materialy/img/857/857_m.jpg materialy/inne/701.jpg

kliknij miniaturkę by pobrać plik


Teatr Powszechny Warszawa

premiera 19 listopada 1983

reżyseria - Zygmunt Hübner

scenografia – Jan Banucha

asystent reżysera - Jan Buchwald

obsada:

Iwona - Daria Trafankowska

Król Ignacy - Zbigniew Zapasiewicz

Królowa Małgorzata - Mirosława Dubrawska

Książę Filip - Aleksander Machalica

Szambelan - Mariusz Benoit

Iza - Maria Robaszkiewicz

Cyryl - Krzysztof Pieczyński

Cyprian - Marek Skup

Ciotki Iwony - Krystyna Froelich, Wiesława Mazurkiewicz

Innocenty - Maciej Szary

Walenty - Zygmunt Sierakowski

Damy dworu - Grażyna Marzec, Anna Mozolanka, Małgorzata Pieczyńska

Kanclerz – Andrzej Grąziewicz, Andrzej Wykrętowicz

Marszałek - Andrzej Piszczatowski

Wielki Sędzia – Ryszard Żuromski, Andrzej Wykrętowicz


IWONA, KREWNA „TRĘDOWATEJ” (Irena T. Sławińska)

Witold Gombrowicz też napisał „Trędowatą”. „Iwona, księżniczka Burgunda” jest przecież niedaleką krewną Stefci Rudeckiej, wtłoczoną w ten sam sztuczny, konwencjonalny świat dworski, tylko że jej dramat zupełnie innymi środkami został zbudowany. Gombrowicz jest prześmiewcą, a jego analiza ludzkiej zbiorowości przewrotna i bezustannie ironiczna. Sytuacje buduje pozornie bardzo proste, czy nawet naiwne i język jego składa się z banałów i frazesów, które osoby dramatu pozornie przelewają - jak to się mówi - z pustego w próżne, ale konkluzje, wynikające z tego świadomego banału, z kombinacji różnych absurdów osiągają zwartość i logikę i wiążą się w cały system, który tworzy wiedzę o ludzkiej naturze.
Dlatego i aktorstwo musi być u Gombrowicza specyficzne, albowiem prawda przezeń uzyskiwana polega nie na tworzeniu postaci, ale na pokazywaniu ogólnej, umownej gry.
Świadomość tej odrębności stylistycznej teatru Gombrowicza daje nam w całym przepychu zespół Teatru Powszechnego z Warszawy, który w ub. środę i czwartek zaprezentował "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Przedstawienie to trafiło do Katowic dzięki inicjatywie organizacyjnej Teatru Rzeczypospolitej i dobrze się stało, że właśnie wybrano tę a nie inną, może bardziej "przystępną" sztukę. Miejscowi organizatorzy nie wykazują żadnej inicjatywy, a w wyborze przedstawień idą po najmniejszej linii oporu. Gombrowicz jest u nas wciąż wielkim tabu, dopiero dzięki dyr. Zegalskiemu zobaczyliśmy „Operetkę” i wcześniej, na studenckiej scenie, odważył się Jerzy Jarocki wystawić „Ślub”. A tymczasem „Iwona” obeszła już z dziesięć, zupełnie prowincjonalnych scen.
Zygmunt Hübner jako reżyser, udowodnił, że Gombrowicz może być zachwycający i dla tych, którzy go już dobrze znają i dla tych, którzy go dopiero odkrywają - w pięćdziesiąt lat bez mała po ogłoszeniu drukiem. Stworzył brawurową zabawę, iskrzącą się dowcipem i pomysłowością teatralnego wykonania, w której jednak nie zatraca się myślowy, społeczny sens jej przywoływania na scenie. Już po pierwszej odsłonie dajemy się z przyjemnością wciągnąć w dwuznaczną grę. Oto oleodrukowa promenada, zajeżdża przed nią jaskrawa limuzyna z jaśnie państwem i zaczyna się wiernopoddańczy ceremoniał, który z absurdalnych powiedzeń, przypodobań, akceptacji bądź negacji wyłoni ów śmieszny i zarazem groźny establishment. Na razie się tylko bawimy, gdy jednak straszne ciotki wprowadzają na scenę jakieś zabiedzone, na wszystko zobojętniałe stworzenie, gra zyskuje zupełnie inny wymiar.
Tytułowa Iwona jest rolą prawie niemą. Byle jak ubrana, pozornie nie istniejąca, przyssana do ławki zostaje najpierw wyszydzona, ale stopniowo to cały dwór zaczyna się wokół tej "Cimcirymci" kręcić, a nie ona zabiegać będzie o swoje przypasowanie. Drażni swą odmiennością, absorbuje, wszystko dezorganizuje i mimowolnie zmusza wszystkich do samookreślenia się, do osłonięcia własnych intymności. "Zabrnęliśmy w nią, trzeba wybrnąć" - słyszymy w pewnym momencie. Iwona swoim wyobcowaniem naruszyła pewien model kulturowy i musi się udusić ościstą karaska. Gdy to zostaje osiągnięte, na dworze Króla Ignacego znów wracają harmonia i zgoda.
Publiczność przypuściła szturm na kasę, gdy tylko przedstawienie to zostało zasygnalizowane. Czy spowodował to Gombrowicz czy Zapasiewicz - trudno powiedzieć, ale aktorstwo było w tym spektaklu imponujące i dla niego samego warto było przeznaczyć wieczór. Przede wszystkim Zbigniew Zapasiewicz i Mirosława Dubrawska, byli niezrównani i niepowtarzalni jako para królewska, a także Mariusz Benoit - jako ich nieodłączny Szambelan, Jadwiga Jankowska-Cieślak jako zahukana Iwona, Aleksander Machalica, także Wiesława Mazurkiewicz w roli strasznej ciotki, Zygmunt Sierakowski w roli dwuznacznego otwieracza drzwi Walentego, Cyryl Krzysztofa Pieczyńskiego czy Innocenty Macieja Szarego, który - przypomnieć może trzeba - debiutował w Katowicach wraz z Dałkowską, Kolbergerem i młodym Kondratem. Za trzy radosne wieczory aktorom Teatru Powszechnego pięknie dziękujemy.
Irena T. Sławińska
„Trybuna Robotnicza” nr 286, 2 grudnia 1984

GOMBROWICZ W PIGUŁCE (Krystyna Gucewicz)

Piszę dla przyjemności, zwykł był mawiać {#au#405}Gombrowicz{/#}, a przyjemność autora dawno już stała się udziałem czytelnika. I widza. Na warszawskich scenach można ją sobie teraz fundować w sporych dawkach, czas jest po temu i okazja niezwyczajna. Przypominanie współczesnych autorów polskich na 40-lecie PRL warszawskie teatry rozpoczęły pokazaniem pełnej trylogii scenicznej Gombrowicza. O ambitnym acz nudnym "Ślubie" we Współczesnym pisaliśmy, pora spojrzeć na dwa skrajne utwory - młodzieńczą "Iwonę" (1938) i późna "Operetkę" (1967).
Nic łatwego, nic prostego nas nie czeka, czego teatry, niestety, nie sygnalizują widzowi, wydając ledwie ulotkę (Dramatyczny) lub efekciarski program "a propos" (Powszechny). Wszystko to jest przejawem swoistej nonszalancji w traktowaniu popularyzatorskiej roli teatru, a ta poza rozplenia się niebywale.
Ale do rzeczy. Sztuka pierwsza i sztuka ostatnia. Bliźniacze w doprowadzeniu do absurdu teatralnego stereotypu, jednakie w kulcie dla formy pożerającej treść, nabrzmiałe groteską. Gombrowicz w pigułce.
Smaczniejsza jest ta z Powszechnego. Tragikomiczna historia Iwony, brzydactwa, które zburzyło spokój całego dworu, wyzwoliło lawinę brudów i nieprawości, znalazła w zespole sygnalizującym swój 10 sezon, wyśmienitą oprawę. Zaczyna się niewinnie, jak w grzecznej farsie, żeby rozhulać się mnogością odcieni groteski i logicznie pokazać Gombrowiczowską dwoistość postaci (działają i komentują, są i stają się w oczach innych), efektownie doprowadzić do finału, do nieuchronnej śmierci Iwony - Cimcirymci.
Przedstawienie toczy się w płonących oknach dekoracji {#os#1313}Banuchy{/#}, współtworzących wspaniale klimat wieczoru. No i obfituje w kreacje aktorskie {#os#303}Dubrawskiej{/#}, {#os#140}Zapasiewicza{/#}, Mariusza {#os#1173}Benoit{/#}. Iwona - Darii {#os#317}Trafankowskiej{/#} (rola - jak wiadomo niezwykle trudna, pozbawiona materii a duża) wypada blado. Książę Filip Aleksandra {#os#919}Machalicy{/#} zbyt chyli się ku prostej komediowości. Nic to, przedstawienie wsparte na trzech aktorskich filarach, budzi zasłużone uznanie i należny śmiech.
Iwona, niewinne dziewczę, zrywające maski udania z dworskich twarzy, musiała zginąć. W "Operetce" inaczej. Piękna i czysta Albertynka zatriumfuje. Zwycięży świat masek, strojów, gorsetów, starczej sztuczności, próżnego władztwa. Iwonę jeszcze pożarł świat. Albertynka tańczy naga na jego gruzach. Ponad historią, ponad konkretnym losem, kartą z dziejów.
Bo nie jest to żaden nasz świat. To każda, uniwersalna społeczność, głupia, autodestrukcyjna, obumierająca nieuchronnie w swoim sosie. Prus, jeden z wnikliwszych czytelników Gombrowicza, nie dał się uwieść pokusie łatwej aluzyjności, płaskiego historyzmu, za to jasno wyłożył jedną z fundamentalnych obsesji Gombrowicza: ideę młodości. Żeby brzmiało jaśniej, stonował nawet operetkową ramę, która (znowu ta forma!) miała sztukę, ten "boski idiotyzm", wznieść na krańce absurdu.
Owszem, jest, ale nie jako zabawa, raczej jako atawistyczna pozostałość rewolucyjnie zmiatanej epoki (ze świetną zresztą muzyką Satanowskiego).
Znamy tę "Operetkę", 3 lata temu święciła sukcesy. Dziś widz w rzędzie obok chrapał smacznie. Czasy się zmieniły? Nie tylko. Obsada także. Tu, przeciwnie niż w Powszechnym, inaczej zresztą niż w wielu innych "Operetkach" (Dejmkowskiej czy Braunowskiej) nie ma roli-filara. Tylko Marek Kondrat potrafi skupić na swojej kreacji uwagę widza. Ani młody Stanisław Wronka jako mistrz Fior, ani Karol Strasburger (Książę Himalaj) nie znajdują dość usprawiedliwienia dla nałożenia
Gombrowiczowskiej "Gęby". Szczęściem sporo drobnych mniejszych ról, w rękach wytrawnych aktorów - Księża Gospodyni - Łuczycka, Proboszcz - Gawlik, markiza - Traczykówna. Szczęściem świetna Albertynka (Monika Świtaj) - nie tylko dla walorów ciała (strip-tease niewinny jak łza) ale i talentu aktorskiego.

LETNIA HERBATKA (Łukasz Wyrzykowski)

Na scenie katowickiego Teatru Śląskiego w czwartek i piątek wystąpił Teatr Powszechny z Warszawy przywożąc sztukę Witolda Gombrowicza "Iwona, księżniczka Burgunda" w reżyseria Zygmunta Hubnera, Przedstawienie to było pierwszą prezentacją TEATRU RZECZPOSPOLITEJ w Katowicach.
Jaka była "Iwona"? Może zacznę od ogólniejszej refleksji. Przez wiele lat twórczość Gombrowicza była za sprawą testamentu autora niedostępna dla Polaka żyjącego pomiędzy Odrą a Bugiem. Zgoda żony już po "śmierci autora "Trans-Atlantyku" - pani Rity Gombrowiczowej - na realizację jego utworów w macierzystym kraju, spowodowała istną ich lawinę. Każdy teatr za punkt honoru przyjął sobie: umieszczenie w repertuarze jakiejś adaptacji autora "Operetki".
Gombrowicz był pisarzem, którego twórczość chyba najpełniej sięgała do tradycji polskiej kultury, stanowiła odzwierciedlenie naszych kompleksów, garbów, stereotypów myślowych. Operowała jednocześnie nieco surrealistycznym, operetkowym językiem. Jest to twórczość i łatwa, i trudna do adaptacji; łatwa gdyż jej genre może sam w sobie stanowić samograj, trudna bo przy jej sceniczności, łatwo zagubić myśl przewodnią pierwowzoru.
I chyba z tym drugim przypadkiem mamy do czynienia w spektaklu Teatru Powszechnego. Zbigniew Zapasiewicz, Mirosława Dubrawska, Mariusz Benoit, Jadwiga Cieślak-Jankowska, Zygmunt Huebner za pulpitem reżyserskim; wydawać by się mogło, iż powstanie rzecz w perfekcyjnej formie teatralnej, ze znakomitymi kreacjami, doskonałym rytmem. I taką jest "Iwona". Skąd zatem ów rzypuszczający ton? Ano stąd, że jest to spektakl skrzący się dowcipem, maestrią wykonawczą, lecz niestety bardzo daleki od Gombrowicza. Jest moim zdaniem - podkreślam - "Iwona" najsłabszym jego dziełem, o ileż uboższym od "Operetki", "Ślubu" czy wreszcie "Trans-Atlantyku" - znów - moim zdaniem - najdoskonalszego utworu, komulującego w sobie wszystkie polskie wady i cnoty, całą tę naszą nadętą polskość.
I choć śmiech nie milkł, na sali, a co pewien czas w aktorskie kwestie wdzierały się brawa, wychodziliśmy z teatru po spektaklu "Iwony, księżniczki Burgunda" jacyś, tacy puści. Widzieliśmy, lecz nie została żadna myśl.
Sądzę, iż zawiniła inscenizacja, działanie reżyserskie, a może brak w pełni skonkretyzowanego tegoż działania. Być może wytrawny insoenizator Zygmunt Huebner za bardzo zawierzył aktorom, a może w pewnym momencie stracił panowanie nad chęciami ich "wygrania się". Dawno - przyzwyczajeni do innego emploi Zbigniewa Zapasiewicza - nie widzieliśmy go w roli tak bogatej w środki komiczne. Patrząc na niego można tylko wstrzymać oddech z zachwytu. Jest to jego spektakl. Król Ignacy Zapasiewicza jest popisem tego wszystkiego co nazywamy techniką, warsztatem aktorskim. Wygranie każdej pauzy, ciągła modulacja głosu, operowanie ruchem. Tylko to sfilmować i pokazywać adeptom sztuki scenicznej: patrzcie czym jest aktorstwo! Czyli popis, ale nie z tej sztuki. Gombrowicz nie pisał fars, jego domeną była groteska, a to dwie bardzo różne sprawy. Podobnym torem tworzenia poszedł Mariusz Benoit w roli Szambelana, od farsy nie stroniła również Mirosława Dubrawska - królowa Małgorzata. Najciekawdej chyba prezentuje się Jadwiga Cieślak-Jankowska w prawie niemej, tytułowej postaci. A pozostali wykonawcy, chyba czuli się nieco zagubieni, przytłoczeni wyżej wymienionymi, próbując ich naśladować, co przy ograniczeniu środkóW im nie wyszło i w pewnym momencie jak gdyby tracąc nadzieje zatrzymali się w pół drogi.
Te wszystkie uwagi nie podważają faktu, a był to spektakl bawiący, a nawet porywający w trakcie oglądania, widownię, jednakże tylko przez czas "dziania" scenicznego. Jeden z recenzentów określił warszawską "Iwonę" jako potrawę przyrządzoną w sosie bepamełowym (żółtka plus mleko) łagodzące smak mięsa. Ja nie należąc do wytrawnych degustatorów potraw, mam inne odczucie: letnia herbatka: za chłodna, bez smaku, aromatu.

FILHARMONIA I TEATR ZAPRASZAJĄ (?)

Państwowa Filharmonia Śląska zaprasza wszystkich melomanów na recital fortepianowy znakomitego pianisty Fou Ts'onga (Wielka Brytania), który odbędzie się we wtorek 27 listopada 1984 r. o godz. 19.00 w sali Filharmonii. W programie recitalu znajdą się utwory Chopina, Sonaty Scarlatti'ego i Preludia Debussy'ego. Na recital Fou Ts'onga ważne są abonamenty z dnia 11.IX.84.
Zapowiadane od dłuższego czasu spektakle "Iwony, Księżniczki Burgunda" w wykonaniu Teatru Powszechnego z Warszawy, a prezentowane w ramach Teatru Rzeczpospolitej, spotkały się z niezwykłym zainteresowaniem katowickiej publiczności. Bilety na przedstawienia w dniach 28 i 29 listopada zostały wyprzedane już w pierwszym dniu przedsprzedaży. W związku z tym, Teatr Sląski, w porozumieniu z Teatrem Powszechnym, organizuje trzeci, dodatkowy spektakl "Iwony, Księżniczki Burgunda" w dniu 29 listopada o godzinie 14.00. Sprzedaż biletów prowadzona będzie od dnia 28 listopada w kasie Teatru Sląskiego.

GOMBROWICZ DO ŚMIECHU (SEG)

Dla widzów olsztyńskich, którzy przed laty, w 1976, widzieli w teatrze olsztyńskim "Iwonę, księżniczkę Burgunda", a ostatnio "Ślub", obie inscenizacje przygotowane przez młodych, niecierpliwych i rozpieranych przez ambicje reżyserów, a ponadto obejrzeli również "Bankiet" Pantomimy Olsztyńskiej, zrealizowany na podstawie opowiadania Gombrowicza, spotkanie z warszawskim przedstawieniem "Iwony, księżniczki Burgunda" z Teatru Powszechnego mogło spowodować szok.
I nie dlatego, że (relatywnie rzecz biorąc) tamte były gorsze lub poprawne, a to obejrzane ostatnio znakomite. Przede wszystkim dlatego, że inne. Widzowie poznali po prostu innego Gombrowicza. W wydaniu młodych reżyserów, chętnie przyjmujących w pracy pozycję na klęczkach, teatralny Gombrowicz mógł się wydać dziwnym nudziarzem i awangardowym szamanem, wciskającym nam jakąś prawdę o świecie, której nie jesteśmy w stanie pojąć.
Nagle okazało się, że z tekstu Gombrowicza można zrobić coś innego. Potrzebę takiego innego, prostego, bezpośredniego przekazywania słów i intencji dostrzegał pod koniec życia sam pisarz wyznając: "...skłonny jestem przypuścić, że mam jakiegoś pecha, dzięki któremu to, co najprostsze, najwyraźniejsze w moich utworach jest odbierane w sposób najbardziej fantastyczny i dzisiaj jeszcze zdarza mi się czytać recenzje z "Iwony", w których mowa, że to satyra polityczna na reżim komunistyczny w Polsce, że Iwona jest Polską, czy też wolnością, lub że to satyra na monarchię".
Zygmunt Hubner spojrzał na "Iwonę..." tak, jak życzył sobie autor, bardziej od strony biologii, niż od strony socjologii. Zrobił znakomite przedstawienie komediowe, pełne absurdów, groteski, parodii, aluzyjek, przedrzeźniania, ironii fani co tam kto jeszcze sobie zażyczy. Z każdego słowa i z każdej sytuacji wydobył wszystko, co było do wydobycia.
W komediowym żywiole nie zgubił tego, co najważniejsze - istoty literatury Gombrowicza. Przedstawienie ukazywało potęgę zniewalającej formy, kształtu, kostiumu z jednej strony oraz bezradność i bezbronność jednostki innej niż otaczający świat z drugiej strony. Ze spotkania dwóch struktur, jednej rozbudowanej ilościowo i jakościowo oraz drugiej samotnej, ogłupiałej od presji, wynikają nie uczone wnioski i refleksje, gotowe na to, aby je analizować na uniwersytetach, ale wynika po prostu humor.
Groteskowy dwór nie może poradzić sobie z jedną dziewczyną, ponieważ dwór jest sztuczny, głupi, nadęty, próżny, a dziewczyna jest prosta i naturalna. Z konfliktu dwóch światów może wynikać płacz, ale może też wynikać śmiech. Lepiej śmiejmy się z tego.
Warszawskie przedstawienie "Iwony..." nie byłoby takie, jakie jest, gdyby nie aktorzy, a szczególnie jeden - Zbigniew Zapasiewicz w roli króla Ignacego. To, co wyczynia ten artysta, przechodzi ludzkie pojęcie. Najdrobniejsza sytuacja urasta u niego do rozmiarów oddzielnej etiudy teatralnej. Wraz z latkami emploi artysty podlega interesującym przeobrażeniom. W roli króla Ignacego staje się on śmiesznym safandułą, ciągle nie wyczuwającym absurdałności pełnionego zawodu monarchy, rozkoszującym się nadal zmysłowymi przywilejami i abstraktem danej mu wielkości władcy.
A ma do pomocy Zapasiewicz partnerów doświadczonych i początkujących, a wszyscy oni u boku lidera i pod ręką fachowego reżysera realizują znakomicie główny cel widowiska - zabawić widza.
A więc królową gra Mirosława Dubrawska, a świetnego Szambelana Mariusz Benoit. Iwoną jest Daria Trafankowska, żywiołowym księciem Filipem Aleksander Machalica, a kapitalnym lokajem Walentyn Zygmunt Sierakowski.
Bohaterem kilku spotkań z warszawską "Iwoną..." była publiczność. Jeszcze raz, chociaż ostatnio nie za często, sprawdziła się stara prawda, że każda publiczność musi zostać porwana dobrą robotą teatralną. Reakcje publiczności były żywiołowe, spontaniczne, niczym nie skrępowane. Wielokrotnie wybuchały oklaski i salwy śmiechu. Na koniec nikt nie wstawał, żeby urządzać manifestacje ku czci, nie czołgano się plackiem przed szóstym wieszczem... Widzowie naśmiali się, ndklaskali i uradowani wrócili do domu. Przekonali się, że wielki pisarz Gombrowicz, którego kochać trzeba, bo wielkim, był, to także ludzki autor dla każdego, do śmiechu.

SYNDROM SOSJERKI (Tomasz Raczek)

Recepcja dzieł Witolda Gombrowicza w Polsce przybrała ostatnio wymiar monumentalno - monstrualny i jeszcze trochę, a liryczni interpretatorzy pożrą je w całości, zasymilują i wybudują im złotą mogiłę.
Za sprawą testamentu pisarza polski czytelnik nie ma dostępu do ogromnej większości jego książek. Otóż w testamencie Gombrowicz umieścił klauzulę zastrzegającą, że wyraża zgodę na wydanie drukiem swoich dzieł w kraju pod warunkiem jednak, że zostaną one ogłoszone w całości. Powyższe zastrzeżenie jak na razie skutecznie uniemożliwia wydawanie Gombrowicza, ale uzyskana już po śmierci pisarza zgoda jego żony, pani Rity Gombrowiczowej, na realizowanie utworów autora "Operetki" w teatrze spowodowała istną lawinę scenicznych realizacji jego dramatów oraz adaptacji utworów prozatorskich.
Doprowadziło to do paradoksu, że publiczność polska zapoznaje się jedynie z przeróbkami, subiektywnymi wizjami, nie znając oryginałów. W kilku przypadkach sceniczne wersje były bliskie duchem pierwowzorom (np. "Ślub" w reż. J. Jarockiego, "Operetka" w reż. K. Dejmka, "Trans-Atlantyk" w reż. M. Grabowskiego), w większości jednak zmieniają one charakter przedstawianych utworów.
Twórczość Gombrowicza, moim zdaniem najwybitniejszego i najbardziej inspirującego pisarza polskiego XX wieku, wyprowadzona jest z literackiej i mentalnej tradycji polskiej kultury i stanowi dla niej swego rodzaju substancję ochronną. Jest niczym wypreparowane antidotum na stereotypy, nerwice, mity, skurcze psychiczne, intelektualne blokady wywołane w nas przez historię, doświadczenia, psychozy i awersje zawsze te same, przez lata pielęgnowane, przyrośnięte do Odry i Wisły niczym owe rożkowe garby, co rosną nie na zewnątrz, lecz do środka.
Otóż utwory Gombrowicza działają na tę naszą chorobę niczym podwójny zastrzyk papaweryny z dodatkiem odżywczej glukozy. Jest to działanie bardziej psychologiczne, niż intelektualne, ale powoduje uczucie ulgi, swobody ruchów, otwarcia głowy.
Gombrowicz jest witaminą równowagi i sięgam po jego utwory zawsze ilekroć czuję wokół siebie nawrót obsesji i kolkę histerii. Korzystam też z każdej okazji, by zobaczyć Gombrowicza w teatrze. Ostatnio okazji jakby coraz więcej, ale za to Gombrowicza mniej.
Syndrom sosjerki, czyli zespół chorobowy objawiający się koniecznością polewania każdej treści gęstym sosem, który zabija smak właściwego dania, jest najpoważniejszym schorzeniem teatralnej recepcji twórczości Gombrowicza w Polsce, gdyż publiczność wychodzi z teatrów czując najczęściej tylko dodany smak.
Oto kilka przykładów tego menu:
GOMBROWICZ W SOSIE BESZAMELOWYM
"Iwona, księżniczka Burgunda" w Powszechnym została zapieczona w gęstym, łagodnym i farsowo pożywnym sosie teatralnej perfekcji i komediowych kreacji aktorskich. Dało to wynik zdumiewający: spektakl niewątpliwie dobrze skrojony, z dobrym rytmem, skupiający uwagę na aktorach, ale zarazem pusty myślowo, o lata świetlne odległy od Gom-browicza. I chociaż rzeczywiście nie pamiętam Zbigniewa Zapasiewicza (Król Ignacy) w równie komicznej roli, to przecież jego szarże o charakterze farsowym kojarzą się raczej z tradycją Teatru Letniego, niż z groteską Gombrowicza.
W tym wypadku liczne, wypracowane przez aktora gesty, grymasy, intonacje zwracają się przeciw jego roli, zamiast ją wspierać. Równiej Mirosława Dubrawska (Królowa Małgorzata) i Mariusz Benoit (Szambelan) nadmiarem aktorskiej błyskotliwości przesłonili skutecznie Gombrowicza.
Tylko w jednym wypadku autor chwilami dochodzi do głosu. Dzieje się to wtedy, gdy nasza uwaga skupia się na Iwonie, tytułowej bohaterce (ale rola to właściwie niema), którą zagrała Daria Trafankowska. Gdybyż Zapasiewicz i Dubrawska w umieli zagrać to, co sugeruje im w swojej roli Trafankowska! Gdybyż chcieli podchwycić to, co ona "wymilczała"! Ale potoczystość dialogu zaprowadziła aktorów w całkiem innym kierunku.
Iwona Trafankowskiej - oskarżająca, wyniosła, zbuntowana, konsekwentna, a nade wszystko po raz pierwszy bodaj w historii scenicznych interpretacji tej roli - inte-ligentna, dawała szansę stworzenia przedstawienia zwartego, oszczędnego, intelektualnie głębokiego. Cóż stąd, jeśli ci, których oskarżała, nie zauważyli tego, a jej poszukujące spojrzenie ani przez moment nie znalazło oparcia z drugiej strony. Choćby na zasadzie konfliktu. Nie ma konfliktu. Nie ma prowokacji. Nie ma Gombrowicza. Jest sprawność, rzetelność, błyskotliwość, rutyna. Tylko sos.
GOMBROWICZ W SOSIE CEBULOWYM
Program katowickiego teatru skrupulatnie cytuje wypowiedź Gombrowicza na temat "Operetki": "Monumentalny idiotyzm operetkowy idący w parze z monumentalnym patosem dziejowym - maska operetki, za którą krwawi śmiesznym bólem wykrzywione ludzkości oblicze - to byłaby chyba najlepsza inscenizacja "Operetki" w teatrze."
I jest to zarazem najkrótsze wyjaśnienie, dlaczego katowicka inscenizacja Jerzego Zegalskiego jest nieudana. Właśnie dlatego, że nic tu nie jest monumentalne: ani idiotyzm, ani patos. Po prostu możliwości tego zespołu są poniżej progu pastiszu i parodii. Jeśli bowiem względy techniczno -artystyczne uniemożliwiają osiągnięcie zadowalającego pozio-mu śpiewania i poruszania się na scenie, nie można zabierać się za gatunek, który na tym właśnie się opiera.
Gombrowicz zamyślił, by fajerwerkowa machina operetkowa, olśniła najpierw publiczność, zmyliła czujność, a potem chciał tę absurdalność formy i niedorzeczność lib-retta zamienić w tragedię, gdzie każdy dowcip skrywałby dziejowy paradoks, a każda arietka - wewnętrzny konflikt. Oto Forma odsłaniałaby wreszcie Autentyczność. A tu operetka od początku kuleje i stęka. Spowolniała, opuchnięta, dławiąca się niezwiewną i niemelodyjną muzyką Piotra Hertla. Gdy więc dochodzi do odsłonięcia "drugiego oblicza", widz traktuje to jako oczekiwane urozmaicenie akcji, jako jej przyspieszenie i wzlot. Wszystko więc odwrotnie. Ani idiotyzmu, ani patosu, ani monumentalności. Tylko nuda i oczekiwanie.
Zamiast soczystego chateaubriand podano w Katowicach kotlet ziemniaczany, polewając go dla zmylenia zawiesistym sosem. Nawet dodatek karmelu nie osłodzi jednak goryczy tej porażki, wynikłej wszak nie i winy aktorów i reżysera, lecz z nieporozumienia.
GOMBROWICZ W SOSIE PONCZOWYM
Cała twórczość Gombrowicza jest nieustającą walką z Formą, próbą uniezależnienia się od niej, znalezienia własnego, prawdziwego wyrazu. Spektakl zrealizowany przez Zbigniewa Micha w warszawskiej Piwnicy Wandy Warskiej dowodzi jed-nak, że to, co w Gombrowiczu najłatwiej przyswajalne, co najbardziej atrakcyjne, to właśnie forma.
Zaprzeczając intencjom autora, "Historia" w deserowej wersji Micha jest efektownym kabaretem, epatującym tylko i zaledwie formą. Opowieść autobiograficzna o dzieciństwie i młodości, o rodzicach i rodzeństwie stała się okazją dla serii smakowitych skeczów, wykorzystujących kameralność pomieszczenia i jego nastrój (serwowana gratis herbata, Andrzej Kurylewicz przy fortepianie), ale nie podejmujących przesłania utworu Gombrowicza.
Aktorzy (bardzo "w typie" Gombrowicza - Krzysztof Luft, intensywna Teresa Lipowska, komiczna Elżbieta Skrętkowska) zadowalają się wypowiadaniem kwestii i podkreślaniem dziwacznej formy, nie szukają w tekście niczego więcej. Tak wiec kulminacyjnym punktem spektaklu jest moment, gdy wszyscy aktorzy zdejmują buty, a sens odmienności Witolda (także sens owego, sprowokowanego przez niego, zdejmowania butów) pozostaje nie rozszyfrowany, zdaje się nikogo nie obchodzić.
Opowieść o prowokacji wobec konwenansu, stereotypu, powtarzalności historii zostaje zasymilowana przez mieszczański kabaret i sama staje się konwenansem. Aromatyczny sos z dodatkiem rumu i białego wina wywołuje musowanie nastroju, ale nie prowokuje do zastanowienia. Znowu, jak w przypadku "Iwony", tylko przez chwilę Piwnicą zdaje się odwiedzać prawdziwy Gombrowicz. Dzieje się to podczas epizodu z Krysią, koleżanką Witolda, którą zagrała Jolanta Grusznic. W jej ustach każde słowo znaczy, każde zdanie zawiera w sobie, jak u Gombrowicza, zarazem oświadczenie i jego zaprzeczenie, jest jednocześnie gorące i zdystansowane. Przez trzy minuty wszystko się rozumie, wszystko jest oczywiste. A potem znów nadpływa deserowy sos i Gombrowicz na powrót topi się w kabaretowym budyniu.
GOMBROWICZ W SOSIE WŁASNYM
Zdecydowanie najlepiej smakuje Gombrowicz w sosie własnym. Bez dodatków, uzupełnień, zasmażek. Adaptacja i inscenizacja "Pornografii" na małej scenie Ateneum, będąca przedstawieniem dyplomowym Andrzeja Pawłowskiego, okazała się jego sukcesem. "Pornografia" w Ateneum zrealizowana prosto, niemal zgrzebnie od strony teatralnej, wyraża przekonywająco mieszankę anarchizmu i dekadencji, prowokacji i iluminacji, fantazji i oczarowania formą. Jak w owej niemal rozpoczynającej "Pornografię" scenie, gdy bohaterowie (Witold i Fryderyk) przebywający podczas okupacji z gościną w majątku ziemskim pana Hipolita (Jan Kociniak) i pani Amelii (Ewa Wiśniewska) jadą wraz z go-spodarzami bryczką na niedzielną mszę.
Jednoczesność różnych punktów widzenia, zdystansowanie, pozwalające na spostrzeżenie stereotypu i zarazem perwersyjna przyjemność z poddawania się jego sile, wywołująca po chwili potrzebę działania przeciwnego, destrukcyjnego, tkwi w tekście Gombrowicza i tłumaczy się jasno w przedstawieniu. I chociaż Witold (Marek Lewandowski) z Fryderykiem (wybitna rola Jerzego Kamasa) doprowadzają do psychicznej pornografii - bo nie seksualnej, rzecz jasna - odkrywając najbardziej tajemnicze i ciemne instynkty, które nakazują młodość wielbić i pożądać, ale też tą młodością manipulować, używać jej, popychać; choć Henia (Anna Gornostaj) i Karol (Michał Bajor) zamordują z poduszczenia pragnących ich połączyć choćby za cenę zbrodni Witolda i Fryderyka; choć ukrywający się w dworku Siemian, tchórzliwy dowódca AK zginie w łóżku wśród szekspirowskiej niemal jatki kończącej przedstawienie - wszystko to nie przeraża nas przecież, ani nie oburza. Dzieje się tak dlatego, że udało się uchwycić ten delikatny, ulotny styl prozy Gombrowicza, w której wszystko jest na serio, a jednocześnie trochę nieodpowiedzialnie.
"Pornografia" dowodzi też, że jeśli zdarzy się reżyser rozumiejący Gombrowicza, jeśli ma on do dyspozycji zdolnych, zdyscyplinowanych i skromnych aktorów, jeśli dysponuje warunkami do zrealizowania spektaklu - sosjerka może pozostać pusta. Wtedy warto zawołać: Gombrowicz podany!
Teatr Powszechny w Warszawie: Witold Gombrowicz - "Iwona, księżniczka Burgunda", reżyseria: Zygmunt Hübner, scenografia: Jan Banucha. Premiera w listopadzie 1983.
Teatr Śląski im. St. Wyspiańskiego w Katowicach: Witold Gombrowicz - "Operetka", muzyka: Piotr Hertel, inscenizacja i reżyseria: Jerzy Zegalski, scenografia: Andrzej Sadowski, choreografia: Henryk Koniński. Premiera we wrześniu 1983.
Teatr Nowy - Piwnica Wandy Warskiej w Warszawie: Witold Gombrowicz- "Historia", reżyseria: Zbigniew Mich, scenografia: Marcin Jarnuszkiewicz, muzyka: Andrzej Kurylewicz. Premiera w grudniu 1983.
Teatr Ateneum - Scena 61 w Warszawie: Witold Gombrowicz - "Pornografia", adaptacja i reżyseria: Andrzej Pawłowski, scenografia: Marcin Stajewski, opracowanie muzyczne: Tomasz Bajerski. Prapremiera w listopadzie 1983.

GOŚCINNE WYSTĘPY TEATRU POWSZECHNEGO Z WARSZAWY (?)

Ze sztuką Witolda Gombrowicza "Iwona księżniczka Burgunda" wystąpi w Olsztynie Teatr Powszechny z Warszawy. Przedstawienie reżyseruje Zygmunt Hubner, scenografia Jana Banuchy.
W rolach głóanych wystąpią: Daria Trafankowska, Zbigniew Zapasiewicz, Mirosława Dubrawska, Aleksander Machalica, Mariusz Benoit, Maria Robaszkiewicz.
Spektakle odbeda sie 1,2 i 3 maja br., godz. 19.00. Biletz do nabzcia w kasie Teatru im. S. Jaracza od 26 kwietnia br. w godz. 12.00-19.00.

GOMBROWICZ NIESEMINARYJNY (Stefan Treugutt)

Już pierwsza scena dobrze zapowiada, jakie to będzie. Świąteczne miejsce przechadzek jakby się zrodziło w wyobraźni niedzielnego malarza. Takie i radosne, kolorowe, i śmieszne, i jakieś takie nieodpowiedzialne, coś nie całkiem... No a jak się objawia kolorowa limuzyna (model sprzed 50 lat, takie wozy, jak pamiętają starzy, montowały na licencji General Motors Zakłady Mechaniczne Lilpop, Rau i Loewenstein w Warszawie), a w limuzynie król Ignacy, królowa Małgorzata, panowie i damy dworu, a jak to się wszystko przemieszcza z niewymuszoną elegancją w przód i w tył, a podstawiony żebrak udaje ludność wystawioną na dobrodziejstwa Najjaśniejszego Pana, no i te odzywki, powiedzenia głupawe, dowcipaski, ale dworskie, urzędowo - żartobliwe, ważne, bo od monarchy idące, i jak widzimy ten cały ruch, słyszymy te przymilne pogadywania, to już się czujemy tak i absurdalnie, i konkretnie, z taką się czujemy konkretną absurdalnością spoufaleni.
A kręci się wszystko wokoło monumentalnej, monarszej absurdalności Króla Ignacego. Król jest królem, on tu najważniejszy, cóż w tym dziwnego? Król Ignacy wszelako, podnosząc wszystko wzwyż, nadając swoją osobą sens, ciągnie przecież i w dół coś w nim rozsadzającegoz dezorganizacja jakaś w tej jego władczej nobliwości, dwuznaczny jest Król Ignacy, dwoisty może i wieloisty... I przypomina, kogoś przypomina, wydaje się, jakby miał kogoś przypominać i widzowie z długą, historyczną pamięcią (mam taką z racji lat przeżytych) widzą w nim nagle coś z pewnego bardzo znanego aktora, coś z literata jednego, poety i intelektualisty, także już jak i tamten aktor zmarłego. Aktor i poeta, udawacz i intelektualista, to jeden prześwituje, to drugi, w geście, w twarzy, w powadze, w jakimś udawaniu niezmiernie dogłębnym i konkretnym.
Taka będzie "Iwona" w Teatrze Powszechnym do końca. Karuzelowo obracająca się razem z Królem Ignacym, przypominająca, czy też przedrzeźniająca powagę kronik królewskich, historycznych, ale i pełna różności psychologicznych, realistycznych motywacji w sytuacjach paradoksalnych, mądrości co chwila degradowanej, kwestionowanej, z głupia frant przemądra albo błazeńska, chichotliwa parodia tragedii czynu nie spełnionego - jak oni idą po kolei krokiem Kordiana, carobójcy nieudanego, żeby zamordować Iwonę! - a wszystko podnosi się, czyli opada ku "rozbestwieniu, dzikości, głupocie, nonsensowi" zakończenia. W tej optyce, w jakiej pokazał "Iwonę" Zygmunt Hubner, to zapis osobliwej, absurdalnej perypetii Króla Ignacego, gdy mu książę następca tronu popełnił ekstrawaganckie zaręczyny - no a z ekstrawagancji, nonsensu, głupoty, musi w takim miejscu, jak dwór Ignacego, dojść do rozbestwienia i dzikości, i do niesmacznej konieczności wykończenia postronnej na dworze monarszym Iwony. To nie jest już utwór o Księciu Filipie i jego zdziwaczałym pomyśle narzeczeńskim, nie jest ito także problemowy utwór o egzystencjalnej obecności innych, bo oni są nie tylko obok. ale wchodzą w nas, nie, to nie jest sceniczny przykład Gombrowiezowskiej antropologii, to perspektywa dużej, dwuznacznej zabawy ani komedia tylko, ani - sama farsa, coś jeszcze innego, zabawna i bezczelna zuchwałość, "mopsowanie", żeby to określić doskonale nieprecyzyjnym terminem Gombrowicza.
Takiego widzenia "Iwony" reżyser, oczywiście, nie wymyślił sobie dowolnie, on to wykrył w tekście, wyciągnął, ustawił królewską familię w perspektywie kolorowego, patetycznie farsowego rozbestwienia i absurdu. Ale tak się zwykle "Iwony" nie interpretuje, to znaczy, nie aż tak ostro i komediowa, bo jak się już w ogóle "Iwonę" interpretuje, jak się przekazuje i wykłada zawartą tam analizę relacji człowieka wobec człowieka, no to już absurd nabiera powagi, rozbestwienie jest krytycznym, gorszącym przykładem złych zachowań, jest to już utwór o roli konwencji, o deformacji człowieka przez człowieka, o agresji i reakcjach obronnych, to już jest całkiem serio traktat o zachowaniach. Taki traktat można omawiać na uniwersyteckim seminarium, a w aberacjach, malarstwie, w tym całym rozbestwionym mopsowaniu zobaczyć można doskonały materiał dowodowy dla teorii, dla systemu, dla wiedzy Mistrza o naszej ułomnej naturze. Ale jakimże materiałem dowodowym i do czego jest Zapasiewicz jako Król Ignacy? Jest za dobry, żeby czegokolwiek dowodził. Na "Iwonie" w Teatrze Powszechnym nie należy się uczyć Gombrowicza. Bawić się nim trzeba, inhalować, odświeżać, rozbestwiać, trenować wyższość wobec niższości!, podciągać się do monumentalnej naturalności Króla Ignacego, przeglądać się w dostojeństwie rozlazłym Królowej Małgorzaty, w niezawodnej inteligencji zdziwaczałego Szambelana... Oczywiście, to także Gombrowicz, tylko Gombrowicz, ale, jak słuchając tego przedstawienia powiedziała znakomita moja przyjaciółka: sporo tu bystrych myśli i dobrych powiedzeń, ale znam to z innych utworów, w lepszych wersjach. "Iwona" nie może zastąpić lektury powieści, a tym bardziej "Dziennika". Ale i "Iwony" nie ma potrzeby traktować jako przyczynka do ogólnej wiedzy o Gombrowiczu. A szczególnie w teatrze tak nie należy.
Granie Gombrowicza bez "gombrowiczologii" nie jest łatwe. Na reżysera, aktorów, na bardziej oczytanych widzów wywiera nacisk wielka renoma pisarza, obszerna wiedza o nim, książki i rozprawy, na odbiorcę Gombrowicza poszczególnego wywiera potężny nacisk Gombrowicz ogólny, obiegowa wersja tego, czym on był dla nas, dla literatury światowej, jak bardzo po nowemu zobaczył człowieka w jego uzależnieniu i jak bardzo odważnie i bez naiwnych samozakłamań drążył problem osobniczej samofoytności. Za zamysł, sam, żeby "Iwonę" postawić przed widzami bez interpretacyjnej erudycji,, bez systemowego kontekstu, żeby to była sceniczna całość bez odsyłaczy, za to reżyserowi uznanie. Istniała niegdyś gatunkowa specyfikacja: "żart sceniczny". No i dostaliśmy coś na podobieństwo tego - ale i na niepodobieństwo - taki oto "absurd sceniczny", zuchwalstwo pełne parodii, ironii i znaczeń o trudnej do określenia głębi. W tej wersji inie tylko osoba Iwony jest trudna do przeniknięcia. Frzedziwnością otoczony jest Ignacy i jego cały dwór, gadulstwo Księcia Filipa równie go dobrze chroni przed irozumowym wyjaśnieniem, jak całkowita niemożność przekazywania czegokolwiek przez jego narzeczoną. Spróbujcie po przedstawieniu Hubnera wypunktować, że idzie o taki to a taki problem i że autor chce nas pouczyć ułożonymi przez siebie przykładami. Nie, reżyser ani widzów nie potraktował jak seminarzystów, ani nie zrobił bryku z Gombrowicza.
Inna rzecz, a z okazji pochwały reżysera właśnie trzeba o to zapytać, co by było na scenie, gdyby książę Filip a także jego kompani i całe to - tałatajstwo dworskie, gdyby to wszystko było równie gęsto unurzane; w patetycznym, rozlewnym absurdzie? Bo teraz to jest tak, że Król Ignacy jakby pociągnął za sobą w sferę swej dwuznacznej wspaniałości i patetycznej bzdury, część tylko otoczenia: swą żonę, godną podziwu w wylewach grafomania, pruderyjnej zmysłowości, w objawianiu ukrytych instynktów - Mirosława Dubrawska jest przejmująco, dwuznacznie zabawna. Jeszcze bodaj bliższym od żony towarzyszem duchowym monarchy jest jego Szambełan (Mariusz Benoia, wcielenie absurdalnego rozbestwienia, czystej nonsensowności zachowań jakichkolwiek, bo wszystko, co ten rozważny urzędnik robi, jest równie usłużne, doraźne, bez konsekwencji, doskonale wykończone, z pustym gestem, z poczuciem formy (mówię o Szambelanie, ale także o Mariuszu Benoit). Z postaci społecznie niższych jeszcze lokaj Walenty (Zygmunt Sierakowski) wypełniony jest zawiesistą treścią absurdu, jest beznadziejny poważnie, monumentalnie (w wymiarach monumentalizmu lokajskiego). Inaczej z Księciem Filipem (Aleksander Machalica). To jakby ostry, precyzyjny obrys roIi, oznaczenie zachowań, plastycznie i ze sprawnością ruchową okazany plan roli, ale bez wypełnienia, bez tego nadzienia, farszu, bez biologicznego rezonansu. Ile tu celowego usunięcia roli Księcia na plan drugi i oddanie centralnego miejsca Królowi? Ile zaś w tym żywiołowości, naturalnej dominacji aktorskiej Zbigniewa Zapasiewicza? i co by było, gdyby zmysłowa konkretność wraz z komediową erupcją absurdu - a taka była rola Zapasiewicza, taka rola Dubrawskiej - konsekwentnie charakteryzowała całość zespołu?
Wykluczam żywiołowość. Zapasiewicz realizuje w sposób mistrzowski tę samą, jak sądzę, koncepcję, jaka porusza całość tej gry. I widać to w grze Dubrawskiej, Benoit, a także i innych, jak w świetnym epizodzie Wiesławy Mazurkiewicz (Ciotka Iwony), ba, sama Iwona (Daria Trafankowska), niezmiernie trudna do wyrazistego poprowadzenia roiła, to przecież także nie problemowa abstrakcja, to nie jakieś alegoryczne wyobrażenie dekompozycji w świecie konwencjonalnie skomponowanym, ale jeżeli trafnie odebrałem tę minimalną od niej idącą liczbę sygnałów (ale nie są to słabe sygnały!) - to żywa, nieruchawa, naładowana wewnętrznie emocjami, ogłupiona sytuacją absurdalność. Iwona nie jest znakiem jakiejś uniwersalnej zasady - jest taka, jaka jest. Przedstawienie Hubnera nie jest kombinacją znaków, ilustrujących Gombrowiczowską teorię sytuacji międzyludzkich- to zespół działań o cechach brawurowego abwysurdu. Takie widzenie obowiązuje wszystkich, nie ma dwu koncepcji gry, tyle tylko - i to słabsza strona tego wielce ciekawego, odkrywczego widowiska - że trudny bardzo plan gry nie jest wykonany w pełni na założonym poziomie, łatwo go rekonstruować, domyśleć się z kolejnych sytuacji, ale jednolitości razem nie ma, partie gęste od materii aktorskiej sąsiadują z reżyserskim szkicem rozwiązań.
Warto też sobie uzmysłowić, że jak u Hubnera Gombrowicz, autor zdegradowany w swej seminaryjno-uniwersytećkiej powadze, podany na surowo i bez intelektualnych przypraw, Gombrowicz zmysłowy, absurdalny, hałaśliwy, parodystyczny, nieodpowiedzialny, ten Gombrowicz może nie tak wiele mówić o swych pomysłach intelektualnych (znamy go z innych utworów, w lepszych wersjach), ale jakże wiele pokazuje kipiącej absurdem prawdy o naturze naszego życia! Monumentalna bezsensowność - to my. Zwariowane pomysły z żenującym ciągiem dalszym - to my. Naturalne wybuchy grafomanii, niezdrowa ciekawość okropieństw, babranie się w intrygach śmiesznych o tragicznym zakończeniu - to przecież obszerna jak życie strefa naszych dwuznacznych, podejrzanych doświadczeń osobniczych i stadnych. Absurd ciągnie nas nie dlatego, że kochamy egzotykę i dalekie podróże w nieznane, to nie wspinanie się na szczyty, "Im kawał bardziej w prostocie swej nieskomplikowany - mówi Król Ignacy - tym większą mi sprawia uciechę". A Szambelan potwierdza: "Nic tak nie odmładza jak prawdziwie niedorzeczny kawał".

IWONA, WALENTY I DWÓR (Bronisława Belusiak)

Ta Iwona z całą pewnością nie jest żadną maszkarą. Nie jest brzydka, odrażająca. Przeciwnie. Ma ładną twarz o delikatnych rysach, miły atos, porusza się z naturalnością i wdziękiem. Owszem, ubrana jest dość okropnie, ale strój to już nie jej zasługa, ale ciotek. A że się godzi na to? Godzić się musi na znacznie więcej. Wygląd ilustruje tu jej psychiczną postawę - kompletnej rezygnacji.
Iwona jest przede wszystkim INNA. Jej naturalność kontrastuje ze sztucznością i fałszem otoczenia. Jej bezbronność i bierność - z agresywną aktywnością. Jej delikatność - z ordynarną brutalnością. Iwona, przez swą odmienność, jest dla innych nie do zniesienia. Trzeba ją zabić, bowiem sama jej obecność stanowi zagrożenie dla pozostałych. Obnaża, prowokuje do zrzucania masek, skrywających całą brzydotę i nędzę moralną.
Iwona tym bardziej irytuje, ponieważ nie dostosowuje się do obowiązujących reguł gry. Iwona nie "funkcjonuje". Nie "cieszy się życiem". Jest znużona i apatyczna, od idiotycznego zgiełku usiłuje schronić się we własnym milczeniu. Odmawia uczestnictwa w grze, a jej spojrzenie wyraża tyleż dezaprobaty, co bolesnej rezygnacji. Iwona nie broni się przed atakami. Nie umie? Raczej uważa sprawę za z góry przesądzoną, przegraną. Poddaje się bez protestów, ponieważ i tak by niczego nie zmieniły. Znajduje się w pułapce bez wyjścia.
Inni, zamknięci w kole obowiązkowych rozrywek, w martwym kręgu, bez szans na to, aby rzeczywiście zaistnieć, też są w potrzasku, ale tego nie zauważają. A jeśli nawet widzą beznadziejność i absurd sytuacji, akceptują istniejący układ. Nie razi ich jałowość egzystencji.
Książę w pewnym momencie ma dość: spostrzegł bezsensowność swoich zachowań. Znużyły go nieustannie te same gry i zabawy, odgrywanie roli cieszącego się powodzeniem młodego mężczyzny. Pragnie odmiany. Nie chce wciąż, w kółko, tego samego powtarzać.
Książę, dzięki Iwonie, pragnie zaistnieć. Chce być kimś, mieć indywidualność, pragnie uwolnić się spod władzy stereotypów. Jednakże nowa sytuacja bawi go tytko do momentu, kiedy zaczyna podejrzewać, iż agresja i kpiny dworzan kierowane są teraz nie tylko przeciw Iwonie, ale również przeciw niemu. Tej próby nie wytrzymuje. Nowa narzeczona, standardowa dama dworu, Iza, stanowi dla niego wyzwolenie, ułatwia mu pozbycie się odmienności. Znów książę staje się taki, jak inni, więc nie naraża się już na cudze złośliwości.
Zabawy dworu, dworskie rytuały, są przejawem aktywności zastępczej. To zaledwie powierzchnia zjawisk. Pod nią dopiero ukrywa się istota rzeczy.
Dworski ceremoniał wskazuje, że najwyższe miejsce w hierarchii zajmuje król. Najniższe, oczywiście, lokaj. Tak wygląda to oficjalnie. A naprawdę?
Król jest prostacki, prymitywny. Niedałby sobie rady ani przez moment bez swojego szambelana. Szambelan jest bystry, pojmuje w lot, co się dzieje. Umie zaradzić trudnościom. To on dyryguje funkcjonowaniem dworu. To on w odpowiednim momsncie i w odpowiednim miejscu podstawia królowi żebraka (jest nim przebrany lokaj Walenty), aby król mógł poddanym okazać swoją łaskawość.
Właśnie, lokaj Walenty. Czy szambelan poradziłby sobie bez Walentego? Nie, z całą pewnością nie. Lokaj Walenty posiada bank informacji. Pojawia się zawsze, gdy coś istotnego się dzieje, gdy skandal wisi w powietrzu. Może się przydać Szambelanowi bardziej niż ktokolwiek. Nasuwa się pytanie: kto komu - bardziej jest potrzebny: Walenty szambelanowi, czy szambelan Walentemu? Walenty mógłby obyć się łatwiej bez szambelana. Ale szambelan? Temu bez wątpienia byłoby znacznie trudniej. A więc szambelan jest uzależniony od tego, kto pozornie znajduje się na najniższym szczeblu społecznej hierarchii.
Przedstawienie "Iwony księżniczki Burgunda" w warszawskim Teatrze Powszechnym iskrzy się świetnym aktorstwem. Zbigniew Zapasiewicz w roli króla objawia swój talent komediowy. Znów budzi podziw swoim bogatym warsztatem aktorskim, swą mistrzowską biegłością i niezmiernie rozległą skalą możliwości. Tworzy postać, która prowokuje widownię do śmiechu, ale śmiechu, na którego dnie kryje się groza.
Znajduje odpowiednią partnerkę w Mirosławie Dubrawskiej, w roli królowej Małgorzaty. Maciej Szary brawurowo wykoriuje partie Innocentego. Dałoby się powiedzieć wiele dobrego także o innych. Szczególnie zwracają na siebie uwagę dwie nieme, a raczej prawie nieme role. Pierwsza - Iwony, która w wykonaniu Darii Trafankowskiej jest istotą nadwrażliwą, stłamszoną psychicznie przez otoczenie. Druga - Walentego (mówi bodaj tylko dwukrotnie, w dodatku jedno słowo: "Otworzyć?") w wyśmienitej interpretacji Zygmunta Sierakowskiego.
Jest to przedstawienie bardzo inteligentnie wyreżyserowane. Spektakl klarowny, a wieloznaczny. Wierny Witoldowi Gombrowiczowi, choć wierność ta wydaje się nieco przewrotna: obraz, który widzimy w teatrze, zdaje się mówić więcej - i jakby na nieco inny temat - niż tekst Gombrowicza. Wyeksponowanie postaci Walentego - a sztuka daje taką możliwość interpretacji - stwarza zupełnie inną perspektywę. Przedstawienie to, zrealizowane przez Zygmunta Hubnera, należałoby polecić głównie kandydatom na reżyserów, a i praktykującym reżyseromtakże. Może ono bowiem stanowić pomoc dydaktyczną w nauczaniu trudnej sztuki reżyserii.

Z GOMBROWICZEM, PANIE I PANOWIE, SPRAWA (JASZCZ)

Co począć z tym Gombrowiczem? Zmarły przed 14 laty na emigracji pisarz opanował sceny polskie silniej niż Witkacy, mocniej niż Mrożek, sprawniej niż Różewicz. Gdzie spojrzysz, dokąd się ruszysz - z teatralnego afisza kusi cię Gombrowicz. Nie cierpiał teatru, napisał trzy sztuki - z nich co najmniej jedną dla hecy - ale się rozmnożył, ponieważ wielbiciele każdą jego powieść - nawet pisaną jako chałtura - przyrządzili na scenę, nie wyłączając "Trans-Atlantyku", rychło patrzeć jak ktoś się dobierze do "Dzienników" i też je przyrządzi dla potrzeb sceny. Moda na Gombrowicza trwa. Dla porządku: to naprawdę wybitny pisarz. Niemniej: zrównoważony sąd, taki, jak wyrażony o twórczości Gombrowicza przez Cezarego Rowińskiego w "Miesięczniku literackim', należy raczej do wyjątków.
Jak podchodzić w teatrze do sztuk i adaptacji Gombrowicza, zwłaszcza do tych trzech utworów, które sam Gombrowicz napisał w formie utworu teatralnego? Biedzili się nad tym najlepsi reżyserzy. Sprawa godna ich trudu i artystycznej inwencji: to są cenne, niezmiernie interesujące sztuki. Z adaptacjami powieści na scenę gorzej: są z reguły zubożone, kulawe i niemrawe; często nawet wypaczają intencje pisarza.
Wielowładna moda na Gombrowicza sprawiła, że mamy obecnie okazję oglądania w jednym czasie dwu sztuk: jego pierwszej scenicznej próby ("Iwona, księżniczka Burgunda" w Teatrze Powszechnym) oraz jego najlepszego scenicznego utworu ("Operetka" w Teatrze Dramatycznym). Chcę stwierdzić: oba te przedstawienia są bardzo dobre, wydobywające z wystawionych utworów ich właściwe treści, przykryte właściwą Gombrowiczowi drwiną i nieodpartą skłonnością do przedrzeźniania (także samego siebie).
Z "Iwoną" sprawa raczej prosta. Reżyser Zygmunt Hubner przypisał ją do jej operetkowego wystroju i pokazał brawurowy pastisz, bardzo śmieszny i w miarę starający się spod łatwych aluzji i farsowych sytuacji odsłonić tak zwane drugie dno. Dwie kreacje: "królewskie" Mirosławy Dubrawskiej i Zbigniewa Zapasiewicza; ale wyborny jest również Mariusz Benoit w roli pełnego doskonałych cnót Szambelana. Z niewdzięczną tytułową rolą-nie-rolą dobrze sobie daje radę Daria Trafankowska. Aktorstwo polskie często jest krytykowane za swoje coraz dotkliwsze braki zawodowe. Tym bardziej warto wyróżniać te przedstawienia, które aktorsko błyszczą.
Z "Operetką" miał kłopoty nawet tak bystry reżyser jak Dejmek. "Operetka" Jest librettem. Jej pierwszy akt to rozśpiewana i roztańczona zgrywa z najulubieńszych pereł operetkowego gatunku. Ale potem zwycięża pastisz (i rywalizacja), tyle że tym razem nie chodzi o Szekspira, lecz o "Nie-Boską Komedię". Hubner ujął "Iwonę" jak najbardziej kpiąco i zrobił operetkę szekspirowską wysokiego gatunku dla smakoszy. Prus ujrzał w "Operetce" przede wszystkim konteksty i podteksty serio i zrobił widowisko od początku do końca jednolite - wielka sztuka!
Prus nie po raz pierwszy zajął się "Operetką". Już przed czterema laty dał widowisko zwarte, poniekąd groźne, nawiązujące do myśli Gombrowicza o stworzeniu nowoczesnej "Nie-Boskiej". W wersji obecnej rozwinął Prus te swoje zamierzenia i nadał im kształt jeszcze pełniejszy. Ta "Operetka" od początku jest z ducha Krasińskiego, co wcale nie oznacza, że utraciła cechy gombrowiczowskiej drwiny. Ale przerażony wizjoner z romantyzmu spotkał się tu jednak ze zrezygnowanym sceptykiem ze współczesności - skoro obaj żegnali świat, który był ich światem, ajle który mijał, z czego obaj zdawali sobie dobrze sprawę. Rewolucja lokai? Ale lokaje górą. Szarm, małowierny hrabia Henryk - i Hufnagiel, populistyczny dyktator, szef nowego porządku. A w czym nadzieja lub przynajmniej złuda nadziei? W idolu. Dla Krasińskiego był nim Odkupiciel, dla Gombrowicza jest nim Młodość, naga, pierwotna, triumfująca. W "Nie-Boskiej Komedii" najwyraźniej pokazał Krasińskiego Swinarski. Powiem, że jeśli o "Operetkę" chodzi, najlepiej uwydatnił postawę Gombrowicza Prus.
Przedstawienie bez gwiazd. Na pewno aktorsko mniej efektowne niż na pamiętnej prapremierze Dejmka. Jednakże każda postać z gości księstwa Himalaj, każda dama i każdy lokaj są ważną, rzekłbym indywidualną częścią ludzkiej zbiorowości, odgrywającej na scenie Teatru Dramatycznego grę o starym i nowym, grę o wstecznictwie i wywrotowcach, grę o przewrocie i ocaleniu, tak, jak je widział Gombrowicz. To również sukces reżyserii.

ZNÓW TA IWONA! (Bohdan Drozdowski)

Gombrowicz w roku 1969 w rozmowie z de Roux mówi, że drukował "Iwonę księżniczkę burgunda" w roku 1935 w miesięczniku "Skamander"; program teatralny informuje, że był to rok 1938, zaś biograf młodości Gombrowicza Tadeusz Kępiński - że były to lata 1937-1938 i "Wiadomości literackie"... Nie jest tedy pewne, kiedy i, gdzie rzecz ujrzała światło dzienne? Że nie jest pewne czym jest ta komedia, to widać gołym okiem. Iwona snuje się przez polskie sceny jak zadanie maturalne, wykonują ją jak obowiązki małżeńskie, a wykonują różnie. Wydaje mi się, że widziałem jedną Iwonę jeżdżącą na wrotkach, co po Balladynie na motocyklu marki honda było szczególnie pomysłowe: mogła przecie zostać cyrkówką albo somnambuliczką zdjętą z dachu przy pełni księżyca. Cudzoziemcy, których nie obowiązuje nabożny stosunek do literatów i literatury, oceniają Iwonę jako dzieło złamane i puste, ale to cudzoziemcy i mają prawo nie czuć niuansów. Iwona jest dziełem polskiego ćwierć-arystokraty, nadwrażliwca, egotyka, egotysty, egocentryka (nie egoisty!), "typowego" inteligenta pozbawionego innych trosk poza odpowiednim "podawaniem się", "wypadaniem", "dominowaniem", "dynamizowaniem siebie", obsesjonata stosunków między "wyższością" i "niższością", które się tak wiecznie i wszędzie "przyciągają"... Książę Filip jest, oczywista! "wyższy", Iwona jest "niższa" i do tego odstręczająca swoją niemotą i sennością, ale gdzież jest napisane, że przyciąga tylko uroda i wdzięk, nie ma zaś przyciągać brzydota i jałowizną? Cały Gombrowicz! Ten przewrotny nadinteligent nie jest pisarzem dla półinteligentów, ponieważ półinteligenci widzą las a nie pojedyncze drzewa i w tym swoją własną wyższość nad inteligentem takim, do tego z arystokratycznym zadęciem, fobiami, kompleksami, urazami, skłonnościami do autoparodii i parodiowania wszystkiego, co jest "normalne", więc trywialne. Trywialności nie można zauważać, a skoro jest i zauważać ją trzeba, trzeba ją wyśmiać, a wyśmiewając trzeba się nadstawić, a nadstawiając się trzeba przygotować cios, a ustawiając się do (zadania) ciosu, trzeba to zrobić tak, jakby się przyjmowało postawę obronną...
"Iwona" jest zabawą Gombrowicza w Gombrowicza, z Gombrowiczem w roli Króla Ignacego, Królowej Małgorzaty, Księcia Filipa i - nawet - Szambelana. Gombrowicz w tych czterech rolach ogrywa niemal niemą Iwonę, skacze koło niej, chce ją zabić (nożem), udusić, otruć, zgwałcić, sponiewierać, unicestwić, ponieważ jej nie rozumie! Iwona wymusza na nim te wszystkie łamańce myślowe. Gombrowicz musi błaznować, więc błaznuje. Wtedy, kiedy postanowił obrażać aktorki warszawskie, "nie poznając ich nigdy" i przedstawiając się za każdym razem i kiedy ględzi nielitościwie na temat tego, że Książę jest w Iwonie, w środku Iwony, a kiedy ona ma go w środku, to on ją musi poślubić i pokochać, bo nie może nie kochać siebie, który jest w środku Iwony. Gag dobry na skecz, ale skecz za mały na sztukę. Ta sztuka dlatego jest tak rozwlekła, tak przegadana, tak, pardon, pederastyczna w swoim kształcie słownym. Tonie w lawinie słów, ratuje się parodią (Mirosława Dubrawska robi znakomitą scenę ze sztambuchem i trucizną) i satyrą na dworactwo, usituje być Oskarem Wildem, ale w "Iwonie" brak mu wildeowskiej ostrości, ciętości języka, paradoksów, przenikliwości, wreszcie pomysłu "na całość". Zamysł, żeby Iwonę zakrztusić ością karasia jest zabawny, ale poza tym nic z niego nie chce wynikać.
Szarże słowne, którymi atakuje uszy widza Aleksander Machalica jako Filip - wszystkie podane na jednej, wysokiej nucie, do pisku włącznie, czynią z tej postaci jakby wyciąg samego Gombrowicza z opisu Kępińskiego. Sądzę, że Zygmunt Hubner mógł sobie na coś takiego pozwolić, adresując swoje przesłanie do tych z nas, którzy portretu złożonego przez Kępińskiego nie uważają za przerysowany. No tak, ale postać Filipa powstała pod piórem samego Gombrowicza. Jest że to więc autoparodia czy świadomie, bo nie podświadomie! narysowany autoportret wewnętrzny, skarykaturowany przez aktora wedle instrukcji Kępińskiego? Gombrowicz był typem introwertyka rozcinającego włos na czworo i... włos czyni jednym z palących problemów tegoż nieszczęsnego Filipa, kiedy Iwona wzięła jakiś jego włos. Włos, włos Filipa! To jakby skradła mu kawałek jego bezcennej osoby... Jeżeli Ferdydurke jest karykaturą szkoły i pewnych zachowań, to czy Iwona nie jest procesem wytoczonym sobie? Można podejrzewać, że jest, wnioskując z jego słów: "ciągle więc to we mnie było i ja byłem w tym..." A jeżeli tak, to od tej pory trzeba by patrzeć na Gombrowicza inaczej. Gombrowicz obala wiele spostrzeżeń Kępińskiego? Zdaje się, nikt jeszcze tak Iwony nie odczytał. Jeżeli Hubner także nie to miał namyśli, to jego Filip jest z konopi.
Gombrowicz powiada, że przypisywano jego "Iwonie" najcudaczniejsze "podteksty", łącznie z tymi, że jest ona satyrą polityczną na reżym komunistyczny w Polsce, że Iwona jest Polską, czy też wolnością, lub że to satyra na monarchię. Uff!" Rzeczywiście, uff. Tylko co w niej widzą nasi znawcy przedmiotu, nasi krytycy teatralni? Oczywista, widzą jeszcze więcej. A reżyserzy, którzy ją nagminnie maltretują? Och, ci widzą w niej Kosmos. Najskromniejsi są sami aktorzy, których cieszy w niej parę świetnych ról, bo mogą się pysznie bawić. Dla hecy! Zapasiewicz wyposażył swojego króla w gagi może zbyt czasem farsowe, ale strawne, choć nie bez szarży, a nawet kiedy robi jeden kawałek "Himilsbachem" - jest jeszcze zabawniejszy, zwłaszcza dlatego, że "Himilsbach" to "naturszczyk", mleczny brat gombrowiczowej łwony jako takiej... Zapasiewicz zestawiony przez Zygmunta Hubnera z Mariuszem Benoit (Szambelan) - stanowią tandem zaiste "pyszny" i kiedy są za kanapą - widownia częściej uderza w śmiech. Bez tych dwu byłoby nudno.
Nie wiem, jako żywo, jak się "należy zachować wobec Iwony" w Powszechnym, choć wiem doskonale, że należy zachować się przyzwoicie, pocmokać, poklepać, wpaść w zadyszkę, porównać robotę Hubnera z robotą, bo ja wiem, Dejmka czy Jarockiego (jeżeli Iwonę robili), tu dodać, tam ciut ująć, ale ganić "nie wypada". Więc nie ganię, nie będę się zawsze wyłamywał z szeregu. Ja po prostu nie wiem, co mam pisać o tej "Iwonie" i w ogóle o "Iwonie" w roku 1984, bo mnie żadna "Iwona" nie obeszła nawet tyle co zeszłoroczny śnieg. Nie wiem do czego może służyć "Iwona", choć mnie autorka programu (Magdalena Ciesielska) raczy cytatami z Kapuścińskiego ("Cesarz"), Grodziskiego ("Franciszek Józef I"), Neale'a ("Elżbieta I") i Ervinga Goffmana ("Człowiek w teatrze życia codziennego"), żebym się doświecił i ujrzał w skeczu Gombrowicza głębie historiozofii, historii i detektywistyki współczesnej oraz żebym w Królu Ignacym dojrzał Hailego Selassie i Franza Josefa i Elżbietę I. Na nic, bo Gombrowicz też ich w Ignacym nie widział: widział siebie, że nikogo poza sobą widzieć nie umiał i nie miał zamiaru, i nie uważał za potrzebne. Ja więc. Gombrowicza spłaszczam, trywializuję, sprowadzam do parteru, choć - na boga! - strach przejmuje, że mnie dopiszą do poglądów tego profana, który dostrzegł w Gombrowiczu powidła a nie owoc "polskiej cywilizacji".
Glątwa jedna i totalna niemożność określenia się jednoznacznego po czyjejkolwiek stronie!
Ale "Iwona" znów jest scenicznym faktem. Zmajstrował ją majster dobry i szacowny, który wie, co się robi z tekstem i aktorem i który tę swoją wiedzę upowszechnia w pismach i książkach. Zrobił "Iwonę", bo "Iwonę" robić się musi, każdy robi "Iwonę"... Nie, nie, proszę się nie trapie, mili Państwo, ja także się na "Iwonie" od czasu do czasu bawiłem, bo pomysł zrobienia roli głównej z kukiełki, która prawie nie mówi i wszyscy ją obtańcowują a widownia czeka: przemówi czy nie przemówi, a jeśli przemówi to w jakie słowa? - ten pomysł jest znakomity, buzia zaś panny Darii Trafankowskiej nadaje Iwonie całą jej iwonność; pono Gombrowicz (wedle świadectwa Tadeusza Kępińskiego) imię Iwona powtarzał jak "zwrotkę w pieśni", albo używał zamiast "dzień dobry". "Mnie to nie zachwycało" pisze Kępiński i korona mu z głowy nie spada. A "wygranie każdego momentu epatacji", tak typowe dla Gombrowicza w ogóle, w całym jego pisarstwie, w "Iwonie" akurat jest możliwe tylko poprzez silne naciąganie.
Gombrowicz powiada, że "Iwona jest bardziej rodem z biologii, niżzsocjologii", a więc tylko "bardziej", czyli jest także z socjologii, z socjologii towarzystwa, które autora ukształtowało na swój obraz i podobieństwo. Kępiński obnaża jego (towarzystwa) kabotynizm i neurozy, pozerstwo i oderwanie, życie wyłączone. "Iwona" jest właśnie o tym. Gombrowicz, wedle świadectwa tegoż Kępińskiego, mawiał, że "człowiek nie ma możliwości oderwania się od swojej zewnętrznośet, ani nawet zapomnienia o niej na chwilę", "człowiek stara się, a jeśli i nie stara, to i tak podaje siebie - i to we wszystkim, w ubiorze, w sposobie bycia, w zainteresowaniach lub w ich atrapach". Otóż to!

OFIARA CZY PROWOKATOR (Józef Szczawiński)

"IWONA KSIĘŻNICZKA BURGUNDA" była chętnie zapraszana na sceny naszych teatrów. Nic dziwnego, że w Warszawie gości już po raz trzeci. Tym razem w Teatrze Powszechnym Zygmunt Hubner reżyser i Jan Banuch scenograf wyraziście określili styl. epoki, w którą wpisano akcje, i postacie.
Operetkowy dwór króla Ignacego przypomina high life z lat dwudziestych. Słyszymy tu pogłosy dekadentyzmu przybierającego mnie) wysublimowane formy. Klimat lat dwudziestych zaznaczony głównie przez kostium potraktowany, parodystycznie styl życia "wyższych sfer", pomruki systemów totalitarnych, które wkrótce zetrą resztki zmurszałych monarchii, to wszystko znajduje wyraz w ukazaniu kamaryli dworskiej zramolałego króla Ignacego i spóźniony dekadentyzm księcia Filipa. Scenograf uniknął tak często stosowanego w opracowaniach plastycznych tej sztuki nieokreślenia stylistycznego. Przeładowanie rekwizytami zastąpiono scenografią kolorystycznie agresywna, o formach wyrazistych, doskonale określających sytuację sceniczną. To nie stłoczenie wspaniałości, ale agresywność barw i szeroką przestrzeń ma być czynnikiem onieśmieienia i zaszczucia Iwony. Tło muzyczne również związane z epoką, ale wyraźnie o charakterze ilustracyjnym, czasem przesadnie żartobliwym, podkreśla aurę tej tragicznej groteski i tej krainy absurdu, w którą zawędrowała - dziewczyna z zewnątrz, Iwona o opóźnionych zdolnościach reagowania żyjąca jakby do wewnątrz, a przez to tak bardzo odcinająca się od tła.
Konwencja i styl konsekwentnie przestrzegane miały stworzyć wrażenie sztucznej jednorodności i trwałości tego co już się rozpada a więc i zaznaczyć teatralność sytuacji. Tylko że "Iwona" nie jest sztuką o ambicjach historiozoficznych ale raczej pamfletem na sytuacje i rzeczywistość nasyconą zakłamaniem, sztucznością, bezwzględnością i obłudą. Mimo Wszystko nie jest to moralitet wszelkiego moralizowania wystrzegali się realizatorzy.
ZYGMUNT HUBNER przedstawiając aktorom konsekwentną wizję przedstawienia pozostawił im sporo możliwości interpretacyjnych. Stworzyli więc postacie zróżnicowane i zindywidualizowane, aie w ramach ogólnej koncepcji spektaklu. Jest to właściwie rodzaj teatru w teatrze i wtedy można mówić o przeciwstawieniu królewskiego dworu - ospałej realności Iwony. Król Ignacy - Zbigniewa Zapasiewicza to nie tylko zramolały pantoflarz, ale i człowiek zmagający się z resztkami sumienia. Zgrywając się, błaznując usiłuje zagłuszyć swoje niepokoje.
Dzięki temu Ignacy - Zapasiewicza pozornie staje się centralną postacią sztuki. Czy jednak nie za dużo tej farsowości. Zresztą doskonale aktorsko zaznaczonej.
Książe Filip - Aleksandra Machalicy swoją przesadną ruchliwością i intelektualnym kameleonizmem to także odmiana kabotyna, którego jeszcze nie tknęła skleroza. Szkoda jednak, że aktor zbytnio podkreślając ową zewnętrzność Filipa, zmienność jego nastrojów zagrał tę postać zręcznie, sprawnie, ale i powierzchownie. Pamiętajmy też, że Filip zgodnie z koncepcją reżysera mimo swoich buntów tkwi w istocie w świecie dworskim a jego pomysł jest nieudaną próbą sprawdzenia siebie, wyjścia poza krąg fałszu, choć inną formę fałszu przybiera. Dlatego fascynacja innością Iwony pozostaje pozorna.
Doskonałą postać królowej Małgorzaty stworzyła Mirosława Dubrawska. Królowa to w istocie mieszczka trzymiająca krótko cały dwójr oscylując miedzy jadowitoscią a dostojeństwem, kabotynizmem a doświadczeniem. Ma coś z damy, ale jeszcze więcej z Dulskiej w koronie.
I wreszcie Iwona. Ofiara, prowokatorka, kość w gardle królewskiego dworu. W bierności, powolności, w milczeniu Iwony jest wyzwanie błazeństwom i nieautentyczności. Iwona obserwuje, reaguje tylko wyrazem twarzy, półgestem, wyrażoną w mimice mozolną pracą umysłu, który i chce uchwycić nić człowieczeństwa i normalności w tym zwariowanym świecie. Jest przy tym ładną i wrażliwą dziewczyną. A więc bardzo ciekawa rola Darii Trafankowskiej.
Styl bycia, charakter epoki zaznaczyła sylwetką chłopczycy Maria Robaszkiewicz w roli jako Iza. Przeczuciem końca zramolałej monarchii niosą Szambelan - Mariusz Benoit o twarzy, sylwetce i ruchach gangstera i ponury bandziorowafy Walenty - Zygmunta Sierakowskiego.
"Iwona księżniczka Burgunda" w Teatrze Powszechnym, dzięki przejrzystości rnyśli reżyserskiej, zwartości stylistycznej i interesującemu na ogół aktorstwu należy do ciekawszych wydarzeń obecnego sezonu warszawskiego.

OFIARA CZY PROWOKATORKA (Józef Szczawiński)

"Iwona Księżniczka Burgunda" była chętnie zapraszana na sceny naszych teatrów. Nic dziwnego, że w Warszawie gości już po raz trzeci. Tym razem w Teatrze Powszechnym Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} reżyser i Jan {#os#1313}Banucha{/#} scenograf wyraziście określili styl epoki, w którą wpisano akcje i postacie.
Operetkowy dwór króla Ignacego przypomina high life z lat dwudziestych. Słyszymy tu pogłosy dekadentyzmu przybierającego mniej wysublimowane formy. Klimat lat dwudziestych zaznaczony głównie przez kostium potraktowany, parodystycznie styl życia "wyższych sfer", pomruki systemów totalitarnych, które wkrótce zetrą resztki zmurszałych monarchii, to wszystko znajduje wyraz w ukazaniu kamaryli dworskiej zramolałego króla Ignacego i spóźniony dekadentyzm księcia Filipa. Scenograf uniknął tak często stosowanego w opracowaniach plastycznych tej sztuki nieokreślenia stylistycznego. Przeładowanie rekwizytami zastąpiono scenografią kolorystycznie agresywna, o formach wyrazistych, doskonale określających sytuację sceniczną. To nie stłoczenie wspaniałości, ale agresywność barw i szeroka przestrzeń ma być czynnikiem onieśmielenia i zaszczucia Iwony. Tło muzyczne również związane z epoką, ale wyraźnie o charakterze ilustracyjnym, czasem przesadnie żartobliwym, podkreśla aurę tej tragicznej groteski i tej krainy absurdu, w którą zawędrowała dziewczyna z zewnątrz. Iwona o opóźnionych zdolnościach reagowania żyjąca jakby do wewnątrz, a przez to tak bardzo odcinająca się od tła.
Konwencja i styl konsekwentnie przestrzegane miały stworzyć wrażenie sztucznej jednorodności i trwałości tego co już się rozpada a więc i zaznaczyć teatralność sytuacji. Tylko że "Iwona" nie jest sztuką o ambicjach historiozoficznych ale raczej pamfletem na sytuacje i rzeczywistość nasyconą zakłamaniem, sztucznością, bezwzględnością i obłudą. Mimo wszystko nie jest to moralitet i wszelkiego moralizowania wystrzegali się realizatorzy.
Zygmunt Hübner przedstawiając aktorom konsekwentną wizję przedstawienia pozostawił im sporo możliwości interpretacyjnych. Stworzyli więc postacie zróżnicowane i zindywidualizowane, ale w ramach ogólnej koncepcji spektaklu. Jest to właściwie rodzaj teatru w teatrze i wtedy można mówić o przeciwstawieniu królewskiego dworu - ospałej realności Iwony. Król Ignacy - Zbigniewa {#os#140}Zapasiewicza{/#} to nie tylko zramolały pantoflarz, ale i człowiek zmagający się z resztkami sumienia. Zgrywając się, błaznując usiłuje zagłuszyć swoje niepokoje. Dzięki temu Ignacy - Zapasiewicza pozornie staje się centralną postacią sztuki. Czy jednak nie za dużo tej farsowości. Zresztą doskonale aktorsko zaznaczonej.
Książę Filip - Aleksandra {#os#919}Machalicy{/#} swoją przesadną ruchliwością i intelektualnym kameleonizmem to także odmiana kabotyna, którego jeszcze nie tknęła skleroza, szkoda jednak, że aktor zbytnio podkreślając ową zewnętrzność Filipa, zmienność jego nastrojów zagrał tę postać zręcznie, sprawnie, ale i powierzchownie. Pamiętajmy też, że Filip zgodnie z koncepcją reżysera mimo swoich buntów tkwi w istocie w świecie dworskim a jego pomysł jest nieudaną próbą sprawdzenia siebie, wyjścia poza krąg fałszu, choć inną formę fałszu przybiera. Dlatego fascynacja innością Iwony pozostaje pozorna.
Doskonałą postać królowej Małgorzaty stworzyła Mirosława {#os#303}Dubrawska{/#}. Królowa to w istocie mieszczka trzymająca krótko cały dwór oscylując między jadowitością a dostojeństwem, kabotynizmem a doświadczeniem. Ma coś z damy, ale jeszcze więcej z Dulskiej w koronie.
I wreszcie Iwona. Ofiara, prowokatorka, ość w gardle królewskiego dworu. W bierności, powolności, w milczeniu Iwony jest wyzwanie błazeństwom nieautentyczności. Iwona obserwuje, reaguje tylko wyrazem twarzy, półgestem, wyrażoną w mimice mozolną pracą umysłu, który chce uchwycić nić człowieczeństwa i normalności w tym zwariowanym świecie. Jest przy tym ładną i wrażliwą dziewczyną. A więc bardzo ciekawa rola Darii {#os#317}Trafankowskiej{/#}.
Styl bycia, charakter epoki zaznaczyła sylwetką chłopczycy Maria {#os#512}Robaszkiewicz{/#} w roli jako Iza. Przeczuciem końca zramolałej monarchii niosą Szambelan - Mariusz {#os#1173}Benoit{/#} o twarzy, sylwetce i ruchach gangstera i ponury andziorowaty Walenty - Zygmunta {#os#335}Sierakowskiego{/#}.
"Iwona księżniczka Burgunda" w Teatrze Powszechnym, dzięki przejrzystości myśli reżyserskiej, zwartości stylistycznej i interesującemu na ogół aktorstwu należy do ciekawszych wydarzeń obecnego sezonu warszawskiego.

GOMBROWICZ, GOMBROWICZ, GOMBROWICZ (Jerzy Zagórski)

OBECNY repertuar teatrów warszawskich stoi pod znakiem Gombrowicza. Na zaspokojenie apetytu toscenizato-rom nae wystarcza jego trzech głównych sztuk. Sięgnięto ponadto do adaptacji scenicznych z prozy i do utworu nie wykończonego, który zresztą okazał się materiałem wdzięcznym dla prezentacji.
Odnotowawszy dla kronikarskiego porządku adaptację "Transatlantyku", jak również "Ślub", którego inscenizacja w Teatrze Współczesnym jeszcze raz przekonuje do tezy wyrażonej przez waszego sprawozdawca ze znakomitego i bardzo przejrzystego przedstawienia w teatrze "Wybrzeże", że jest to dzieło do dna wyczerpujące n'uirt egocentrycznego narcyzmu autora, pokrótce należy omówić "Operetkę" w Teatrze Dramatycznym i "Iwonę, księżniczkę Burgunda" w Teatrze Współczesnym oraz zatrzymać się na chwilę na "Historii" jako prapremierze w Piwnicy Wandy Warskiej.
"Operetka" Witolda Gombrowicza to materiał dla teatrów niezawodny, pod warunkiem, że w niemal czterdziestoosobowej obsadzie będzie się miało dostateczną liczbę artystów śpiewających, tańczących, a nie zaszkodzi także mimów i akrobaów. Grająca Albertynkę Monika Sitaj popisała się wygimnastykowaniem, a w finałowej scenie nie dała powodu do zarzutów swoją budową. Halina Dobowolska należycie zademonstrowała pretensjonalność Księżnej Himalaj. Janina Traczyk przekazała ponętną zabawność Markizy. Marek Kondrat i Marek Obertyn byli dobrze skonrastowanymi Szarmem i Hufnagim, zaś Maciej Damięcki popisał się szaleńczym tańcem akrobatycznym. Mocną stroną przedstawienia jest muzyka Jerzego Satanowskiego, zaś insceniacja reżyserska Macieja Prusa pozwala przeżywać widowisko jak nieprzerwaną fugę.
"Iwona, księżniczka Burgunda" w reżyserii Zygmunta Hubnera i scenografii Jana Banucha grana w Teatrze Powszechnym daje okazję do podziwiania wycyzelowanych kreacji aktorskich, z których na szczególną uwagę zasługuje Zbigniewa Zapasiewicza w roli groteskowego Króla Ignacego, pod względem dopracowania ról całe przedstawienie można uważać za wzorowe.
Sensacją stało się wystawienie w Piwnicy Wandy Warskiej w przy Rynku Starego Miasta przez artystów Teatru Nowego "Historii" dotychczas szerzej nie znanego utworu. Podczas gdy trzy sztuki Gombrowicza wyżej omówione były całkowicie ukończone przez autora, tekst "Historii" robi wrażenie szkicu, rzeczy nie ukończonej lub zaniechanej.
Rzecz jest wyraźnie osadzona w czasie 1914-1935, podczas gdy inne sztuki. Gombrowicza dają się interpretować bardziej ponadczasowo, tutaj fabuła trzyma się dat. Postać główna - Syn, potem Bosonóg - ma charakter wyraźnie autobiograficzny. Wyrodne dziecko, absolutnie egocentryczne i egoistyczne, zmuszane do normalnego życia przez rodziców i wychowawców, zamiast zdawać porządnie egzamin dojrzałości, zdaje na przekór wszystkim egzamin... niedojrzałości i to na bosaka! Zdaje go mając lat 16.
Chłopiec jest tak sobą zachwycony i uporczywy w kultywowaniu egocentryzmu, że, nawet wybuch tej wojny skłonny jest przypisać swemu wpływowi na wydarzenia. Potem jako bywalec kawiarni warszawskich, trzydziestoletni Bosonóg, z ducha infantylny, a wszechwiedzący, zostaje wezwany do Piłsudskiego, aby mu poradził, co ma robić dalej? Jest wyraźnie rok 1934, bo Niemcy są pod wszechwładzą Hitlera. Wnikając w nie wróżącą nic dobrego sytuację, doradza Piłsudskiemu, żeby wyjechał. Co się też wkrótce stanie. Marszałek odjeżdża do... Krakowa, czyli na swój pogrzeb, który, jak wiemy, odbył się w roku 1935.
NIE wiem, czy Gombrowicz chciał na, tym zakończyć temat, czy ciągnąć go dalej, wystarcza na dramat zamknięty w sobie. Mamy swoistą wykładnię wydarzeń sprzed pół wieku, rozumianych jako rezultat poczynań indywidualnych. Jest w tym tekście więcej infantylnej szczerości niż w, powszechnie znanych trzech sztukach Gombrowicza, natomiast mniej pozerstwa i snobizmu.
Należy się wdzięczność artystom Teatru Nowego, że zdobyli się na to przekonywająca widowisko. Składam za to podziękowanie całemu zespołowi na ręce Teresy Lipowskiej, wcielającej pięknie trzy role: Matki, Nauczycielki i Cesarzowej.

MORDOWAĆ TRZEBA Z GÓRY (Temida L. Stankiewiczówna)

"Ja z góry, z góry ją zabiję, z szykiem, majestatem. (...) Mordować trzeba z góry, a nia z dołu" - powiada Zbigniew Zapasiewicz jako władca państwa niczyjego, które znajduje się wszędzie - król Ignacy w IV akcie komedii Witolda Gombrowicza "Iwona księżniczka Burgunda", której premiera odbyła się w Teatrze Powszechnym w Warszawie.
Ta prekursorska sztuka przed wojną nie zwróciła na siebie większej uwagi. Karol Irzykowski omawiając w "Roczniku 1838" twórczość dramatyczną roku niewiele miejsca poświęcił "Iwonie", choć uznał ją za oryginalną. Po wojnie, kiedy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zaczęła pojawiać się na scenach europejskich (np. w królewskim Teatrze Dramatycznym w Sztokholmie w reż. Alfa Sjoberga, czy w Residenztheater w Monachium w reżyserii samego Bergmana tu i ówdzie spotkać można było krytyczne komentarze do dramatu z których wynikało, iż nieczęsto odczytywać no właściwe intencje utworu. Sam autor tak powiedział o tym Dominikowi de Roux w Paryżu: "Skłonny jestem przypuścić, że mam jakiegoś pecha, dzięki któremu, to, co najprostsze, najwyraźniejsze w moich utworach jest odbierane w sposób najbardziej fantastyczny i dzisiaj jeszcze zdarza mi się czytać recenzje z "Iwony", w których mowa, że to satyra polityczna na reżim komunistyczny w Polsce, że Iwona jest Polską, czy też wolnością, lub że to satyra na monarchię. Uff!"
Przedstawienie w Teatrze Powszechnym zrealizowane jest z duchem iście gombrowiczowskim. Oto przebywając na spacerze wraz z dworskimi kompanami, książę Filip spotyka dziewczynę w towarzystw wie dwu ciotek. Iwona jest brzydką, milczącą, nieśmiałą, słabowitą i aseksualną dziewczyną. Książę, jakby na złość naturze, rodzicom i całemu światu, zabiera ją na dwór królewski i zaręcza się. Otoczenie księcia jest zaniepokojone. Widząc defekty w urodzie wybranki księcia, powoli każdemu przychodzą na myśl jego własne braki, grzeszki, winy... Skończył się "błogi spokój, dwór zamienia się w jarmark potworności. Obecność i milczenie Iwony staje się dokuczliwe dla dworu, powoduję jego agresję i okrucieństwo. Ona jedna jest autentycznie ludzka na tle swego otoczenia. Tak więc wszyscy pałają żądzą mordu "rozlazłej" Cimcirymci. Królowa Małgorzata ma zamiar zgładzić niedoszłą synową trucizną, były narzeczony, książę zasztyletować nożem, dworka Iza (Maria Robaszkiewicz) udusić sznurem pereł. Ale wszystko nie tak. Bo przecież, jak mówi król, trzeba ją zamordować z szykiem przynależnym majestatowi władzy, "z góry z wysoka, a nie z dołu". Król wykorzystuje podany przez Szambelana pomysł. Ofiara ginie więc wskutek udławienia się ością karasia.
Jest w tym spektaklu i czarna komedia, i farsa, i humor, są elementy tragikomiczne, jest intryga zakończona groteskowym morderstwem. Jak w całej twórczości autora nie zabrakło i tu "gry luster i masek", w której każdy "robi gębę" - naśladuje, udaje kogoś, ukrywa coś, słowem nie może być sobą. Jest też coś z parafrazy "Hamleta", "Makbeta".
Reżyser przedstawienia, Zygmunt Hubner, poprowadził je w kierunku charakterystycznej gombrowiczowskiej dwuznaczności wielu sytuacji. Chociaż spektakl chwilami traci tempo, nieco "siada", jak np. w pierwszej połowie II aktu, rekompensuje to w innym miejscu aż nadto doskonałymi scenami (jak ta choćby świetna mimiczna scena w końcówce II aktu, tuż przed zapadnięciem kurtyny.) Obsadzenie znakomitego, jednego z najlepszych polskich aktorów Zbigniewa Zapasiewicza w roli farsowatego króla Ignacego jest nic tylko przedsięwzięciem niezwykle trafnym, ale też sprawia wielką radość widzom, nie często mającym okazję do delektowania się sztuką aktorską prezentowaną na tak przednim poziomie. Mirosława Dubrawska w roli królowej Małgorrzaty, żony króla, może zaliczyć tę kreację do swoich najlepszych ról. Doskonały aktorsko jest również Mariusz Benoit jako szambelan królewski. Książę Filip w wykonaniu Aleksandra Machalicy byłby o wiele ciekawszy, myślę, gdyby wzbogacić go o wielowarstwowość wypowiedzi. Jeśli zaś idzie o Iwonę, tytułową bohaterkę sztuki Gombrowicza (Daria Trafankowska), szkoda, że reżyser zbyt umownie traktując brzydotę, za mało wyakcentował ją fizycznie. Wprawdzie "zbrzydził" aktorkę suknią w ohydne kwiatki i przeraźliwym kapeluszem (scenografia: Jan Banucha), ale to jeszcze nie to...
Najnowsza premiera w Powszechnym to niewątpliwie interesujący spektakl.

PROWOKACJA IWONY (Janina Kożbiel)

Czy brzydota może pociągać? Pytanie to banalne, odpowiedź - oczywista w czasach, kiedy o tym, co piękne decydują głównie dyktatorzy mód, a panie - jak na rozkaz - stroją się w miru, maxi, strzygę "u drwala", dziergają tym samym ściegiem, pracowicie wciągają sztuczne złote nitki. Piękno się skonwencjonalizowało, podoba się z reguły to, co powinno, co zostało uznane za piękne, zadekretowane, powieszone w przybytkach sztuki. Tylko od czasu do czasu zdarzają się bunty artystycznej awangardy.
Tym bardziej więc warto odwiedzić Teatr Powszechny w Warszawie, by pomyśleć o tych problemach, śledząc losy wysoko urodzonego księcia, który z przekory postanowił poigrać z uczuciami własnymi, domowników oraz pewnej okrutnie szkaradnej Cimci-Rymci, odkrytej przypadkiem podczas przechadzki w parku.
Autor tej piekielnej intrygi - i zarazem sztuki "Iwona księżniczka Burgunda" - Witold Gombrowicz - nie był zbyt wielkiego mniemania o ludzkiej naturze, dlatego przyglądał się z satysfakcją, jak zbuntowany książę szamoce się we własnych sidłach, jak zaciskają się te wnyki coraz bardziej. Jak, słowem, wraz z całą królewską rodziną, płaci za swój bunt. I zacierał ręce z uciechy.
W przedstawieniu wyreżyserowanym przez Zygmunta Hubnera chichotowi autora dzielnie wtórują wykonawcy. Zbigniew Zapasiewicz, król - plebej z przekonania i sposobu bycia, Mirosława Dubrawska. królowa, co niechybnie zaszczyty osiągnęła przez szczęśliwe małżeństwo i Mariusz Benoit - szambelan wpatrzony w swoich państwo jak w święte obrazki, najmocniej zaś wtedy, kiedy jest w zasięgu ich wzroku. Ta trójka bawi publiczność znakomicie.
Jakby z innej trochę sztuki są młodzi: książę Filip (Aleksander Machalica) i jego powiernik Cyryl (Krzysztof Pieczyński) - obaj niemal całkiem ' serio, naturalni, zwłaszcza w dwóch pierwszych aktach. Trochę to męczy choć najprawdopodobniej jest celowym zabiegiem reżyserskim; mającym podkreślać różnicę między starymi, zniewolonymi do końca przez konwencje i młodymi, próbującymi jeszcze - jak to śpiewają ostatnio - być sobą. I przewrotna chęć pozyskania sympatii dla tych pierwszych, nie tyle może zdemoralizowanych - podpowiada reżyser - co doświadczonych po prostu. Jeśli jest celowe, powiodło się znakomicie. Popularność Dubrawskiej, Zapasiewicza, Benoita pozwoliła bez trudu przechylić szalę na stronę królowej, króla i chytrego szambelana.
Istnieje również w tej sztuce trzecia stylistyka, samej Iwony. Bardzo różnie grywanej, ale zawszę niemal także walczącej o sympatię widza Daria Trafankowska zagrała ją bez cienia kobiecej próżności. Po prostu sobie jest. I przez to, że nie chce kokietować, wydawać się lepszą, atrakcyjniejszą, uczestniczyć w wyścigu po uznanie innych - prowokuje najbardziej. Tak. ale to ona w końcu dławi się ością karaska, podczas gdy młody zbuntowany książe posłusznie klęka obok rodziców, by za chwilę z udawanym żalem przywdziać żałobę.

KSIĘŻNICZKA NIEPOKOJU. (Paweł Chynowski)

Przed wojną bywał w kawiarniach Witold {#au#405}Gombrowicz{/#}, słynny z ostrego dowcipu. Opublikował powieść pt. "Ferdydurke". Wystarczyło ją przeczytać, by wiedzieć - że pod pozorem pewności kryła się psychika skomplikowana. Pełna urazów, niepokojów, krytycyzmów, sarkazmów. Zarówno wobec świata, jak i samego siebie. Te dwa niezadowolenia wiązały się ze sobą najściślej.
W tajemniczy wobec kolegów napisał Gombrowicz pierwszą swą sztukę "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Właśnie to dzieło najlepiej - obok "Ferdydurke" - określa jego pisarstwo. Na pozór intelektualne i paradoksalne, w istocie głęboko emocjonalne. Drobnomieszczaneczka Iwona była nie tylko tworem wyobraźni, ale i tego, co się kryło w pokładach podświadomości. Dziewczyna dziwaczna i pechowa, niepozorna i apatyczna, przez to właśnie - prowokacyjna. Budzi u powierzchownych ludzi - śmiech. Ale wyrafinowany następca tronu doznaje wstrząsu. Ciekawość i antypatia wywołują w nim przekorne reakcje. Zaręczyny, jakie proponuje Iwonie, są próbą przeniknięcia jej osobowości. Lecz i inni (na pozór zrównoważeni) ludzie zaczynają popełniać szaleństwa. Człowiek pozbawiony powodzenia u kobiet, kocha Iwonę za jej towarzyskie klęski. Król wywołuje w niej przerażenie, które się monarsze kojarzy z własnymi przeżyciami, najbardziej wstydliwymi. Królowa identyfikuje niemrawość Iwony z poufną swa grafomanią. Wzajemne kształtowanie się ludzi wbrew ich woli, które się stanie tematem Gombrowiczowskiego "Ślubu" (i jego dalszych powieści), już tutaj się zaznacza. Iwonę można by zatytułować "księżniczką niepokoju".
Zygmunt {#os#871}Hübner{/#}, reżyserując tę sztukę w Teatrze Powszechnym dał tytułową rolę Darii {#os#317}Trafankowskiej{/#}. Debiutowała w niesłusznie zapomnianym filmie. Obecnie po swojemu podjęła Gombrowiczowską postać. Spod półprzymkniętych powiek wymyka się odcień pogardy czy lekceważącej obojętności. Nieruchomość tego spojrzenia sprawia wrażenie. Podobnie, jak i ruchy. Nagłe zainteresowanie księciem wyraża się intensywną obserwacją.
Niezwykłym zjawiskiem jest aktorska metamorfoza Zbigniewa {#os#140}Zapasiewicza{/#}. Ostatnie role, choć niepodobne do siebie, nasycał gorącą temperaturą poetyckości. W "Iwonie" daje pokaz gry komediowej. Wydaje z siebie niezwykłe pomruki samozadowolenia, w scenie z Iwoną zachowuje się jak dziecko czy dorosły igrający infantylnie. Gra pełna pomysłów!
Rozumieć to można na tle ogólnej koncepcji reżyserskiej Zygmunta Hübnera. Dążył do dwóch celów. Przeniesienia "Iwony" ze świata bajki w groteskowo ujrzany okres 20-lecia. Król wysiada na wstępie z czerwonego wehikułu. Jest elegancki, wytworny, w marynarce nieco podstarzałego księcia Walii. Damy noszą fryzury "a la garconne".
Drugie dążenie - to skontrastowanie niepokojąco cichej Iwony z hałaśliwym zachowaniem dworu. Jest to intencja zrozumiała. Z dwoma wyjątkami. Aleksander {#os#919}Machalica{/#} osłabił skalę psychicznych odruchów księcia maksymalizmem tonów i "gimnastycznością" ruchów. Maciej {#os#336}Szary{/#} tak emocjonalnie potraktował Innocentego, że osłabił dowcip najlepszych powiedzeń.
Natomiast kunsztownie wypunktowała Mirosława {#os#303}Dubrawska{/#} scenę "rozmamłanego" czytania poufnej poezji, a Zygmunt {#os#335}Sierakowski{/#} uzasadnił sytuacyjną obecność Walentego.
Przedstawienie wywołało oddźwięk ogromny.

IWONA - ŻYCIOWY AFRODYZJAK (Teresa Krzemień)

Życiowy afrodyzjak dworu. Pobudza, ożywia, nie tylko leniwy i zepsuty erotyzm, ale w ogóle wolę życia i smak do niego.
Iwona Darii Trafankowskiej w Teatrze Powszechnym to wielka rola młodej aktorki, debiutującej dwa lata temu w Teatrze Narodowym. Rola zbudowana wyłącznie na negacja i bierności tak dalece, że stanowi wyzwanie dla otoczenia, które aż się skręca by tę bierność opanować, zniewolić, skłonić ku sobie, złamać, słowem: zrobić z nią cokolwiek, odmienić.
Całe przedstawienie Zygmunta Hubnera jest ilustracją tej opozycji: dwór i jego zmurszałe, fałszywe obyczaje oraz prowokująca obecność bezwolnej, milczącej, obcej, niewydamsomej Iwony. Pozornie powinno być tak zawsze, w każdym przedstawieniu Gombrowiczowskiej "Iwony, księżniczki Burgunda", pozornie o to właśnie przecież chodzi.
Jednak nie bywało tak, pamiętamy: "Iwony", które były farsowo-obyczajowe, "Iwony", pokoleniowe, "Iwony" klasowe, "Iwony", rewolucyjne, kontestacyjne, pełne aluzji i odniesień, o których sam Gombrowicz powiadał w rozmowach z Dominique de Roux "uff! zdarza mi się czytać recenzje z "Iwony", w których mowa, że to satyra polityczna na reżim komunistyczny w Polsce, że Iwona jest Polską czy tez wolnością lub że to satyra na monarchię". Sam uważał, że "Iwona bardziej jest rodem z biologii niż socjologii".
Zygmunt Hubner socjologii bynajmniej nie odrzuca, biologii nie fetyszyzuje. Jego "Iwona "jest z ducha fasadowości życia, "dworska" do szpiku kości, śmieszna poprzez to bardziej niż gdyby była pomyślana wyłącznie jako groteskowa farsa czy komedia fantastyczna.
Iwona, dziewczyna która odmawia bycia taką jak każda wyrasta na podnietę numer jeden, z tego już prosta droga do awansowania na przeszkodę główną. Zginie, bo to jedyna możliwość zapanowania nad jej pogardą? milczeniem? ucieczką od życia?
Daria Trafankowska jest rodzynkiem i solą tego przedstawienia, które ma przecież w obsadzie asy: Mirosławę Dubrawską jako Królową Małgorzatę i Zbigniewa Zapasiewicz jako króla Ignacego. Oboje zresztą dostarczają publiczności wiele radości i satysfakcji: Dubrawska w pięknej scenie "autorskiej", Zapasiewicz kapitalnie safandułowaty i śpiemiczały infantylnie "królewski", komediowy na sposób dotąd nie znany u siebie, charakterystyczno-przerysowany. Są znakomici jako para królewska żyjąca już tylko ceremonią i strachem przed kompromitacją. Jaką właściwie? - blichtr i fasada operetkowego wręcz dworu nie pozwalają na zgłębienie tej kwestii. Monarsza para odsłania się rzadko publicznie a sam na sam ze sobą - każde oddzielnie - jest wyłącznie kondensatem niepewności i myślowej tandety.
Ale Iwona, księżniczka Burgunda to przecież historyjka o tym, jak dalece wyzwanie Iwony prowokuje dwór, a dwór to nie tylko monarchowie. Ci mogą być zdziecinniali, sympatyczni nawet w okrucieństwie, niegroźni, bo farsowi. Dwór to służalcy, masa pochlebców, pieczeńiarze, dygnitarze, karierowicze, birbanty i totumfaccy. Ich postawy, czyny i reakcje dają dopiero pojęcie o rozmiarach odmienności Iwony - jedynej nie uczestniczącej w tańcu wokół słońca, czyli podlizywaniu się Majestatowi.
Otóż ten dwór w przedstawieniu w Teatrze Powszechnym jest mało drapieżny, rozciamkany jakiś - by posłużyć się określeniem Gombrowicza - plazmowaty. Niby wszystko jest a jakby nie było. Jest idea reżyserska, jest afrodyzjak: cichutka Iwona Trafankowskiej - doprawdy świetnie zagrana, pełna jakichś iskierek oporu, dumy i ciepła - jest koncertowa gra monarszej pary. Reszty jakoś nie bardzo można dostrzec. Miłość księcia filipa, afera z Izą, dworskie piti-piti przetaczają się przez scenę jakby prawem rozpędu, bez wyraźnego celu. Epizodyczne role, choćby ciotek Iwony (Krystyna Froelich i Wiesława Mazurkiewicz) mają swój styl i klasę, ale jakoś... indywidualnie, same w sobie. Dobrzy aktorzy tej sceny dają sobie radę - to jasne - z Gombrowiczem, ale każdy na swój sposób. Młodsi z reguły gorzej niż starsi.
Oczywiście, wystarczy właściwie dobra Iwona, a ta jest rewelacyjna, jedna z najlepszych jakie można było obejrzeć od roku 1957, to jest od prapremiery pilskiej "Iwony, księżniczki Burgunda".
Dlatego, na dobrą sprawę, wypadałoby przyłączyć się do chóru zany. Ba, ale nie przez wszystkich przecież respektowany. Więc pewien niedosyt, że ta zabawa nie do końca ma "sens, ironię i głębsze znaczenie".
Zwłaszcza że w programie przywołuje się między innymi także i Cesarza Ryszarda Kapuścińskiego; jakieś kierunki interpretacyjne to podsuwa, wcale trafne zresztą i owocne dla Iwony. I niestety, nie zawsze czytelne, nie każdym rozwiązaniem scenicznym i rolą uwierzytelnione.
To żale, ale są - i liczne - satysfakcje. Wśród nich - scenografia, kjostiumy, wystrój sceny. Blichtr pierwszej klasy, dworskość arcytandetna choć traktowana z powagą, rytuał operetkowo-nuworyszowski, jakby, słowem: fasada. Zderzona z nią Iwona w kretonach w kwiatuszki, z oczami spuszczonymi, bezwotaa a nie głupia, milcząca a nie arogancka. Od sceny z ciotkami po ucztę z karaskami w śmietanie - jednakowa, a przecież nie; coraz bardziej czująca, coraz mocniej działająca jak afrodyzjak dla otoczenia i coraz bardziej niebezpieczna i zagrożona. Aktorka różnicuje, tę trudną, niemą rolę. Razem z nią pogrążamy się w jakiejś ofierze skazani na nieuchronną puentę. Raz jeszcze (który to już?) trzeba wyrazić uznanie dla Darii Trafankowskiej za tą Iwonę - wyzwanie. Intuicja reżysera okazała się w tym punkcie obsady aktorskiej bezbłędna.
Jak wiele razy przez te dziesięć lat istnienia Teatru Powszechnego który - pod dyrekcją Zygmunta Hubnera - wkracza w dziesiąty sezon właśnie. Nie ma jakoś fet jubileuszowych, gratulacji i orderów. Może dlatego, że tak doskonała placówka teatralna stoi poza wszelkimi - dowartościowującymi bądź co bądź - oficjałkami "ku czci". Wystarczy firma.
Życzę jej jak najszczerzej kolejnej, równie wspaniałej i rzetelnej dziesięciolatki co równa się życzeniom dla widzów Warszawy: dobrego teatru!
Interesujące - w sezonie 74-75 w zespole aktorskim wystawiającym inaugurującą, działalność Teatru Powszechnego po przerwie "Sprawę Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej w reżyserii Andrzeja Wajdy (premiera styczeń 1975) było trzydzieści osób. Dziś, w sezonie dziesiątym, jest ich czterdzieści cztery, ale tamtych weteranów z roku 1975 tylko piętnastu. Śmierć zabrała dwu aktorów i dyrektora Kazimierskiego, ale tak czy owak zespół zogromniał liczebnie i w połowie niemal się wymienił.
No właśnie, a klasa teatru ta sama. Czyżby genius loci? A może jeszcze coś innego?

IWONA GOMBROWICZA W REŻYSERII HÜBNERA (pa)

Teatr Powszechny zaprasza pod koniec bieżącego tygodnia na premierę "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza w reżyserii Zygmunta Hubnera. Scenografem przedstawienia jest Jan Banucha, a wystąpią m.in.: Daria Trafankowaka (w roli tytułowej), Zbigniew Zapasiewicz, Mirosława Dubrawska, Aleksander Machalica, Mariusz Benoit, Maria Robaszkiewicz i Krzysztof Pieczyński. Premierą zapowiedziano na 19 bm. a następne przedstawienia - w dniach 20, 22, 23, 24 i 25 bm.

DWA RAZY GOMBROWICZA (MK)

Gombrowicza grywa się chętnie i często, o czym przekonać nas mogą dwie premiery w warszawskich teatrach.
W Powszechnym 19 bm. "Iwona, księżniczka Burgunda" - spektakl wyreżyserowany przez Z. Hubnera, ze scenografią J. Banucha. W tytułowej roli zobaczymy D, Trafankowską. Wystąpią także M. Dubrawska, Zb. Zapąsiewicz, Al. Machalica, M. Benoit.
Na premierowy spektakl "Pornografii" zaprasza Teatr Ateneum 19 bm. Adaptacji powieści dokonał A. Pawłowski, również reżyser przedstawienia, student Wydziału Reżyserii warszawskiej PWST. Jest to jego praca, dyplomowa. Scenografię zaprojektował M. Stajewski. Wystąpią m.in. E, Wiśniewska, J. Kamas, M. Lewandowski, M. Opania, M. Bajor.


/materialy/img/857/857.jpg/materialy/img/857/857_1.jpg/materialy/img/857/857_2.jpg