Teatr Powszechny Warszawa
premiera 31 sierpnia 1984
inscenizacja - Zygmunt Hübner
kostiumy - Jan Banucha
kierownictwo muzyczne - Wojciech Głuch
obsada:
Ewa Dałkowska
Barbara Dziekan Barbara (gościnnie)
Danuta Kowalska
Grażyna Marzec
Anna Mozolanka
Małgorzata Pieczyńska
Maria Robaszkiewicz
Iwona Słoczyńska
Daria Trafankowska
Anna Wojton (gościnnie)
Joanna Żółkowska
Bogusław Augustyn
Mariusz Benoit
Maciej Góraj
Gustaw Lutkiewicz
Aleksander Machalica
Piotr Machalica
Krzysztof Majchrzak
Andrzej Piszczatowski
Zygmunt Sierakowski
Marek Skup
Maciej Szary
Bogdan Szczesiak
Aleksander Trąbczyński
CAŁY TEN RADWAN (Magdalena Pawlicka)
Ktoś wreszcie zwrócił uwagę na rolę muzyki w teatrze. A raczej - zwrócił uwagę widzów, bo każdy szanujący się twórca teatralny musi zdawać sobie sprawę z tego jak wiele od tego elementu zależy. Muzyka przecież nie tylko ilustruje to, co się dzieje na scenie. Muzyka, w każdym razie dobra muzyka teatralna jest pełnoprawnym środkiem sztuki scenicznej tak jak słowo, gest czy obraz. Potrafi "opowiedzieć" wydarzenie, a więc współtworzyć fabułę, określić charakter postaci, przekazać treści, których - z różnych przyczyn - nie można wyrazić inaczej. Doskonale sytuuje akcję w miejscu, czasie, kontekście, nierzadko nadaje jej głębszy sens, odsłania szerszą perspektywę. Przede wszystkim jednak współtworzy, buduje nastrój.
Ileż to przedstawień Grzegorzewskiego, Jarockiego, Hübnera, Prusa, Wajdy, Dejmka, Warmińskiego i tylu innych nie mogłoby istnieć bez muzyki... Stanisław Radwan jest bez wątpienia najwybitniejszym naszym współczesnym kompozytorem teatralnym, nie ujmując nic teatralnej twórczości Bairda, Satanowskiego, Kiesewettera, Koniecznego czy Głucha. Stanisław Radwan jest - według słów Zygmunta Hübnera - autentycznym artystą teatru. "Ceni słowo autora (własne mniej), czuje aktora, rozumie zamysł reżyserski. Jego muzyka służy zawsze konkretnemu przedstawieniu, nie stara się nigdy wysunąć na plan pierwszy, pomaga, a nie przeszkadza." Tyle Zygmunt Hübner, pomysłodawca i realizator niedorzecznego przedsięwzięcia: koncertu w teatrze. On to przygotował niecodzienne widowisko na scenie Teatru Powszechnego. Widowisko - słuchowisko raczej, gdyż muzyka jest tu pierwszym i jedynym bohaterem.
„Muzyka – Radwan”. Trudno o trafniejsze i bardziej lapidarne określenie tego wieczoru w Powszechnym. Nie jest to bowiem pełnoprawne przedstawienie teatralne, nie jest to spektakl, do jakich przywykliśmy. Można by się co prawda doszukiwać idei, myśli przewodniej jednoczącej poszczególne utwory, poszczególne części w jakąś dramatyczną całość. Tylko że byłoby to - po pierwsze niepotrzebne po drugie - odwracające uwagę od najważniejszego, od muzyki. Mówi o niej Hübner: "Dziś wieczór ona gra główną rolę. Zawsze służy teatrowi - tym razem niechaj służy jej teatr".
Zatem nie słowo, nie myśl mają decydować, porządkować, jednoczyć. Owym spoiwem, owym elementem organizującym jest muzyka. Mocno rozwodzę się nad tym, w końcu dość nieskomplikowanym zjawiskiem, ale usprawiedliwieniem niech będzie fakt, iż jest to pierwsze tego typu przedsięwzięcie w naszym teatrze.
Zebrał Hübner muzykę Radwana skomponowaną do kilkunastu różnych przedstawień granych w okresie kilkunastu lat w Krakowie, Łodzi i Warszawie. Wybrał rzeczy najlepsze (?), najbardziej charakterystyczne, a zarazem stanowiące przekrój zainteresowań Radwana, dające jakie takie pojęcie o skali jego kompozytorskich możliwości. Z samego pomysłu wynikał więc eklektyzm, "składankowość" była więc nieunikniona. Bez pretensji, bez wyszukanych inscenizacyjnych pomysłów. Jedynym zabiegiem porządkującym było podzielenie wybranych utworów na dwie części.
Część pierwszą (wszyscy aktorzy na czarno) wypełniają rzeczy poważne, tragiczne, wzniosłe. Najpierw fragmenty z „Orestei”, potem ze „Snu o Bezgrzesznej”. Z tego właśnie niezapomnianego przedstawienia Teatru Starego najsilniejsze wrażenie robi pięknie zaśpiewana przez Gustawa Lutkiewicza pieśń „Rozdzielił nas bracie” do słów Edwarda Słońskiego, a także mająca charakter pokoleniowego hymnu pieśń do słów Wincentego Pola „Bracia, rocznica, więc po zwyczaju...” Pobrzmiewają nasze narodowe sprawy: czas cierpienia i czas oczekiwania, czas zrywów zwycięskich i bolesnych, pobrzmiewa duma i patos. Kończy chór śpiewając wiersz Staffa „Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą!”
Po ciemnej oprawie, po tonach podniosłych i dramatycznych, na scenie biało, jasno i przyjemnie. Wszyscy aktorzy w białych strojach, muzyka już inna. Cała ta część opiera się na muzycznych cytatach z przedstawienia „Panny Tutli-Putli” z Ateneum. Brawurowe, znakomite solówki Barbary Dziekan, Anny Mozolanki, a zwłaszcza Krzysztofa Majchrzaka stanowią popis nie tylko ich wokalnych i tanecznych umiejętności, ale także reżyserskiej sprawności w nie tak przecież łatwej sztuce estradowej. Ponadto mamy tu fragmenty muzyki ze „Snu o Bezgrzesznej”, „Powrotu pana Cogito”, „Ameryki” z najlepszą kompozycją „Teatr z Oklahomy”.
Zdecydowaną większość utworów wykonuje chór. I to jak wykonuje! Oby tak sobie radziły chóry w naszych rewiowych, gdzież tam, w naszych muzycznych teatrach. Mamy przykład rzetelnej pracy zespołowej. Wielkie możliwości wokalno-aktorskie Ewy Dałkowskiej, Mariusza Benoit i Krzysztofa Majchrzaka nie stanowią dysonansu, przeciwnie - są ozdobą zespołu, który w komplecie staje na wysokości zadania,
Ale to nie wszystko. Uznał widać Zygmunt Hübner, że to wręcz za mało, by uczynić ów koncert godnym bohatera. Jest jazz. Formacja jazzowa w składzie Wojciech Karolak, Tomasz Szukalski, Czesław "Mały" Bratkowski, wypełnia przerwy w estradowych popisach aktorów, i przerwy te wcale nie są krótkie. Muzyków przedstawiać nie trzeba, sama czołówka polskiego jazzu. Tu pokazują inne oblicze muzyki Radwana, jazzowe. Jest to rzeczywiście muzyczna uczta, ale rozbija ona już zupełnie spójność spektaklu. Może o to właśnie reżyserowi szło? By rozluźnić się zupełnie, zatracić nawyki teatralnego widza, wyzwolić się ze schematu teatralnego odbioru. Jeśli tak, zamiar powiódł się, formacja Karolaka ostatecznie udowadnia kto, a raczej co występuje w głównej roli. Wygląda zresztą na to, że zadomowi się jazz w Powszechnym. Ostatnie projekty przewidują w teatrze cykl koncertów pod nazwą „Monografie jazzowe”. Pierwsza poświęcona będzie Duke'owi Ellingtonowi, a wystąpią między innymi Ewa Bem i Jan Ptaszyn Wróblewski.
Wracając jednak do wieczoru muzyki Radwana wspomnieć wypada o dwu innych pomysłach, które chyba miały podnieść jego atrakcyjność. Pierwszy to lasery. Owszem, ładne, kolorowe, ale to wszystko. Drugim pomysłem było wykorzystanie w scenografii szkła artystycznego. Może ono jest i piękne, ale na scenie wcale tego nie widać, a po wtóre zupełnie nie pasuje do atmosfery widowiska. Wszystkie te zabiegi świadczą chyba o tym, iż miał dyrektor Hübner pełną świadomość ryzyka. Czy i tym razem teatr wygra?
Wygrał, ale przecież nie teatr. Wygrała muzyka Radwana. Wcale nie łatwa, wcale nie lekko wpadająca w ucho. Raczej ostra i twarda, pełna dysonansów i niebanalnych zestawień. Oszczędna i bardzo bogata zarazem. Można się w nią wsłuchać, dać się unieść i wzruszyć, i rozprężyć, i pogłowić nad nią, i posprzeczać. Nie znudzi.
Magdalena Pawlicka
„Stolica” nr 1, 6 stycznia 1985
JAZZ, LASER I SZKŁO (Tomasz Miłkowski)
ILEKROĆ słyszę, że w Polsce nie ma warunków dla powstania i rozwoju teatru muzycznego typu rozrywkowego, tyle razy przypominają mi się spektakle muzyczne zrealizowane w teatrach dramatycznych. Rezultaty takich przedsięwziąć na ogół są pomyślne. Kolejny dowód na to, że teatr muzyczny mimo wszystko istnieje, przynosi ostatnia premiera warszawskiego Teatru Powszechnego: „Muzyka – Radwan”.
Widowisko, będące składanką skomponowaną z wybranych ilustracji muzycznych Stanisława Radwana do różnych spektakli, zbudowane zostało przejrzyście. Część pierwsza gromadzi utwory serio, zachęcające do namysłu, utrzymane w nastroju powagi, a nawet misteryjnej solenności. Ten nastrój podkreśla czerń kostiumów i zimne światło. Część druga od nastroju powagi prowadzi do zabawy, zamaszystej satyry, nawet groteski. Dominują w niej utwory zaczerpnięte z „Panny Tutli-Putli”, brawurowo podawane przez zespół na czele z Krzysztofem Majchrzakiem w popisowej aranżacji piosenki „Jestem z kraju Tua-Tua”. Urodą tej części przedstawienia jest wspólna zabawa aktorów i publiczności.
Bezbłędnemu i zdyscyplinowanemu wykonawstwu całego zespołu (by wymienić tylko solowe partie Gustawa Lutkiewicza, Barbary Dziekan, Anny Mozolanki) towarzyszą wariacje na tematy muzyki Stanisława Radwana autorstwa Wojciecha Karolaka w wykonaniu jego Formacji Jazzowej. Atrakcja nie tylko dla miłośników jazzu.
Zygmunt Hübner, który inscenizację przygotował, zadbał również o nie spotykane w naszym teatrze walory wizualne. Scenografię tworzą specjalnie przygotowane kompozycje szkła artystycznego Lucyny Pijaczewskiej, żyjące na scenie dzięki precyzyjnej grze świateł. Po raz pierwszy bodaj w polskim teatrze wykorzystano efekty laserowe (dzięki pomocy Wojskowej Akademii Technicznej). Warto więc wybrać się do Powszechnego na spotkanie z muzyką Radwana, podaną w tak efektownym opakowaniu.
Tomasz Miłkowski
„Trybuna Ludu” nr 225, 19 września 1984
KONCERT W POWSZECHNYM (Krzysztof Sielicki)
Na otwarcie nowego sezonu Zygmunt Hübner zaproponował koncert w teatrze. Tytuł określił bohatera wieczoru, nikt jednak nie wiedział, co będzie "w środku" - wszak teatr jest i do oglądania. Nie było jednak żadnej nałożonej na tekst muzyczny fabuły ani bohaterów, ani ukrytych głęboko zamysłów, by oto poeksperymentować z teatrem bez akcji.
Słuchaliśmy po prostu aktorów wykonujących mozaikę ułożonych w dwa nastroje fragmentów z rozmaitych przedstawień, do których muzykę skomponował Stanisław Radwan. W krajach o bogatej kulturze muzycznej istnieje zwyczaj honorowania wybitnych kompozytorów lub wykonawców specjalnie napisanymi dziełami, u nas jednak przedsięwzięcie Hübnera stało się zdarzeniem wyjątkowym. Co ciekawsze zaś, nie przerodziło się ono w jeszcze jedno wyłącznie środowiskowe homagium. W sposób niemal roboczy poznawaliśmy rozmaitość światów dźwiękowych, w których porusza się Radwan, jego ulubione rozwiązania, a także niemały stopień trudności, które muszą pokonywać aktorzy.
Wybierając niemal trzydzieści fragmentów z różnych spektakli (w reż. m.in. Hübnera, Jarockiego, Grzegorzewskiego) reżyser nie założył sobie zbudowania pomnika artysty. Założenie skromniejsze - przyniosło ciekawszy efekt.
Część pierwsza toczy się w mroku. Rozpoczyna chór z „Orestei”, a potem uczestniczymy w "mszy za Ojczyznę", trochę tak jak we „Śnie o Bezgrzesznej”, z którego to przedstawienia songi (bo nie piosenki) stają się tekstami niosącymi nastrój zbyt chyba jednak celebrowany. Sugestywny w każdym razie. Drugą część zbudował Hübner z fragmentów dwóch przede wszystkim spektakli: „Snu o Bezgrzesznej” (finałowy kabaret) i „Panny Tutli-Putli”. Inne towarzyszące numery śpiewane (m.in. z „Ameryki”, i „Powrotu Pana Cogito”) są także w podobnej aurze nastroju. Ale nastrój różnicowała nie tylko muzyka. Ciemnym kostiumom i przytłumionemu światłu przeciwstawiono biel części drugiej - co razem mogło się złożyć w wyobraźni widza w pewną parabolę.
Najbardziej zaś przyciągającym widzów składnikiem warstwy muzycznej miało być zaproszenie tria jazzowego Wojciecha Karolaka. Grał on oczywiście na syntezatorach, Czesław Bartkowski - to perkusja, a Tomasz Szukalski - saksofon. Wspomnieć wypada o laserach - były, a jakże. Jednak kontentowanie się samym faktem uruchomienia te¬go urządzenia w dobie, gdy technika laserowa zaczyna wkraczać do mieszkań - przypomina nieco popisy z kinematografem u progu naszego wieku (np. w Teatrze im. Słowackiego). A co działo się w środku tak przyrządzonego widowiska?
Zaskoczenie faktem, że nic się właśnie na scenie nie dzieje, bardzo szybko rekompensowała przyjemność płynąca ze słuchania aktorów Teatru Powszechnego. Wystąpiła młodsza część zespołu (miał jednak oddzielny występ także Gustaw Lutkiewicz) i dowiodła, że aktorzy praskiego teatru mogą podejmować się bardzo nawet trudnych zadań muzycznych. Ten zespół - śpiewa. Z przedstawienia na przedstawienie rosła precyzja wykonania i to zarówno muzycznego, jak i aktorskiego. Śpiewający aktor musi przecież przede wszystkim grać, interpretować tekst.
Każdy punkt tego koncertu stał się etiudą aktorska, było coś z atmosfery egzaminu "z piosenkami" w szkole teatralnej. Dynamiczne, inteligentne ujęcie najrozmaitszych tekstów (od Ajschylosa po Herberta z Kafką, Witkacym, ale i zasłużonym Wincentym Polem w środku) pozwalało w pewien sposób zachować kontynuację wątków aktorskich, dzięki zaś tak pomyślanemu scenariuszowi działań miał wieczór ten swoich liderów: Barbarę Dziekan, Mariusza Benoit, Piotra Machalicę, Krzysztofa Majchrzaka. Pokazali oni, jak wiele zaczerpnąć można z zapominanego coraz bardziej stylu wykonywania piosenki literackiej, jak - niczego nie tracąc z walorów muzycznych - pokazać sens śpiewanych tekstów.
Z "przełożeniem na zespół" muzyki Radwana sprawa na pewno nie była prosta. Kompozytor uważa swe prace za integralne części przedstawień, broni się przed nazywaniem jego partytur samodzielnymi utworami muzycznymi. A w Powszechnym trzeba było wypreparować z całości owe części do śpiewania (szkoda, że znikły w ten sposób wszystkie fragmenty ilustracyjne). A więc reżyser musiał interpretować muzykę. Wybrał rozwiązanie estradowe i pewnie dlatego utwory te wydały się niezwykle gładkie, inne niż w przedstawieniach, z których kilka przecież pamiętam. Wrażenia muzyczne ze spektakli, do których Radwan pisywał muzykę, pozostawiły ślad dźwięku chropawego, kanciastego, znaczącego w dysonansach pomiędzy fragmentami pastiszowymi i uderzającymi w ton ciemny, tajemniczy. Nie idzie mi o nastrój, lecz o wewnętrzne, muzyczne, znaczenia. W Powszechnym muzyka ta zracjonalizowała się, ujawniła to, co w technice kompozytorskiej jest najbardziej profesjonalnego. Od tego miejsca o muzyce Radwana powinien pisać muzykolog. Słów kilka o drugim planie muzycznym wieczoru.
Pomysł łączenia poezji z jazzem wraca stale i w różnych zestawieniach. Podkreślić warto, że zapraszając formację Karolaka, reżyser uniknął dysonansu stylistycznego - muzyka czerpiąca tematy do improwizacji z fraz Radwana jest równie kulturalna jak aktorskie śpiewanie i niestety - za zimna jak na jazz. Wybijała się obecność Tomasza Szukalskiego, godnego kontynuatora romantycznej, polskiej improwizacji saksofonowej, którą wcielał dotąd najlepiej Zbigniew Namysłowski. Premierowa publiczność chwyciła oczywiście konwencję proponowaną na scenie, nagradzano solówki oklaskami, ale i tak nie udało się zamienić sali Powszechnego w klub jazzowy. Bo jazz, jest sam w sobie wspaniałym teatrem muzycznym, tylko bardzo trudnym do połączenia z innymi rodzajami ekspresji artystycznych.
Istnieją wyświechtane określenia oddające jednak najlepiej sens wrażeń, które odnieśliśmy w teatrze - powiem więc, że był to ciekawy, sympatyczny wieczór w teatrze. Oddaje to zarówno atmosferę stworzoną przez wykonawców, jak i atmosferę widowni. Stąd jeszcze jeden wniosek: rośnie potrzeba wspólnej pieśni (nie piosenki). Spore powodzenie telewizyjnego „Śpiewnika domowego”, symptomy odradzania się chórów amatorskich - to być może przesłanki procesów ważniejszych. Hübner najwyraźniej to wyczuwa. A na koniec jeszcze jedna uwaga.
Oprócz tego, że Powszechny ma w repertuarze premierę, która będzie długo utrzymywać się na afiszu, podejrzewam, że dyrektor miał na uwadze także cel kształcący całego przedsięwzięcia. Ów egzamin "z piosenki", który zdali wszyscy wykonawcy, będzie przecież procentować w innych spektaklach. Nie pierwszy raz wybrał Hübner tę metodę kształcenia aktorów. Przypomnijmy przedstawienia z lat ostatnich: "Wszystkie spektakle zarezerwowane", także widowiska dla dzieci. W ten sposób cel społeczny teatru łączy się harmonijnie z celem wewnątrzteatralnym - dzięki muzyce Stanisława Radwana tym razem.
Krzysztof Sielicki
„Teatr” nr 11, 1 listopada 1984
MUZYKA-RADWAN (Teresa Krzemień)
Reżyseria Jarocki lub Grzegrzewski, scenografia Zachwatowicz lub Skarżyńscy, muzyka Radwan (albo Konieczny, albo Satanowski albo Hertel).
Tak ta wygląda w programach, na afiszach premierowych. Na końcu stopki autorskiej spektaklu wymienia się kompozytora - jako tego, który jedynie "udekorował" dzieło teatralne, uzupełnił jego kosmetykę. Tak to rozumie wielu widzów i sporo ludzi z teatru.
W wypadku osobowości kompozytorskiej całą gębą to przekonanie jest tyleż krzywdzące co infantylne. Czym byłyby przedstawienia Janusza Wiśniewskiego bez muzyki Jerzego Satanowskiego? Czym „Noc listopadowa” Wajdy bez Zygmunta Koniecznego, a jego filmowe „Wesele” bez Stanisława Radwana?
Radwanowi właśnie dedykuje swoją ostatnią premierę Teatr Powszechny w Warszawie. Muzyce Radwana, którą - rozproszoną w partyturach teatralnych po całym kraju - zaprezentowano tu jako bohaterkę główną, tworzywo i temat. Zatytułowano spektakl jak w teatralnej stopce: "Muzyka - Radwan" i pokazano po raz pierwszy 31 sierpnia widzom.
Na pewno to było karkołomne przedsięwzięcie. I na pewno potrzebne, ocalające coś, co już uległo właściwie zapomnieniu. Bez patosu, ale i bez ogródek mówiąc - to jest hołd teatru dla teatralnej muzyki, uznanie w niej partnera. I hołd dla człowieka, który to partnerstwo sam usuwa w cień ani się o nie upominając ani dbając. Dbając natomiast o zgodność z autorem, reżyserem, klimatem przedstawienia, jego stylem i konwencją, choć to jego muzyka właśnie ten styl często narzuca. Ceniony w środowisku teatralnym arcyskromny i pełen osobistego uroku obecny (od grudnia 1980) dyrektor Starego Teatru w Krakowie, Stanisław Radwan (rocznik 1939), autor muzyki do licznych przedstawień Zygmunta Hübnera, Jerzego Grzegorzewskiego, Jerzego Jarockiego, Janusza Warmińskiego, Giovanniego Pampiglione, kompozytor wieloletni Piwnicy pod Baranami znalazł się na afiszu Teatru Powszechnego z przyjacielskiej inicjatywy Zygmunta Hübnera, który wyznaje w programie: "Pomyślałem, że trzeba uratować od zapomnienia co się da".
Hübner wyreżyserował spektakl "Muzyka - Radwan", zapewnił mu oprawę plastyczną rzadkiej urody zamawiając u Lucyny Pijaczewskiej piękne szkła, a z WAT-u wypożyczając lasery oraz zapraszając do udziału tercet Jazzowy: pianistę Wojciecha Karolaka, saksofonistę Tomasza Szukalskiego i perkusistę Czesława Małego Bartkowskiego. Pozbierane po teatrach partytury do poszczególnych spektakli Radwana zaprezentowano tu jako fragmenty przedstawień, fragmenty - rzecz jasna - mówione, śpiewane i recytowane w takim kształcie, w jakim je mówiono, śpiewano i recytowano w inscenizacjach macierzystych.
Posłużono się materiałem z ośmiu spektakli („Anabaptyści” Dürrenmatta z roku 1968, „Ameryka” Kafki z roku 1971, „Panna Tutli-Putli” Witkiewicza z roku 1975, „Sen o Bezgrzesznej” z roku 1979, "Głosy przeszłości" do scenariusza Krzysztofa Miklaszewskiego rak 1979, „Powrót Pana Cogito” Herberta z roku 1981, „Oresteja” Ajschylosa z roku 1982, „Biedni ludzie” Dostojewskiego z roku 1983) prezentowanych w Starym Teatrze, Nowym w Łodzi, warszawskim Ateneum, a też i kompozycjami przeznaczonymi dla Piwnicy pod Baranami.
Aktorzy Teatru Powszechnego zagrali (zaśpiewali, zadeklamowali) scenki, w których kiedyś świecili triumfy ich koledzy z Krakowa, Łodzi czy Ateneum. Zresztą - nie ma tu "grania", jest prezentacja frazy melodycznej i tekst autorów do słów których te frazy powstały.
Teksty „Psalmów” w przekładzie Brandstaettera i Miłosza, parafrazy Ajschylosa, słowa Zbigniewa Herberta, Stanisława Balińskiego, Tadeusza Borowskiego, Krzysztofa Baczyńskiego, Leopolda Staffa, Franza Kafki, Stanisława Witkiewicza, Michała Niekrasowa i Wincentego Pola, Antoniego Słonimskiego i Mariana Hemara, Stanisława Wasylewskiego (wierszyk: „Czym jest Polska”), Edwarda Słońskiego, fragmenty „Szopki politycznej” z roku 1930 i Friedrich Dürrenmatt.
Teksty zestawione wedle kryterium muzycznego, ale tworzące całość myślową, zwartą, atrakcyjną, w wielu momentach - przejmującą.
Część pierwsza jest "polska", narodowo-patriotyczna, nostalgiczna, gorzka i bardzo szlachetna w tonie. Część druga to refleksja nad kondycją człowieka w ogóle i jego nieustannymi bojami z kryzysami najróżnorodniejszych autoramentów - od kryzysu wartości po kryzys gustów i standardów materialnych. Część pierwszą otwiera Ajschylos i „Psalmy”, kończy Staffowe: "Polsko - nie jesteś ty już niewolnicą".
Część drugą określają ramy z tekstów Zbigniewa Herberta (otwiera: „Naprzód pies” z wiersza „Napis”, zamyka – „Sprawozdanie z raju”), w których króluje Witkiewicz i kabarety polityczne z lat trzydziestych.
Aktorzy Powszechnego nie śpiewają tak dobrze jak ansambl Współczesnego na przykład, ale nastrój muzyki i symbolika tekstów pozwalają zapomnieć o niedoskonałościach wykonania. Są zresztą wyjątki: Krzysztof Majchrzak w szlagierze z „Panny Tutli-Putli”: „Jestem z kraju Tua-Tua”, Ewa Dałkowska, Gustaw Lutkiewicz (świetna piosenka „Maleńki aperitif” do tekstu Andrzeja Nowickiego pochodząca ze spektaklu Jerzego Jarockiego „Sen o Bezgrzesznej”), Barbara Dziekan. Z reguły chóry damskie wypadają lepiej niż męskie, ale nie o popisy chóralne tu chodzi przecież. Przedstawienie Zygmunta Hübnera eksponuje muzykę, jej koloryt, oryginalność "zasiedziałość" w materii spektaklu i na najróżnorodniejsze tematy, jej służebność i absolutną niezbywalność.
Przy okazji niejako spektakl ułożył się w pewne figury symboliczne, których ciąg nadał mu treść i wymowę. Najkrócej i w uproszczeniu - idzie o godność. Jednostki, społeczeństwa, narodu. W każdej sytuacji, zawinionej osobiście i niezależnej od woli jednostki, społeczeństwa, narodu.
Postesteesowskie w formule przedstawienie „Muzyka – Radwan” ma wszystkie cechy dzieła dramaturgicznie urozmaiconego, w którym patos, drwina, humor i wzniosłość wymieszane są w proporcjach całkowicie strawnych dla najwybredniejszego widza. Muzyka Stanisława Radwana to "wymieszanie" idealnie puentuje; bardzo niebanalna, działająca jak impuls dla wyobraźni, nakłuwająca to co zaropiałe i to, co schowane w pamięci emocjonalnej głęboko. Widzom będzie się to przedstawienie (raczej: wieczór Radwana) z pewnością podobało. Melomani znajdą w nim kompozycje warte słuchania, głusi na muzykę odbiorą klimat i nastrój całości. Miłośnicy Herberta i miłośnicy Pola jedni i drudzy znajdą coś dla siebie. Witkiewicz raz jeszcze okaże się piekielnie aktualny i przewidujący, szopka z lat międzywojennych produktem nad podziw trwałym. A proces "ocalania od zapomnienia" - zajęciem godnym polecenia w czasach totalnej dezintegracji.
Krytycy tej składanki zarzucą jej zapewne to właśnie: składanka estradowa na tematy serio, coś zamiast i obok w teatrze, coś marginalnego.
I to nawet będzie prawda. Kolejna prawda "szkiełka i oka". Dla tych, dla których liczy się także "rozum i czucie" ten wieczór u Hübnera będzie satysfakcją i wzruszeniem. Z wielu powodów. By wymienić najważniejszy: "teatr pokazuje swoją siłę nawet w ubocznym" odprysku, w muzycznym cytacie, w retrospektywie cytatów.
Potrzebny jest drobiazg: prawdziwy artysta.
Teresa Krzemień
„Tu i Teraz” nr 37, 12 września 1984
MUZYKA - RADWAN; MOŻLIWOŚCI CHYBA NIE WYKORZYSTANE... (Lucjan Kydryński)
fragment
No i na koniec jeszcze o muzyce, lecz już o teatralnej, a nie operowej. Ogólnie wiadomo, że pośród tych, którzy ilustracje do sztuk dramatycznych przyjęli za główny (jeśli nie wyłączny) kierunek twórczej działalności, czołowe miejsca zajmują dwaj kompozytorzy krakowscy: Zygmunt Konieczny i Stanisław Radwan. Muzykę Koniecznego - pełnospektatklową całość pomyślaną niegdyś dla Ewy Demarczyk - przedstawił niedawno warszawski Teatr Studio (nie byłem jeszcze, więc nie mogę na razie dzielić się wrażeniami), muzykę Radwana przygotował w formie spektaklu, zatytułowanego po prostu „Muzyka – Radwan”, warszawski Teatr Powszechny. No i niech ktoś powie, że Warszawa nie kocha krakowian!
Zygmunt Hübner, twórca przedstawienia w Powszechnym, skomponował je z utworów gotowych, z fragmentów ilustracji muzycznych (piosenek i pieśni), jakie Radwan pisał niegdyś do „Orestei”, „Snu o Bezgrzesznej”, „Powrotu pana Cogito”, „Panny Tutli-Putli”, „Ameryki” itd. "Z góry założyłem, że nie będę oczekiwał od Staszka ani jednej nuty, której by wcześniej nie napisał. Należy cenić własne zdrowie i nerwy" - wyznaje w bardzo szczerej i bardzo zabawnej wypowiedzi w programie. Pisze też, że "Stanisław Radwan jest nie tylko utalentowanym kompozytorem, jest też autentycznym artystą teatru. Ceni słowo autora (własne mniej), "czuje" aktora, rozumie zamysł reżyserski. Jego muzyka służy zawsze konkretnemu przedstawieniu...". Wszystko to najprawdziwsza prawda, także i to ostatnie zdanie, z którego wynika jednakże pewna obawa, jak zaistnieje muzyka Radwana w oderwaniu od tego "konkretnego przedstawienia", dla którego powstała, w oderwaniu od sytuacji, dialogu, akcji, wspomaganej przez nią w sposób najczęściej bardzo trafny i piękny.
Obawa, jak sądzę, nie była, niestety, całkowicie bezpodstawna. Szczególnie w I części (w której muzyka Radwana wspiera teksty o dużym ciężarze gatunkowym, mówiące w sposób mądry, lub tylko wzruszający o problemach odwiecznego polskiego dramatu) pieśni podane w sposób skondensowany, jedna po drugiej, na mikrofon, wprost do publiczności, sprawiają wrażenie ponurej akademii ku czci narodowej martyrologii, narodowych win i narodowych kompleksów. W interpretacji aktorskiej zabrakło mi ciepła i prostoty, zastąpionej koturnem, czernią i biciem w dzwon Zygmunta. Jak inaczej choćby zabrzmiała wspaniała piosenka Wasylewskiego „Czym jest Polska?” w tragikomicznym kabarecie „Snu o Bezgrzesznej”, a w zgoła nie kabaretowej, dramatycznej wersji Teatru Powszechnego...
Publiczność odetchnęła dopiero w II części, tej pogodniejszej, a miejscami nawet całkiem wesołej, co sygnalizowała już na wstępie generalna przebiórka zespołu: jednolitą czerń sprzed przerwy przemieniono na jednolitą biel nieco podrośniętej "Gawędy" (nie najszczęśliwsze kostiumy obmyślił Jan Banucha w generalnie zresztą słusznej, czarno-białej koncepcji). Punktem kulminacyjnym tej "wesołej" części była brawurowa interpretacja Witkiewiczowskiego tekstu „Jestem z kraju Tua-Tua”, wyjętego z musicalu o „Pannie Tutli-Putli”. Znakomity (nareszcie ktoś z autentycznym wdziękiem!) Krzysztof Majchrzak, cały zespół w charakterze chóru i trio wspaniałych jazzmenów połączyło się w efektowny "numer sceniczny", który ujawnił możliwości, jakie krył w sobie pomysł spektaklu z muzyką Radwana. Możliwości nie w pełni wykorzystanych, choć przecież najlepsze siły wzięły się do dzieła.
Pieśni i piosenki przedzielone były improwizacjami na tematy Radwana, prezentowanymi przez Formację jazzową Wojciecha Karolaka (Karolak, Czesław Bartkowski, Tomasz Szukalski). Grali świetnie, szkoda tylko, że praktycznie stanowili w tym spektaklu odrębne ciało, działające na zasadzie przerywnika, a nie uczestniczyli w całości, wykonywanej jedynie przy akompaniamencie fortepianu (Wojciech Głuch przy klawiaturze). W sumie: tak wiele dobrych składników, a przecież pewien niedosyt, chociaż... aby być obiektywnym, dodam, iż spektakl skwitowano ogromną owacją, że było sporo bisów i oklaski długie i gorące. Wynika więc z tego, że to pewnie znowu ja nie mam racji.
A zresztą... Zresztą, przyznam, że i mnie ręce złożyły się do ciepłych braw, gdy na koniec cały zespół złożył publiczności pełne wdzięku, Zbigniewa Herberta „Sprawozdanie z raju”:
W raju tydzień pracy trwa trzydzieści godzin
pensje są wyższe ceny stale zniżkują
praca fizyczna nie męczy (wskutek
mniejszego przyciągania)
rąbanie drzewa to tyle, co pisanie na
maszynie
ustrój społeczny jest trwały, a rządy rozumne
naprawdę w raju jest lepiej niż w
jakimkolwiek kraju...
Lucjan Kydryński
„Przekrój” nr 2050, 23 września 1984
NAJSZLACHETNIEJSZA Z REWII (Jacek Sieradzki)
Nazwiska wypisane na afiszach rozlepianych na parkanach Warszawy - które ściągać mają publiczność do Teatru Powszechnego na Pragę, nie należą tym razem do znanych i lubianych aktorów. Nie ma wśród nich nazwiska cenionego reżysera, szefa teatru. Głównej roli nie spełnia na tym afiszu także nazwisko bohatera spektaklu: kompozytora, szefa innego teatru. Nakłaniać do wizyty w Powszechnym mają wybite wyraźnymi czcionkami wizytówki trzech jazzmanów koncertujących w tym przedstawieniu: saksofonisty Tomasza Szukalskiego, perkusisty Czesława "Małego" Bartkowskiego i Wojciecha Karolaka, którego elektroniczny instrument nosi nazwę keyboard. Oni to w intencji twórców afisza mają stanowić największą kasową atrakcję. I jakkolwiek teatralna reklama bywa kierowana przesłankami absurdalnymi, taki a nie inny kształt afisza do spektaklu "Muzyka-Radwan" zaskakuje i zastanawia. W końcu teatr rzadko pozwalał tak szarogęsić się u siebie twórcom innych sztuk, choćby najściślej skonfederowanych.
Muzyka, zwłaszcza lekceważona w teatrze, użyteczna acz nie zauważana, od pewnego czasu dobija się bardziej, by tak rzec, podmiotowej roli na scenach . Spektakl Zygmunta Hübnera zaprojektowany w intencji ocalenia kompozytorskiego dorobku Stanisława Radwana znalazł się - niechcący zapewne - w całej serii teatralnych przedsięwzięć, w których muzyka i jej twórcy znajdują się na pierwszym miejscu. W jednym z teatrów warszawskich trwają próby nowej wersji niegdysiejszego przeboju Agnieszki Osieckiej „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, inny zapowiada wieczór poezji i pieśni Jacquesa Brela. Kilka scen montażami powojennych piosenek uczciło obowiązkową rocznicę czterdziestolecia. Warszawiacy mają jeszcze w pamięci przedstawienia aktorsko-muzyczne, które niedawno zeszły z afisza: „Mahagonny” w Teatrze Współczesnym czy „Śpiewnik domowy” w Teatrze Narodowym. Ledwie parę miesięcy temu odbyły się dwie autorskie premiery muzyków w poznańskim Teatrze Nowym Jerzy Satanowski sam wyreżyserował „Miłość czyli życie, śmierć i zmartwychwstanie zaśpiewane: wypłakane i w niebo wzięte przez Edwarda Stachurę”, teatralno-muzyczny hołd przyjacielowi poecie. W Teatrze Studio wystawiono „Tryptyk z muzyką Zygmunta Koniecznego”, rzecz nieudaną może dlatego, że w jak najszerzej pojętym widzeniu teatru dramatycznego zupełnie się nie mieszczącą; wymagania muzyki zabiły tu teatr. Tak czy owak hossa dla muzyków widoczna jest jak na dłoni, zaś spektakl Teatru Powszechnego na cześć Stanisława Radwana dopełnia niejako ów potrójny kompozytorski benefis.
Benefis ponad wszelką wątpliwość należny; w końcu jedną z istotniejszych przyczyn obecnego boomu jest aktywność i znakomita twórcza dyspozycja najlepszych kompozytorów. A więc przede wszystkim tej właśnie trójki; nie muzyków usługowych, przynoszących "na niewidzianego" partyturę, lecz ludzi teatru obecnych na próbach, komponujących dla określonych reżyserów, aktorów, pod konkretne, ustawiane na próbach sytuacje. Realizujących skomplikowane zadania sceniczne, a nie tylko muzyczne (Radwan na przykład pisał utwór na flet i skrzypce tak skonstruowany, by głosy instrumentów przeplatały się z dialogami grających na nich postaci z „Rzeźni” Mrożka; do tego samego spektaklu pastiszował część pierwszą neoklasycznego koncertu skrzypcowego tak, by skrzypcowe solo mógł łatwo markować Holoubek a grać naprawdę zawodowy skrzypek siedzący wśród statystów w orkiestrze; wreszcie Radwan napisał wcale efektowny utworek fortepianowy, który Krafftówna mogła w „Skizie” odstukać jednym palcem). Radwan, Satanowski, Konieczny a także Zbigniew Kornecki, Piotr Hertel, Wojciech Głuch, Andrzej Głowiński, także nie pisujący teraz niestety dla sceny Maciej Małecki - spora grupa wielce utalentowanych muzyków. Oni wywalczyli istotną obecność swojej sztuki na scenach. Aliści nie wyrośli przecież na dźwiękowym ugorze, nie od ich talentów zaczyna się historia polskiej muzyki scenicznej. Znakomitości w tej dziedzinie były i wcześniej. Musiało zajść coś jeszcze.
Częściowych przynajmniej ,,pra-źródeł" dzisiejszego boomu muzycznego trzeba być może szukać kilka sezonów wstecz. W sezonie 1980/81, gdy teatry stanęły przed koniecznością rozmowy z odbiorcami zupełnie innym językiem, kiedy budowle repertuarowe zawaliły się z trzaskiem i chwytano się formuły możliwie najbardziej bezpośredniej: audycji poetyckiej. W całym kraju powstawały montaże wierszy patriotycznych, twórczości poetów oficjalnie nie wydawanych, dzieł Czesława Miłosza, spektakle mówione, a też i śpiewane. Teatr jakby przypomniał sobie, że wiersz, pieśń, piosenka mogą być pomocnymi, skondensowanymi etiudami dramatycznymi, że z ich pomocą łatwo nawiązać emocjonalny kontakt z odbiorcami spragnionymi wzruszeń patriotycznych i innych. Teatr pojmował jakby na nowo, że przedstawienia nie mogą być zimne, nie mogą być artystowskimi spekulacjami odgrywanymi przez znudzonych wykonawców, że muszą mieć temperaturę; widz pragnął silnego ładunku uczuć - śpiewno-recytowane wieczory poetyckie usiłowały realizować te pragnienia wprost. Pragnienia te spotęgowały się na następnym ,,etapie". Stąd żywość reakcji wywoływanych przez zeszłowieczne pieśni Moniuszki w spektaklu Adama Hanuszkiewicza, stąd wzruszenie łatwo wyczuwalne dziś na sali Teatru Powszechnego podczas małej antologii pieśni patriotycznych opracowanych muzycznie lub napisanych do różnych spektakli przez Stanisława Radwana. Od chóralnej „Rocznicy powstania” Wincentego Pola, poprzez „Tę, co nie zginęła” Edwarda Słońskiego (na moim przedstawieniu śpiewał ją bardzo źle dysponowany Zygmunt Sierakowski), „Elegię o chłopcu polskim” Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (Grażyna Marzec bardzo prosto, w skupieniu), w polonezowym rytmie „Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą” Leopolda Staffa (mocno, z emfazą Anna Mozolanka). I jeszcze „Psalm Dawida” spolszczony przez Czesława Miłosza: "Pan da siłę swojemu ludowi...". Seria scenicznych miniatur wyzwalających ogromny ładunek wzruszenia. I o te wzruszenia przede wszystkim chodzi. W czasie, gdy sceny polskie liryczniały i - nie znajdując odpowiedniej literatury dramatycznej - tworzyły audycje poetyckie, również w Teatrze Powszechnym odbyła się taka premiera: „Wszystkie spektakle zarezerwowane”. Przypomina ją dzisiaj paradoksalnie poezja Zbigniewa Herberta; paradoksalnie, bo w tamtym spektaklu nie było akurat „Pana Cogito”. Poezja Barańczaka, Zagajewskiego, Krynickiego była całkiem inna; przecież jednak parę najzupełniej rudymentarnych cech wspólnych można by znaleźć: absolutyzację wartości etycznych, gorzką ironię uśmiercającą wszelkie złudzenia, wrogość, wobec patosu. Zygmunt Hübner z songów Radwana napisanych do spektaklu „Powrót pana Cogito” pragnął, jak się zdaje, zbudować szkielet spektaklu. Miały strzec przed tkliwością i patosem część pierwszą - czarną - przedstawienia, przed czystą zabawowością część drugą - białą. Rozbawieni widzowie spektaklu zaskakiwani są pogodnie drwiącą goryczą Herbertowskiego „Sprawozdania z raju”, śpiewanego już po pierwszym zapadnięciu i podniesieniu kurtyny, jako właściwy finał.
Zamiar powiódł się więc o tyle, że kilka rozrzuconych songów Herberta nadaje całości wyczuwalny, głęboki ton. Songi te nie mogły wszakże stać się spoiwem konstrukcyjnym przedstawienia. Trudno zresztą byłoby spoić materię tak różną jak prezentowane w spektaklu kompozycje Stanisława Radwana. Unisonowe pieśni chóru z „Orestei”, wspomniane utwory patriotyczne, Songi z kabaretowej części „Snu o Bezgrzesznej” (tu świetny Piotr Machalica z perswazyjno-ironicznym wyrazem twarzy śpiewający wiersz Stanisława Wasylewskiego „Czym jest Polska”), pieśni do słów Stanisława Balińskiego, przedwojenny „Maleńki aperitif” bidy i nędzy (mini-kreacyjka Gustawa Lutkiewicza), satyryczna „Kołysanka” Niekrasowa ze spektaklu „Biedni ludzie” i już całkiem rozrywkowe arietki i duety z Witkacowskiej operetki w czystawej formie, „Panny Tutli-Putli” (tu popisowe numery Joanny Żółkowskiej, Mariusza Benoit a zwłaszcza Krzysztofa Majchrzaka, którego wywołano i bisował) obramowane jeszcze songami z „Ameryki” Kafki. W gruncie rzeczy wszystkie te poszczególne "numery" można by dowolnie przekładać, tasować kolejność; nie układają się wszak w żadną widoczną konsekwentną linię, nie zamykają się w całość, nie tworzą jednej, konkretnej wypowiedzi. Co więcej, postulat spójności i koherentności przedstawienia wydaje się tu postulatem zdumiewająco nieistotnym.
Co niestety nie jest zjawiskiem odosobnionym. Inwazja swoistej liryki scenicznej, owej deklamacji rozmaitych szlachetnych treści wprost, szukanie nade wszystko emocjonalnego zjednoczenia się odczuć twórców i odbiorców, to wszystko pchnęło - chwilowo czy nie, czas pokaże - teatr w kierunku widowiska estradowego. Czyli składanki mniej lub bardziej trafnych "numerów" nie wymagających od widza intelektualnego trudu łączenia ich w całość. Jakże często oglądamy dziś inscenizację świetnie skonstruowanych dramatów realizowanych od zdania do zdania, od scenki do scenki z całkowitym lekceważeniem wszelkiego przewodu myślowego, który miałby te elementy spoić. I jakże często tak właśnie - oddzielnie, kwestia po kwestii - przedstawienie jest odbierane. Bywa, że nawyk rozumienia wprost jest tak silny, że widz, wsłuchujący się we współbrzmienie komunikatu ze sceny z własnymi emocjami, nie jest w stanie konfrontować ich z komunikatami, które z tego samego miejsca padły kilka chwil wcześniej, nie jest w stanie też śledzić kierunku rozumowania dłuższego niż pojedyncza sekwencja. Jest to zjawisko poważniejsze i niebezpieczniejsze niż zwykły odbiór kabaretowo-aluzyjny, są to nieliche koszty owej inwazji liryki na teatr i może dlatego warto je odnotować na początku sezonu na marginesie przedstawienia, w którym niebezpieczeństwo to pojawia się, acz nie jest zbytnio dotkliwe. Nie jest, albowiem widowisko „Muzyka-Radwan” swego estradowego, składankowego charakteru bynajmniej nie skrywa.
Przeciwnie, Zygmunt Hübner zmontował je z elementów, z których każdy mógłby funkcjonować oddzielnie bez szkody dla siebie, zaś ich połączenie jest w gruncie rzeczy tylko formalne.
Całkowicie osobno można by eksponować artystyczne szkło Lucyny Pijaczewskiej stanowiące tło scenograficzne, osobno iluminacje laserowe, nie całkiem zresztą potrzebne, choć efektowne, osobno wariacje muzyczne Formacji Jazzowej Wojciecha Karolaka, osobno wreszcie poszczególne aktorskie śpiewki. „Muzyka-Radwan” nie jest widowiskiem należącym do gatunku teatru dramatycznego; Hübner zaproponował na swojej scenie formę najzwyczajniejszej estradowej rewii. Tyle, że jest to rewia stonowana, poważna, bardzo szlachetna w wyrazie i szlachetne tworzywo wykorzystująca.
Nie ma w tym nic złego - jeżeli do słowa rewia nie przyczepiać z miejsca pejoratywnego znaczenia i niechęci. W końcu jest to forma widowiskowa jak każda inna, bardzo pojemna, szalenie sprzyjająca nadziejom i oczekiwaniom widza. Smakowi i taktowi artystycznemu Zygmunta Hübnera zawdzięczać należy, iż jego rewia z muzyką Stanisława Radwana wzrusza, ale nie kiczowato, poważnie; bawi, ale nie bezmyślnie, łamie uciechę i patos Herbertowską drwiną.
A także, iż atrakcje by tak rzec zewnętrzne są również wysokiej próby. Myślę tu przede wszystkim o występie Karolaka, Szukalskiego i Bartkowskiego. W hierarchii jazzowej, dużo, jak się zdaje, sztywniejszej niż wszelkie giełdy teatralne, muzycy ci cieszą się renomą ogromną. Do Teatru Powszechnego część widzów przychodzi nie na spektakl, lecz na koncert i uczy pozostałą część publiczności jazzowego savoir vivre'u: na przykład klaskania w trakcie występu po poszczególnych solówkach. Może więc dobrze, iż na afiszach reklamowych tej najszlachetniejszej z rewii wybite są właśnie nazwiska tych jazzmanów?
Swoją drogą wizja teatru opanowanego przez tendencje rewiowo-estradowe, choćby najszlachetniejsze, jest wizją jednak dość przygnębiająco ubogą. Czy teatr wyzwoli się z nich? Zobaczymy; teatr polski zaczął sezon 1984/85 składankowym benefisem Stanisława Radwana, ale w dalszym ciągu musi szukać repertuaru na codzienny afisz.
Jacek Sieradzki
„Twórczość” nr 12, grudzień 1984
RADWAN TO MY (Bronisław Tumiłowicz)
Tytuł spektaklu wcale nie musi odpowiadać treści. Czasem nawet wręcz kamufluje albo przykrywa coś innego. Tak też jest z najnowszą inscenizacją warszawskiego Teatru Powszechnego „Muzyka- Radwan”. Wybór muzyki jednego i najbardziej znanego kompozytora teatralnego Stanisława Radwana (ucznia Krzysztofa Pendereckiego i Pierre Schaeffera) i monograficzny spektakl pod takim, trochę zagadkowym, trochę dętym, tytułem usprawiedliwiałby jedynie śmierć twórcy, lub w najlepszym wypadku "bardzo okrągła rocznica". Tymczasem z programu dowiadujemy się, że kompozytor żyje, jest tylko straszliwie niepunktualny i niesłowny, a zatem skonstruowanie spektaklu z muzyką już wcześniej napisaną, wybawia realizatorów widowiska od dreszczy niepewności. Gadu-gadu.
W istocie spektakl?, opera?, kabaret? to, przynajmniej w pierwszej części, akademia żałobna w intencji tego, co było, co jest i chyba będzie. Poszczególne teksty i nastroje sugerują to coś bez pudła. Premiera odbyła się w dniu 31 sierpnia, a chór podaje wiersz Wincentego Pola o rocznicy, odpowiednio wyakcentowany werset Psalmu Dawidowego nr 29 w tłumaczeniu Miłosza znany z postumentu gdańskiego pomnika i inne rozpaczliwe zapytania: Czym jest Polska? A zatem ważna w spektaklu jest nie tyle może sama muzyka, ile wybór tekstów, którym ona służyła. Wybór w tym znaczeniu trafny, przejrzysty, zainscenizowany przez dyrektora teatru Zygmunta Huebnera z wyczuciem sceny i ambicjami. Te ostatnie może nawet przerastały aktualną potrzebę.
Spektakl „Muzyka – Radwan”, jakkolwiek opiera się przede wszystkim na śpiewanych tekstach, wykorzystuje również inne obszary sztuki. Przy opracowywaniu koncepcji świetlnej widowiska wykorzystano błyski laserów wypożyczonych przez Instytut Elektroniki Kwantowej Wojskowej Akademii Technicznej. Interesującymi elementami scenografii są figury ze szkła artystycznego plastyczki Lucyny Pijaczewskiej. Prócz tego, by zwiększyć porcję muzyki, poszczególne "numery" przedzielono improwizacjami w wykonaniu Formacji Jazzowej Wojciecha Karolaka w składzie: Karolak, Bartkowski, Szukalski. Razem więc stanowić by to mogło interesujący i wielostronny spektakl z pogranicza różnych dziedzin sztuki, plastyki, muzyki, teatru, poezji. Niestety inscenizacja całości okazała się niespójna. Zespół Wojciecha Karolaka gra sobie, improwizuje na zadane tematy (nie wiadomo - własne czy Radwana), "szklane głowy" Pijaczewskiej stoją w tle także raczej sobie, niż w koncepcji całości. Również zielonkawe światło lasera "występuje" integralnie. Taki trochę groch z kapustą.
A jednak nie można nie zauważyć faktu, iż powstał spektakl muzyczny, i to wcale nie z powodu gościnnie występującego tria jazzowego. Widowisko można nazwać muzycznym przede wszystkim dzięki warsztatowej sprawności i umiejętności przygotowania oraz prowadzenia i dyrygowania muzykującymi aktorami przez Wojciecha Głucha. Artysta ten dowodzi już po raz któryś, że właśnie na nim trzeba budować teatr muzyczny. Zza rozstrojonego fortepianu, na którym akompaniował zespołowi aktorskiemu, potrafił dyrygować chórem, pomagał głosem w sytuacjach wątpliwych, był jeszcze aktorem i solistą-wokalistą. Po prostu bez Wojciecha Głucha nie miałoby sensu powoływanie się tu na jakąś muzykę.
Parzy okazji Teatr Powszechny pokazał, iż ma w swoim zespole kilka muzycznych talentów. Krzysztof Majchrzak, Mariusz Benoit, Ewa Dałkowska dali z siebie więcej niż "zwykli aktorzy". A najlepsza muzycznie była występująca gościnnie Barbara Dziekan, która ujawniła się dopiero w drugiej części przedstawienia, już bardziej ludycznej, a mniej pogrzebowej. Bo w ogóle spektakl „Muzyka – Radwan”, a właściwie „Muzyka i my”, miał dość jasno wyartykułowane przesłanie. Zdawał się tłumaczyć, iż skoro w kraju jest ciemno, ciężko i źle, nie pozostaje nam nic innego, jak cieszyć się i... zażywać narkotyki. Absurd, surrealizm i poszukiwanie kraju, ale i tak wciąż bardzo, bardzo daleko od szczęścia.
"Muzyka-Radwan" jest widowiskiem z kluczem, który, okazuje się pasuje do wielu drzwi. Owacje publiczności dowodzą, że próba nie zakończyła się fiaskiem. Często bywa, że spektakle niezbyt udane cieszą się na krótką metę dużym powodzeniem. A "muzykę" ratują jej wykonawcy.
Bronisław Tumiłowicz
„Argumenty” nr 39, 23 września 1984
REMANENTY (Witold Filler)
fragment
Zacznijmy od tych najbardziej dosłownych: Premiera „Muzyka – Radwan” w Teatrze Powszechnym. Obserwator powierzchowny uznałby ów spektakl za dowód podążania za modą. Modą swoiście wymuszoną przez widza, który domaga się dziś od teatru głównie rozrywki, więc dyr. Hübner daje mu żądany towarek, aliści w opakowaniu wyjątkowo gustownym jako że kompozytor Radwan (miejsce stałego zamieszkania - Stary Teatr w Krakowie) demonstruje tu swoje ambitne kompozycja do słów Baczyńskiego, Herberta, Kafki, a nawet psalmów. Obserwator skłonny do psychoanaliz zadumałby się nad rodowodem wzorców, jakie w swej pracy przywołał reżyser (onże Hübner), by dojść do wniosku, iż znakomity twórca swoje wykształcenie w dziedzinie zabaw masowych kształtował w erze akademijnej (wczesne lata pięćdziesiąte), a zamknął na kanonie STS. Obserwator nawykły do robienia z igieł wideł począłby się zastanawiać, jakież to struktury błyszczą kryształem w tej ciemnicy scenicznej. Wreszcie obserwator prostolinijny zachwyciłby się po prostu grą Krzysztofa Majchrzaka, Ewy Dałkowskiej i Joanny Żółkowskiej, którym nastrojowo wtóruje trio Karolak, Szukalski, Bartkowski. A z tego wszystkiego wniosek, że u Hübnera (jak zawsze) dla każdego coś miłego. Poprzestańmy na tym stwierdzeniu...
Witold Filler
„Gazeta Krakowska” nr 227, 21 września 1984
SALON MUZYCZNY U AKTORÓW (Barbara Henkel)
W teatrze trzeba grać, tu musi się coś dziać... Właśnie! Już prawie zapomnieliśmy, jak wygląda Melpomena. Tak niemiłosiernie wydłużyły się tego lata jej wakacje. Na szczęście wraca powolutku na swoje miejsce. Jesteśmy już po pierwszej warszawskiej premierze. Znak to nieomylny, że rozpoczął się nam nowy sezon. Nietypowo. Na afiszu nie ma nazwiska dramaturga. Sam tytuł „Muzyka – Radwan” podpowiada, że kompozytor, a ściślej mówiąc jego kompozycje są bohaterem wieczoru.
Uciekanie się teatru do muzyki jest ostatnio dość powszechne. Oby tylko proporcje nie zostały zwichnięte i słowo nie znalazło się w cieniu. Przedsięwzięcie Teatru Powszechnego, by pokłonić się na scenie Radwanowi, było dość ryzykowne. Bo jak tu nanizać muzyki z odmiennych w stylu, klimacie, poetyce inscenizacji, pochodzących z różnych okresów. Trzeba pamiętać, że Radwan (obecnie dyrektor Starego Teatru) od roku 1962 komponuje muzykę sceniczną. A ta z samej natury rzeczy jest związana z konkretnymi przedstawieniami, współtworzy ich wyraz artystyczny. Jak tu wyrywać ją po kawałku, a to z „Orestei” a to ze „Snu o Bezgrzesznej”, a to z „Ameryki”. I jeszcze dodać do tego śpiewy z Piwnicy pod Baranami, której Radwan był nadwornym kompozytorem.
Reżyser Zygmunt Hübner, (jeden z wielkiej trójki obok Jerzych: Jarockiego i Grzegorzewskiego, współpracujących po wielekroć z Radwanem) nie uląkł się łamigłówki. I wpadł na szczęśliwy pomysł rozwiązania. Nie dał się porwać pokusie normalnego przedstawienia. Stworzył na scenie po prostu, salon muzyczny. Taka konwencja daje swobodę wyboru i czyni naturalnym spotkanie Ajschylosa z Wincentym Polem, Leopolda Staffa z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim, Tadeusza Borowskiego ze Zbigniewem Herbertem i innymi, z którymi Radwan zetknął się w swej praktyce kompozytorskiej.
Oczywiście, następstwo, kto po kim i z czym, nie jest przypadkowe. Reżyser też wyraźnie skontrastował obie części koncertu teatralnego.
Pierwsza, refleksyjna, przynosi najwięcej zadumań o ojczyźnie. Jest utrzymana w tonacji moll. Druga weselsza, a chwilami nawet frywolna, kusi jaśniejszymi barwami.
Aktorzy śpiewają w zgodnych chórach: mieszanym, męskim, żeńskim. I coraz to któryś z nich wysuwa się do przodu, by mieć solówkę wokalno-interpretacyjną. Jest wiele różnych konfiguracji - od duetów do kwintetów, wiele udanych etiud aktorskich. Zespół czuje się w swoim żywiole we fragmentach „Panny Tutli-Putli” Witkacego. Jak przebój brzmi piosenka „Jestem z kraju Tua-Tua”, którą przekazuje z maestrią Krzysztof Majchrzak z towarzyszeniem chóru. Wszyscy zapamiętują się w jazzie.
Ba! Dyrektor Hübner zadbał o poziom muzyczny. Na scenie, w centralnym miejscu, jawi nam się Formacja Jazzowa Wojciecha Karolaka, czyli on sam (keyboard), Czesław Bartkowski (perkusja) i Tomasz Szukalski (saksofon). Są długie minuty, gdy aktorzy schodzą ze sceny i zostawiają publiczność sam na sam z jazzmanami. Słuchamy tylko wariacji na temat muzyki Radwana. Widzowie klaszczą jak na koncertach jazzowych.
Są jeszcze inne niespodzianki na scenie, czyli strona wizualna. Scenografię zastępuje swoista wystawa szkła artystycznego Lucyny Pijaczewskiej (z katedry szkła we Wrocławiu). Na ciemnych postumentach różnej wysokości pysznią się szklane formy o opływowych kształtach (inspiracją była zapewne tajemnicza kula). Maja nie tylko samoistne walory estetyczne, lecz współgrają z muzyką. Zmieniają się zależnie od padającego światła.
Efekty świetlne mają szczególne znaczenie w tym widowisku. Posłużono się laserami. Oglądamy swoisty taniec kolorowych linii świetlnych. Wielka szklana rozeta w głębi sceny, na skutek tych igraszek świateł zmienia się w naszych oczach jakby w witraże. W drukowanym programie znalazły się nawet specjalne słowa podziękowania Instytutowi Elektroniki Kwantowej Wojskowej Akademii Technicznej "za łaskawe udostępnienie laserów i pomoc w opracowaniu koncepcji świetlnej". Sam teatr nie daje już sobie rady z techniką, którą próbuje doganiać.
Ostatnie słowo ma jednak muzyka Radwana. "Zawsze służy teatrowi - jak powiedział po prostu reżyser Zygmunt Hübner - tym razem niechaj służy jej teatr." I tak jest.
Nie namawiam, broń Melpomeno, by wszystkie teatry rzucały się na podobne przedsięwzięcia parateatralne. To może być tylko ewenement w repertuarze, a nie pokarm na co dzień. Dodajmy, że „Muzyka – Radwan” od pierwszych dni przyciąga publiczność.
Barbara Henkel
„Radar” nr 38, 20 września 1984
ŚPIEWNIK HÜBNERA (Krystyna Gucewicz)
TEATR szuka teatru. Kiedy nie zasklepia się, nie kostnieje, ale szuka, to już jest to zajęcie twórcze. A jeśli znajduje - satysfakcja jest po obu stronach: sceny i widowni. Tak właśnie stało się w "Powszechnym", gdzie na początek sezonu „Muzyka-Radwan”. Przedstawienie oblegane, bo świetne. Jedni mówią: niezwykłe, inni: dziwne...
Niczego niezwykłego ani dziwnego tam nie ma. Jest po prostu niezwykle sprawnie i mądrze przyrządzony spektakl estradowy, w którym muzyka i śpiewający aktor wystarczają sami sobie. Rzadko, niezwykle rzadko teatr pozwala sobie na takie szaleństwo. A jeszcze nie tak dawno umiał tylko z niego żyć, jak nieodżałowany STS...
U Hübnera też jest wesoło i mądrze. Ale jest także nostalgicznie i ojczyźniano. Pierwsza część to śpiewnik narodowy - wzruszenie, ściśnięte gardło, prawda poezji. Druga to kabaret polski - satyra, pastisz, szopka, musicalowy Witkacy i Pan Cogito po sokratejsku ironiczny...
Ten wieczór to Ajschylos i Hemar, Baczyński obok Kafki, coś z Biblii i coś Dürrenmatta.. Wszystko po dwakroć spisane do wspólnego mianownika. Raz bo Radwan, wszechstronny kompozytor, więzień i wyznawca teatru. Bo jego muzyka, dotykająca tonów patetycznych, oszczędna i dramatyczna, to znów frywolna, tingel-tanglowo rozpasana; pisana do różnych przedstawień w różnych teatrach. Dwa - bo Hübner, reżyser, który dialog z widownią ceni sobie wysoko i potrafi zmieścić go pomiędzy emocją i sensem, ułożyć w ciąg logiczny i znaczący.
Tak, muzyka gra główną rolę tego wieczoru, ale słowo podąża blisko niej - podsycane, rozjaśnione, dosadniejsze dzięki tej wspólnocie.
A mówi o rzeczach wielkich: o człowieku i historii. A kiedy bawi, to też nie tylko dla hecy.
I to wszystko w teatrze. Tak po prostu - numer po numerze. Na scenie, poprzecinanej laserowym światłem, tonącej w kompozycjach, szkła artystycznego. Najpierw w kostiumie zgaszonym, zszarzałym, bo ton głębszy. Potem w swobodniejszych, prościutkich łaszkach - bo tu nie o inscenizację szło, a o szczery śmiech.
No i oni. Zespół świetnych solistów, czy może raczej po prostu - świetny zespół. Aktorzy są solą tego przedstawienia. Sprawni, zgrani, rozumiejący. To, co pokazują w drugiej części wieczoru każe myśleć o... musicalu w "Powszechnym".
Jest jeszcze jeden, bardzo istotny element tego przedstawienia - muzyka Wojciecha Karolaka. To wariacje na tematy Radwanowe, wpisane w tekst spektaklu, błyskotliwie zagrane przez trio samych gwiazd: Karolak - Bartkowski - Szukalski. Szukalski gra jak anioł, jego glissanda w utworze „Czym Polska” pulsują jak szalone. I tak oto wkrada się na scenę klimat jam-session, nocnej muzyków rozmowy. Jeszcze jednej i też o ważnych sprawach.
Krystyna Gucewicz
„Express Wieczorny” nr 186, 19 września 1984
TA, CO NIE ZGINĘŁA... (Krystyna Starczak-Kozłowska)
Tym razem kolejność jest taka:
muzyka - Stanisław Radwan,
kierownictwo muz. - Wojciech Głuch,
inscenizacja - Zygmunt Hübner.
Głównym bohaterem tego spektaklu jest bowiem muzyka. Zygmunt Hübner potrudził się o to, by wyszperać kompozycje muzyczne Stanisława Radwana z inscenizacji w Teatrze Starym, Ateneum, Nowym w Łodzi, na Scenie Forum, a także z programów Piwnicy pod Baranami. Uczynił to - jak mówi - by uratować od zapomnienia teatralną muzykę niecodziennego twórcy. Muzykę, która może nie tylko partnerować w przedstawieniu, ale i grać główną rolę.
Stanisława Radwana przedstawiać nie trzeba - muzykę dla teatru komponuje on od 1962 roku, współpracę z Teatrem Starym rozpoczął juz w 1961 roku (od 1980 jest jego dyrektorem), a do 1973 roku stale współpracował z Piwnicą pod Baranami. Komponuje też muzykę do filmów np. „Szpital przemienienia”, „Wesele”. Ten wytrawny znawca i artysta teatru jak mało kto potrafi wniknąć w duszę spektaklu. Bynajmniej nie narzuca się swoją muzyką, czyni ją zawsze zgodną ze stylem i klimatem przedstawienia, a jednak stanowi ona wartość, samoistną. Hübner postanowił wykorzystać tę właściwość muzyki Radwana. Do współpracy zaprosił Lucynę Pijaczewską, której szkło artystyczne stanowi ważny element oprawy plastycznej spektaklu. Do Instytutu Elektroniki Kwantowej Wojskowej Akademii Technicznej zwrócił się o udostępnienie laserów i pomoc w opracowaniu koncepcji świetlnej widowiska. To jeszcze nie wszystko: wmontował niejako w spektakl Formację Jazzową Wojciecha Karolaka i jego wariacje na temat muzyki Radwana.
Pomysł zaiste oryginalny. A rezultaty? Zacznijmy od plusów, bo te są wydatne. Otóż efekty plastyczne są bardzo piękne i oczywiście muzyczne również - gdy idzie o samą muzykę Radwana. Gorzej z układem tematycznym i połączeniem tej muzyki z kompozycjami Karolaka. Hübner oparł się na materiale ośmiu spektakli - od Ajschylosa przez Dostojewskiego, Kafkę do Dürrenmatta i Herberta. Wybrał z nich piosenki, wiersze, krótkie scenki. Aktorzy otrzymali zadanie prezentować owe teksty z muzyką, a nie "grać", czy "tworzyć postać". Wychodzą więc pojedynczo lub grupkami i jak to bywa w montażach poetycko-muzycznych śpiewają, recytują, a w przerwach między blokami tekstu zespół Karolaka gra swoje wariacje.
W pierwszej części spektaklu prezentowane teksty i muzyka stanowią pewną całość myślową, którą można by zatytułować: ojczyzna i jej zagrożenie, wolność, godność człowieka. Używając słów poety "świtu niepodległości", Edwarda Słońskiego z jego wiersza (pięknie śpiewanego przez Gustawa Lutkiewicza), można by tę część zatytułować: „Ta, co nie zginęła”. Aktorzy wykonują teksty dobitnie, a przy tym oszczędnie, nie nadużywając środków ekspresji i ta cześć wzrusza każdego Polaka, tylko przydługa muzyka Karolaka, supernowoczesna, ze swym elektronicznym brzmieniem, stanowi jakby obcy wtręt do materii tej całości.
Natomiast część druga trochę zawodzi. Wybrał tu Hübner utwory raczej niefrasobliwe, relaksowe, ironiczne, żartobliwe. Aktorzy przez dłuższy czas potrafią śpiewać "tuła - tuła - tuła" lub "wypląsajmy się w tańcu miłości". Są tam m. in. piosenki: „Miasto o nas nic nie wie” i „Teatr z Oklahomy” („Ameryka” Kafki), „Nareszcie mam cię”, „Wyspa jest więc nasza”, „Jestem z kraju Tuła-Tuła”, „Jakże pięknym jesteś książę” („Panna Tutli-Putli” Witkacego), „Górą guma”, „Maleńki aperitif” („Sen o Bezgrzesznej”) itp., itd. Rzecz w tym, że ta relaksowa w swym charakterze cześć w zestawieniu z poprzednią stanowi wyraźny dysonans, chociaż muzyka Karolaka tu akurat bardzo pasuje. Cóż, kiedy człowiek zaczyna się czuć, jak na składance estradowej. Wykonanie, owszem, jest niezłe; aktorzy potrafią nie tylko recytować, ale, i śpiewać. Jednak zmiana tonu razi, tym bardziej, że ta nowa całość pozbawiona jest głębi, jakiejś myśli przewodniej. Wszystko wydaje się być czymś obok, rozpływać się i rozmywać. Spektakl pozbawiony jest pointy i im bliżej końca, tym bardziej żal zmarnowanej szansy.
Proszę mnie źle nie rozumieć - poziom przedstawienia jest dostatecznie wysoki, aby wstrzymać się od słów surowej krytyki, ale po Teatrze Powszechnym oczekujemy czegoś więcej, niż poetycko-muzycznej składanki. Być może wyczuli to mieszkańcy Warszawy i bilety na to przedstawienie można jeszcze dostać tuż przed jego rozpoczęciem, a i potem na widowni jest trochę miejsc pustych w różnych rzędach. Na pewno tempo spektaklu byłoby lepsze, gdyby Hübner poprzestał na samej muzyce Radwana, na tyle fascynującej, by wypełnić cały spektakl. Wtedy byłby on co najmniej pół godziny krótszy i nie trwałby blisko trzy godziny.
Ale mimo wszystko warto pójść na to przedstawienie, choćby dla samego piękna muzyki Radwana, która jest jak dobre wino: czas nie osłabia jej, lecz wzmacnia.
Krystyna Starczak-Kozłowska
„Fakty” nr 6, 9 lutego 1985