Kiedy umiera babcia syna Haralda zdobędzie się tylko na pytanie: "przecież była taka zdrowa?, daj mi samochód".
Kliniczny obraz urzeczowienia stosunków między ludźmi, pozostającymi pod wspólnym dachem, których już nic nie łączy, przeraża i przestrzega. Steinsson nie jest pierwszym, który postrzega zagrożenia, związane z urzeczowieniem więzi, literatura na ten temat jest bogata, a zapewne wiele w niej pozycji, także utworów dramatycznych, bardziej pogłębionych intelektualnie, bardziej drapieżnych, by wspomnieć choćby o „Przyjaciołach” Abe Kobo. Nie umniejsza to jednak wartości dramatu, należącego do pożytecznej grupy dramatów użytkowych, rejestrujących nasz czas i jego niepokoje.
Może ktoś powiedzieć, że to satyra na mieszczaństwo adresowana do mieszczaństwa, skrojona na jego miarę i gust, że w świat dramatu niemal nie dobiegają echa życia społecznego o pozarodzinnym wymiarze, że filozofia dramatu sprowadza się do konstatacji tragedii w kategoriach "małego realizmu". To prawda. Bohaterowie Steinssona "wydrążeni ludzie", nie przeżuwają wielkich dramatów, konfliktów moralnych, nie podejmują wyborów na wielką skalę, nie potrafią. Ale w tej właśnie ich nieumiejętności, w owej skazie psychicznej tkwi sedno tragedii, może banalnej, ale ludzkiej.
Piekło „Obcych bliskich” zostało ukazane na scenie po mistrzowsku. Ewa Dałkowska jako Ingun stworzyła przejmującą rolę, kobiety zagonionej, robiącej dobrą minę do świata, przerażonej narastającą obcością. Kazimierz Kaczor (Harald) zapracowany i wiecznie zajęty swoimi sprawami, ukazuje mężczyznę, którego stać jedynie na mechaniczne zachowania, który utracił zdolność czułości, a kiedy usiłuje ją odbudować jest już za późno. Finezyjnie para aktorów rozegrała lękową scenę ciszy, kiedy psuje się telewizor i małżonkowie zostają "opuszczeni" w wypełnionym ciszą domku. Nie wiedzą wówczas co począć z tym niezakłóconym telewizyjnym szumem czasem, jak odnaleźć się.
Świetne role dali również Aniela Świderska i Bronisław Pawlik (babcia i dziadek), budując postacie zagubionych w rodzinnym buszu, próbujący bez skutku tworzyć ciepły klimat, niezręczni i niepotrzebni. Dobrze też trzeba powiedzieć o najmłodszych - wykonawcach roli dzieci: Jerzym Gudejce (Arni), rozhukanym koszykarzu, niewrażliwym na wszystko, co nie jest sportem. Danucie Kowalskiej (Marta), zajętej poszukiwaniem partnerów i Marcie Klubowicz (Gudrun), która jako córka "w trudnym wieku" pozostaje jedyną sprawiedliwą w Sodomie. Wyraziste postacie kochanków Marty stworzyli Bogdan Szczesiak ("intelektualista") i Kazimierz Wysota (punk).
Dobra zatem, wyrównana robota aktorska pod wytrawnym okiem Zygmunta Huebnera, przedstawienie, które jest o czymś, które bawi i przeraża.
Tomasz Miłkowski
„Trybuna Ludu” nr 52, 3 marca 1986

TEATR POWSZECHNY, CZYLI IMPORT Z PÓŁNOCY (Lucjan Kydryński)

fragment

SPEKTAKL wg Kierkegaarda korespondował w jakimś stopniu z zainteresowaniami teatru, w jakim gościł. Teatr Powszechny bowiem nie od dziś zwraca baczną uwagę na dramaturgię Północy. Pamiętamy na tej scenie wspaniałe inscenizacje „Nocy Trybad” i „Z życia glist” Szweda Enquista, a obecnie na dużej sali oglądamy również szwedzkiego pisarza Larsa Norena „Noc jest matką dnia”, przygotowaną przez szwedzkiego reżysera (Lars-Erik Liedholm) i szwedzkiego scenografa (Jost Assmann), natomiast na małej - sztukę Islandczyka Gudmundura Steinssona „Obcy bliscy” (w reżyserii Zygmunta Hübnera). Przyznam, że z tych dwu ostatnich pozycji bardziej zainteresowała mnie druga. „Noc jest matką dnia”, to jeszcze jeden obraz mieszczańskiej rodziny w stanie kompletnego rozkładu, spowodowanego alkoholizmem ojca, utrzymany z grubsza biorąc w realistycznej tonacji angielskich "młodych gniewnych", tyle że ze znacznie mocniejszymi, by nie rzec bardziej brutalnymi akcentami - bo jednak pisany o parę lat do przodu, a przecież życie toczy się coraz ostrzej. Dobrze zagrany przez Elżbietę Kępińską, Krzysztofa Pieczyńskiego, Aleksandra Trąbczyńskiego, a zwłaszcza przez Gustawa Lutkiewicza, jest to - jak się to mówi - "kawał życia", ale myślę, że jeszcze mocniejszy "kawał", tyle iż podany w pogodnej, komediowej formie (choć z dwoma trupami!), serwuje nam Islandczyk w swoich „Obcych bliskich”.
Tutaj z kolei mamy rodzinkę, w której nikt nie pije, nikt nikogo nie przeklina, wszyscy - może tylko z wyjątkiem jednej, sfrustrowanej córeczki - starają się być dla siebie i mili, i uprzejmi, przy - jednocześnie - całkowitej wzajemnej obojętności. Mieszkają w tym samym mieszkaniu, jedzą przy jednym stole i... mijają się niczym obcy; każdy żyje własnym życiem, zabiegany wśród swych spraw sercowych czy zawodowych, nikt nigdy nie ma chwili na słowo rozmowy, na gest bardziej serdeczny niż zdawkowe pozdrowienie czy zdawkowy uśmiech.
I to jest to, co grozi nam wszystkim. To jest dzisiejszy rytm, dzisiejszy tryb życia, zawieszonego między biurem lub szkołą, kasetowym magnetofonem i słuchawką telefonu... Wstrząsające, gdy zastanowić się nad tym poważniej, lecz nieodparcie komiczne w wydaniu Steinssona i Hübnera. Rangę przedstawienia podnosi wyborna obsada, w której po raz pierwszy po jego długiej podróży (bodaj dookoła świata!) z radością obejrzałem znów Kazimierza Kaczora.
Lucjan Kydryński
„Przekrój” nr 2128, 23 marca 1986

U MNIE DOSKONALE... (Barbara Henkel)

PRAPREMfERA! Zawsze to słówko brzmi obiecująco. Jak wszystko co nieznane, co spełnia się po raz pierwszy. Zygmunt Hübner wypatrzył reżyserskim okiem sztukę współczesnego dramaturga islandzkiego Gundmundura Steinssona (rocznik 1925). Można się spodziewać, że „Obcy bliscy” dołączą do stołecznych hitów. Publiczność nie szuka bowiem w przybytku Melpomeny - wbrew temu co niektórzy sądzą - tylko ucieczki od powszedniego życia, nie ogląda się za samymi herosami wyrastającymi ponad miarę przeciętności, czy też zdarzeniami niezwykłymi. Lubi też stykać się ze swoim światem przeżyć typowych, powtarzalnych, a nawet banalnych, oczywiście jeśli autor potrafi ująć pospolite zjawiska w sposób ciekawy. Może dlatego, że scena tę małą stabilizację naszego czasu w jakiś sposób nobilituje, skoro uważa ją za temat godny podjęcia na równi z innymi.
Steinsson, który wiele podróżował po świecie, zetknął się z różnymi tradycjami i kulturami, napisał sztukę o tym, jak współczesny człowiek gubi swoje człowieczeństwo, zatraca ludzką wrażliwość. Nie uderza przy tym w wielki dzwon. W lekkim tonie, pół żartem przedstawia życie jednej rodzinki, której członkowie, chociaż przebywają pod wspólnym dachem, całkowicie się rozmijają. Są sobie obcy bliscy. To określenie odnosi się nie tylko do stosunków pomiędzy trzema generacjami ale i wewnątrz każdej z nich.
Jednostka krąży po własnej orbicie, jest zajęta własnymi sprawami i nie czyni najmniejszego wysiłku, by skontaktować się z drugą osobą. Więzi zostały porwane na strzępy. Ciepło domowego ogniska - jak to się pięknie mówi - stwarzają trzy ryczące magnetofony, każdy na inną nutę, zgodnie z upodobaniami właściciela. Jest jeszcze czwarty niezawodny partner - wszechobecny telewizor. Wykpione zostały wszystkie dobrodziejstwa cywilizacyjne, które pogrążają człowieka w nieustającym szumie. Gdy milkną, pada zdanie: nie znoszę tej ciszy! Bohaterowie nie potrafią już zasiąść przy wspólnym stole, nie umieją nawiązać rozmowy, nie stać ich na chwilę refleksji. Trzy pokolenia z tego samego pnia stają wobec siebie bezradne. Poczciwi dziadkowie ze zdumieniem przyglądają się, co się wyprawia w domu ich dzieci i dorastających wnuków.
Hübner poprowadził przedstawienie na Małej Scenie Teatru Powszechnego brawurowo, jako ciąg krótkich zwartych sytuacji scenicznych. Gaśnie na moment światło mamy nowe ujęcie. Na tle jasnej boazerii dostatniego domu odbywa się zwariowany, świetnie zrytmizowany ruch domowników. Krzyżują się nieustannie, przejęci własnymi sprawami, wiecznie się śpieszący, trzaskający drzwiami, wyrywający sobie telefon, biegający do domofonu. Objawy tej nadmiernej ruchliwości, cały ten zgiełk i pośpiech są świadomie wyostrzone. Bohaterowie stają się niewolnikami stylu życia, jego uprzedmiotowienia. Wpadają jak z deszczu pod rynnę z jednych konwencji w drugie.
W natłoku spraw, które biorą na swą głowę, w zalataniu, zatracają ludzką hierarchię wartości, traktują siebie i swoje otoczenie automatycznie, na zasadzie ponumerowanych odruchów. Tylko od czasu do czasu ktoś wyłamuje się z reguły gry, coś w nim pęka. Spoza noszonej maski wyziera prawdziwa twarz.
Przedstawienie przypomina trochę genre komiksowy, ze względu na sposób samej charakterystyki postaci, świadomie uproszczonych, sprowadzonych do paru określających je czynności i ze względu na jaskrawość w komponowaniu obrazów. Aktorzy podjęli takie reguły gry z wyczuciem i powodzeniem. Rozkład pary małżeńskiej, która jest nią już tylko z nazwy, demonstrują Kazimierz Kaczor - Harald i Ewa Dałkowska - Ingun. Kaczor jest przykładem działacza (związkowego) wygłaszającego bez zająknienia komunały, o demokracji, moralności, obyczajach; unikającego problemów i programowo uprzejmego, zawsze na uśmiechu (u mnie doskonale...- odpowiada niezmiennie gdy podnosi telefon - taka prywatna propaganda sukcesu). Ewa Dałkowska udaje, że nic się nie dzieje, wszystko jest w najlepszym porządku, ale nie może zapanować nad swymi nerwami i raz po raz wybucha.
Oboje nie mają żadnego porozumienia ze swymi dziećmi. Zapewniają im dach nad głową i środki płatnicze - to wszystko. Na uczucia nie mają czasu. Taki układ odpowiada synowi Arniemu. Jerzy Gudejko podchwycił dobrze cechy młodego człowieka, którego obchodzą tylko treningi sportowe. Nawet wiadomość, że umarła babcia nie dociera do niego, nie robi na nim wrażenia. Córka Marta (Danuta Kowalska) używa po prostu życia, zmienia narzeczonych. Tylko najmłodsza Gudrun (Marta Klubowicz) jest uosobieniem buntu. Nie może zaakceptować modelu pustego życia ani rodziców ani rodzeństwa. Ona jedna wyczuwa jaka niesprawiedliwość dzieje się dziadkom, w roli których oglądamy pełnego ciepła Bronisława Pawlika i opiekuńczą Anielę Świderską. Klubowicz gra bardzo oszczędnymi środkami, milcząca, z zamkniętą twarzą. Zabrakło jej jednak paru niuansów w reakcjach na zdarzenia.
I tak te wszystkie ciała przetaczają się po wielekroć przez scenę, ale ust nie ma do kogo otworzyć. Łatwiej ojcu sięgnąć do portfela, wręczyć synowi banknot, czy pożyczyć samochód niż wniknąć w stan jego ducha.
Wypomina się teraz ludziom, że są skorzy do uciekania w prywatność, odsuwają się od spraw publicznych. Autor Islandczyk i przedstawienie warszawskie uświadamiają nam co innego: jak prywatność się degraduje, życie rodzinne urzędniczeje i staje się czczą formalnością.
Barbara Henkel
„Radar” nr 10, 6 marca 1986

Z DWÓCH KRAŃCÓW EUROPY (Jolanta Frydrykiewicz)

fragment

„Obcy bliscy” - to sztuka o ambicjach komediowych, ba, tragikomicznych. - Jest ona jednak zbyt reporterska, nie tworzy syntezy, pozostaje na poziomie konotacji.
Zygmunt Hübner, reżyserując „Obcych bliskich” nasycił scenę mnóstwem "typowych" zajęć, zachowań i gestów, właściwych dla każdego pokazywanego pokolenia. Ożywczo wpływa to na przebieg akcji, nie niosącej żadnych odkrywczych, głębszych treści. Dawny świat małych mieszczan dziś - tak by można określić „Obcych bliskich”.
Niezrównaną, cieniutką parodię współczesnej kobiety, chcącej być jednocześnie kapłanką domowego ogniska i pełną werwy kobietą młodszą... od swoich lat - tworzy tu Ewa Dałkowska jako Ingun. Poza niezawodnymi: Bronisławem Pawlikiem i Kazimierzem Kaczorem, wyraziste sylwetki kreślą Marta Klubowicz i Jerzy Gudejko. Pastiszową scenografię, dobrze służącą określeniu charakteru domu rodzinnego zaprojektował Jan Banucha.
Jolanta Frydrykiewicz
„Rzeczpospolita” nr 290, 12 grudnia 1986


/materialy/img/861/861.jpg/materialy/img/861/861_1.jpg/materialy/img/861/861_2.jpg