materialy/img/796/796_m.jpg materialy/inne/447.jpg

kliknij miniaturkę by pobrać plik


Teatr Wybrzeże Gdańsk

premiera 5 lipca 1956

reżyseria - Zygmunt Hübner

scenografia - Ali Bunsch

muzyka - Stanisław Moniuszko

asystent reżysera - Kazimierz Talarczyk

obsada:

Student - Zbigniew Korepta

Burmistrz - Ryszard Wasilewski

Burmistrzanka - Renata Kułakowska, Zofia Mayr

Radcy:

Anzelm, lekarz - Kazimierz Talarczyk

Eustachy, hodowca gołębi - Mieczysław Nawrocki

Sylwester, fabrykant świec i pierników - Gustaw Sielicki

Sebastian, właściciel narożnego domu - Józef Walewski

Sekretarz - Tadeusz Gwiazdowski, Antoni Biliczak

Wynalazca - Gwidon Trzywdar-Rakowski

Michałko - Michał Werchowski

Marysia - Renata Kułakowska, Elwira Remfeld

Woźny - Leopold Kitka-Sokołowski

Goście - Ludwik Dzieniewicz, Jerzy Grzybowski, Marta Grey, Krystyna Jackowska, Marek Kłys, Renata Maklakiewicz, Maria Ruppel-Kaczkowska, Danuta Zaborowska, Zbigniew Zemło


RECENZJA MOŻE BYĆ (Wojciech Natanson)

fragment

Pytała mnie jedna z koleżanek, czemu tak rzadko pisuję obecnie recenzje teatralne. Niełatwo mi przyszło odpowiedzieć na to proste pytanie. Przyczyn jest dużo, wymieniłem zatem - tylko jedną.
- "Niech Pani spojrzy na ten plik wycinków, który wyciągam z kieszeni. To recenzje z dwóch przedstawień, które latem oglądaliśmy w Warszawie: z “Ptaka” i “Paryżanki”. Musi Pani przyznać, że sporo tu powierzchowności, nietrafności, strzelania kulą w płot, niedokładnego przemyślenia zagadnień, nieznajomości tekstów, nieorientowania się w terminologii, niewrażliwości na sztukę aktorską, niesprawiedliwości w ocenie koncepcji reżyserskiej, nieumiejętności jej odczytania".
- "Przypuszczam, że to przesada. Lecz gdyby tak nawet było - samo Pańskie oburzenie dowodzi, że mógłby Pan podjąć się polemiki".
- "Nieszczęście chce, proszę Pani, że ja sam siebie oceniam równie negatywnie i sceptycznie. Wiem, że tamci nie mieli racji, wiem to na pewno - ale czy ja potrafię dostrzec i uzasadnić rację lepszą? Niech się Pani zastanowi nad jednym. Żaden krytyk nie ma i mieć nie może ani dziesiątej części tej wiedzy o aktorstwie - jaką rozporządza utalentowany, świadomy swej sztuki aktor. Cokolwiek byśmy pomyśleli lub napisali o wykonaniu jakiejś roli - będzie się wydawało śmiesznym nieporozumieniem człowiekowi teatru. Aktorzy mają swój język pojęciowy, którym instynktownie operują, którym się zazwyczaj porozumiewają bez trudu - dla nas, laików, brzmi to niestety, jak chińszczyzna..."
Był już późny wieczór, moja rozmówczyni chciała powrócić do domu. Dyskutowaliśmy jeszcze, gdy dozorca człapał w bramie i ze zgrzytem, jak w “Zbrodni lorda Artura Saville” obracał klucz w zamku; wkrótce zamknęły się wrota, zostałem sam i powracając do domu snułem dalej rozmyślania.
Nie o to chodzi - mówiłem do samego siebie - aby recenzent miał w swych wywodach bezwzględną rację. Wystarczy, jeśli poruszy wyobraźnię czytelnika, jeśli zmusi człowieka teatru, by się zastanowił, czy choćby tylko rozgniewał. Wielkie pomyłki recenzenta, pomyłki na dużą miarę, pomyłki pobudzające do protestu - mogą i muszą się na coś przydać. Karol Irzykowski niewiele wiedział o aktorstwie, gdy pisał swe gwałtowne i zapalczywe krytyki. Każda z nich była oskarżeniem, każda była wyzwaniem do sporu. Irzykowski namiętnie się "rzucał" na autora, szamotał z nim; przyjmując jego założenia, wykazywał mu, jak bardzo zmarnował swój talent. Równie gwałtownie sprzeczał się o każdą rolę, zżymał się na aktora, że tak właśnie, a nie inaczej, pojął graną przez siebie postać. Nieszczęście chciało, że Irzykowski publikował swe recenzje w pismach o minimalnych nakładach, albo w takich, które rzadko czytywali aktorzy. W dodatku pisał je późno, gdy już raczej minęło zainteresowanie przedstawieniem. Pamiętam, że jakiś spektakl - chyba "Rozbitki" w Narodowym - miał ogromne powodzenie, był grany ze 4 miesiące z rzędu; mimo to Irzykowski dokazał tego, że recenzja ukazała się już po zdjęciu utworu z afisza. Wszystko razem sprawiło, że nawet pamięć o tych namiętnych i polemicznych artykułach zanikła wśród polskich aktorów, że ten typ recenzji wymknął się z ich świadomości, choć, w inny sposób i w innym duchu, działalność polemiczną w recenzjach uprawiał potem Tadeusz Peiper.
Spór pobudza do myślenia i do szukania. Nawet błędne zdanie może działać ożywczo. Ze zdumieniem przeczytałem w "Dialogu", w dyskusji o “Samotności”, odezwanie się Krzysztofa Gruszczyńskiego, że dwie recenzje o tej sztuce, Kotta i Jaszcza, zawierające skrajne, jaskrawie sprzeczne sądy "to zjawisko nienotowane w naszej krytyce teatralnej ostatnich 10 lat". Jakże tu wierzyć w wartość pracy krytycznej i w jej rezonans, jeśli tak fałszywe opinie wypowiadają młodzi dramaturgowie?
Świat pełen jest niesprawiedliwości; okazuje się, że nie można machnąć piórem, by komuś nie wyrządzić krzywdy. Żaden z recenzentów warszawskich, piszących o przedstawieniu “Ptaka”, zagranego przez Teatr "Wybrzeże" nie spróbował dostrzec i odczytać inscenizacyjnej koncepcji reżysera tego przedstawienia, Zygmunta Hübnera. A przecież koncepcja ta jasno, czytelnie i dobitnie wyrażała się w przedstawieniu. Reżyser, jak sądzę, zrozumiał sztukę Jerzego Szaniawskiego jako subtelną, pełną ironii walkę z symbolizmem. Notable małego miasteczka, w którym student pragnie wypuścić swego złocistego ptaka, dopatrują się w tym uczynku jakiegoś podejrzanego symbolu czy znaku. "Panowie! - mówi Burmistrz - nie uwierzymy w ptaka... Dzieciom się mówi, żeby odwrócić ich uwagę: "O, ptaszek leci, ptaszek!", ale nie mężom, jak my... Panowie! Paniowie!... Czy nie jest to jakiś znak... Czy nie jest to jakiś umówiony znak?" Tak samo przypuszcza Burmistrzan-ka, która w drugim akcie przybywa do Studenta, aby zbadać sprawę zagadkowego ptaka. "Panie! Mówmy nareszcie poważnie. Skróćmy naszą rozmowę do możliwych granic. Niech się pan nie wysila przede mną na kłamstwa o ptaku... Bo i po co? Czyż wyglądam na to, żebym mogła zdradzić tę tajemnicę?" I wreszcie, marzący o przewrocie Sekretarz: "Ja rozumiem, że to trzeba w jak największej tajemnicy, ale... ja wiem, że to nie ptak..."
Otóż w spektaklu Teatru "Wybrzeże" uwydatniono i uwypuklono owe miejsca i sceny, w których różne postacie tej sztuki dopatrują się w złocistym ptaku jakiegoś głębszego znaczenia. Ci co szukają daleko, nie widzą spraw bliskich. Zapominają, ze istoty piękna i radości trzeba szukać nie w symbolach czy w abstrakcjach, ale w samym życiu. "Żeby było radośniej, żeby było pięknie". Życie płynie koło nas wartkim, bujnym nurtem; znaleźć w nim można i miłość, i urok dziecięctwa, i spełnienie marzeń o rozszerzeniu perspektyw codzienności, i nawet wytyczenie granic między bajką a prawdą. Takie odczytanie sensu “Ptaka” wydaje mi się zgodne z istotnym nurtem myśli Szaniawskiego. W sztuce, która wyprzedziła “Ptaka” - w “Papierowym kochanku” - drwina z symbolizmu, wiara w gorący rytm piękna realnego uwydatniła się jasno.
Rzecz ciekawa: znaczna część publiczności, a szczególnie aktorzy stwierdzali, że - mimo braków i niedociągnięć realizacji scenicznej – “Ptak” w przedstawieniu Teatru "Wybrzeże" jest sztuką żywą, że słucha się jej z największym zainteresowaniem, z narastającym nurtem wrażenia. "I jakże ten Ptak brzmi współcześnie!" - słyszałem koło siebie głosy dwudziestolatków, którzy nigdy jeszcze nie mieli sposobności oglądać utworu, wielkiego naszego dramaturga. Współcześnie? Oczywiście! Czy sprawa szukania piękna i radości w samym życiu, a nie w oderwanych formułach - może być obca naszemu pokoleniu? Okazuje się raz jeszcze, że pojęcie aktualności i współczesności w sztuce to proces bardziej złożony, niż się wydaje ludziom, identyfikującym współczesność z doraźnością.
Wszyscy ludzie fachowi stwierdzali, że na pierwszy plan w tym spektaklu wysuwała się gra Ryszarda Wasilewskiego jako Burmistrza. Nie był to tylko sukces rzemiosła. Wasilewski dał postać, w której melancholia i gorycz stłumionych tęsknot łączyła się harmonijnie z charakterystyczną małomiasteczkowością, z umiejętnością zachowania dygnitarskiej godności. A z tego ciekawego aliażu wynikała w sposób naturalny, nieufność wobec rzeczy wyglądających zbyt prosto, potrzeba przypisywania im głębszego i groźnego znaczenia. W ujęciu Wasilewskiego Burmistrz to człowiek o dużych, a bardzo zarazem zabawnych umiejętnościach taktycznych: swoisty portret małomiasteczkowego polityka. Zaciekawiło mnie na przykład takie zestawienie: w pewnej scenie Burmistrz uczy radców miejskich, jak należy pomniejszać i bagatelizować wydarzenie z ptakiem. Za chwilę, w scenie następnej, on sam tę "teorię" stosuje praktycznie. Subtelne wycieniowanie podobieństw, a przy tym także i różnic w tonie, było pokazową lekcją zręcznego aktorstwa.
Można natomiast krytykować grę Zbigniewa Korepty jako Studenta. Wydaje mi się, że rozumiem intencje twórców spektaklu i samego aktora w ujęciu tej postaci. Skoro przyjmiemy, że urok “Ptaka” polega przede wszystkim na subtelnej i precyzyjnej drwinie z fałszywej poetyckości - należy odebrać Studentowi rysy jakiejkolwiek scenicznej kokieterii; tekst, a szczególnie tak tutaj ważny dialog Studenta z Burmistrzanką w akcie drugim, daje podstawy do takiego ujęcia postaci ("Wyobraźnia pani nastawiona była na ujrzenie "ubogiego studenta, co pisze wiersze"... a tu, naraz, same rozczarowania... Rozczaruję więc panią do dna, zdepoetyzuję siebie zupełnie"). Lecz tu rysuje się niebezpieczeństwo: "odbarwienie" Studenta i narzucenie mu tonów codziennych, zwyczajnych można pogodzić z wyrazistością postaci tylko przy dużym doświadczeniu aktorskim. Zabrakło go Zbigniewowi Korepcie.
W roli Burmistrzanki pewien moment wydaje mi się szczególnie ważny, trafne uchwycenie może tu zaważyć na wrażeniu. To ten, w którym dziewczyna dostrzega w spojrzeniu Studenta coś wzruszająco dziecięcego. Młoda i ambitna panienka, skłonna do drażliwej obrony swej godności kobiecej, rozczarowana w swych marzeniach, przeobraża się tutaj nagle w kobietę kochającą
i... rozbrojoną. ("No tak, to moja wina. Nie spostrzegłam od razu, że mówię z dzieckiem... Nie spostrzegłam tych spojrzeń dziecięcych... Gniewać się nie mogę"). Otóż to właśnie miejsce ważne w rozwoju roli zręcznie "wychwyciła" Renata Kułakowska; w sposobie przechylenia głowy i nagłym złagodnieniu spojrzeń uwydatniło się zrozumienie tej sprawy. Szkoda tylko, że poprzednie fazy dialogu za słabo uwydatniły nastroje postaci, a więc nie mogły stanowić potrzebnego tutaj kontrastu.
Zofia Mayr, która dubluje tę samą rolę, kładła nacisk na uwydatnienie żartobliwości i dowcipu w dialogu. Wdzięczne to zadanie aktorskie przy tak znakomitym tekście, ale wymaga zupełnie specjalnego daru.
Druga postać kobieca sztuki - Marysia - niesłusznie bywa dziś uważana za mało ważny epizod. Jest to postać o wymowie milczącej, a wiadomo, jaką rolę w sztukach Szaniawskiego gra sprawa milczenia. Renata Kułakowska sugerowała grą spojrzeń ukryty tutaj "zarys podtekstu" (słowo "podtekst" byłoby tutaj zbyt silne, zbyt ostre, zbyt brutalne). Lecz zabrakło jej bardziej dokładnego i precyzyjnego zarysowania postaci. Że i reżyser niezupełnie rozumiał znaczenie tej sprawy, dowodzi powierzenie roli w drugiej obsadzie - statystce, bezradnie snującej się po scenie.
Wzruszający epizod wynalazcy wiecznie niedocenionego, stale odtrącanego, marzącego o rozweselaniu ludzi sztucznymi metodami, dał Gwido Trzywdar-Rakowski. Także i dzięki jego grze można było - i należało - zrozumieć sens “Ptaka” jako starcie między dwoma sposobami pojmowania sztuki i życia.
Wojciech Natanson
„Teatr” nr 19, 1 października 1956

ROMANS CIENIÓW (Karolina Beylin)

Nie grywano u nas sztuk Jerzego Szaniawskiego w ciągu paru ostatnich lat: ani napisanych i wystawianych tuż po wyzwoleniu “Dwu teatrów”, ani żadnej z jego jedenastu przedwojennych sztuk. Działo się to zapewne dlatego, że chwilami przekracza ową niezwykłą granicę o jakiej jest mowa w “Ptaku”: nie wyznaczona jeszcze przez żadnego geometrę granicę między prawdą a bajką.
Jak wielka to szkoda i jak bardzo publiczność pragnie te sztuki oglądać świadczyć mogły długotrwałe oklaski widzów zgromadzonych na przedstawieniu “Ptaka” na wieść o tym, że na sali znajduje się autor.
Na szczęście, zaczynamy znowu grywać Szaniawskiego i oto Teatr Wybrzeża przywiózł go Warszawie w podarunku w czasie swych występów gościnnych.
“Ptak” jest jedną z wcześniejszych sztuk znakomitego pisarza, toteż potrosze patrzymy na ten utwór, zrodzony w roku 1923, jak na komedię historyczną. Tak też zresztą pojął ją i reżyser, uwydatniając nie tylko w strojach, ale w całej strukturze oddaloną od nas datę utworu.
Ostatni ze swoich krytyk teatralnych nazwał Boy “Romanse cieniów”. Tytuł ten narzuca się uparcie przy oglądaniu “Ptaka”.
Gdy rozsuwa się kurtyna i widzimy na scenie salę posiedzeń (tak, "posiedzeń"!, przypomnimy sobie ten wyraz, który teraz zastąpiło "zebranie") racy miejskiej w małym zabitym deskami od świata miasteczku, ukazaną w wizyjnym obrazie, gdy do sali tej schodzą się czcigodni radcy w jednakowych melonikach i z jednakowymi parasolami i zasiadają na krzesłach z wysokimi oparciami; pod wieżą, widniejącego z daleka, miejskiego zegara - nie możemy się opędzić wrażeniu, że to przywędrowały cienie i że to między cieniami przeszłości toczyć się będą jakieś wypadki. Dalsza akcja nie wyprowadza nas z tego wrażenia, bo i dalej przed oczyma naszymi toczy się nie co innego tylko romans cieniów.
Do małego zatęchłego miateczka, którego burmistrz drży przed wszelką nowością, przybywa nagle gość ze świata. Z tego szerokiego świata, o którym marzy jeden jedyny z grona zabranego na ratuszu: sekretarz rady miejskiej. Ale o którym marzy takża w tajemnicy przed swym ojcem śliczna Burmistrzanka. Ten gość ze świata to młody student, który chce że strychu jednego z domów miejskich wypuścić pod niebo wyhodowanego przez siebie wspaniałego, złotopiórego ptaka. Doprawdy, nie pragnie niczego więcej, tylko tego, by jak sam zapewnia "było ładnie".
Ale miasteczko znajduje się przecież w Polsce, a Szaniawski zna dobrze psychikę mieszkańców polskich miast, wsi i miasteczek, więc bohaterowie przez niego stworzeni nie wierzą temu, co jest oczywistą prawdią, ale w wypuszczeniu ptaka upatrują coś symbolicznego, początek czegoś, co jak się mawiało w czasie okupacji "już się zaczyna"'. Tę wiarę podzielają wszyscy: zarówno ci, którzy lękają się jakichkolwiek zmian (Burmistrz i radcy), jak i ci, co pragną zmian (Burmistrzanka i Sekretarz).
Na tle tych właśnie zdarzeń wysnuł autor swoją opowieść, utkaną z baśni, która staje się prawdą i z prawdy, ktorą wszyscy uważają za baśń.
Mimo pewnych motywów, które zwietrzały z czasem (najlepsze nawet wino niekiedy wietrzeje), wyraźnych powiązań ze sztuką młodopolską, pozostaje “Ptak” i dla dzisiejszego widza czymś ogromnie pociągającym, gdyż w blasku jego piór lśni prawdziwa poezja.
REŻYSER najwidoczniej umiał dostrzec tę poezję i starał się, ją na każdym kroku uwypuklać. Nie zawsze mu się to jednak w równej mierze udawało, wykonawcy bowiem mimo niezwykłej staranności, graniczącej z pietyzmem, nie we wszystkich rolach i nie we wszystkich momentach dorabiali do kreowanych przez nich postaci.
Nie należy, zapominać o tym, te “Ptak” w chwili swych narodzin miał najwspanialszą, jaką można so¬bie wystawić obsadę: grany w Reducie w reżyserii Juliusza Osterwy, który sam grał Studenta, mógł się poszczycić Jaraczem w roli Sekretarza, Mieczysławem Frenklem - Burmistrzem, nie mówiąc już o królewskiej urodzie Majdrowiczówny, grającej Burmistrzankę. Trudno konkurować z takimi cieniami przeszłości.
Dzisiejsi wykonawcy stworzyli kilka dobrych postaci, jak choćby postać Burmistrza w wykonaniu Ryszarda Wasilewskiego, trafnie obsadzonych radców, których grali Talarczyk, Nwrocki, Sielicki i Walewski. Bardzo udane momenty miał Sekretarz, grany przez Tadeusza Gwiazdowskiego.
Trafną niesamowitość włożył w rolę Wynalazcy Gwido Trzywdar-Rakowski.
Najsłabiej może wypadły dwie role liryczne: Studenta i Burmistrzanki. Student (Zbigniew Korepta) robił wrażenie nieporadnego i poezję, jaką nasycił autor tę postać, zmienił w ckliwy sentymentalizm. Burmistrzanka, mimo że ładnie i nawet baśniowo wyglądała, nie potrafiła wzru-
szyć, ani przekonać widza.
Scenografia dobrze oddawała atmosferę pewnej wizyjnej niesamowitości jaka powinna otaczać tę pełną uroku sztukę, której barwy może nieco wyblakły od chwili jej narodzin, ale jeszcze są bardzo pociągające.
Jesteśmy wdzięczni Teatrowi Wybrzeża, że jednym z nas ją przypomniał, a innym po raz pierwszy ukazał.
Karolina Beylin
„Express Wieczorny”, 15 października 1956

TEATR GDAŃSKI W WARSZAWIE (JASZCZ)

Jerzy Szaniawski:. "Ptak", Komedia w 3 aktach, Reżyseria Zygmunta Hübnera, scenografia Ali Bunscha. Albert Maltz: "Najszczęśliwszy człowiek" (przekład i adaptacja Adama Tama) oraz Jean Paul Sartre: "Ladacznica z zasadami" (przekład Jana Kotta). Reżyseria Zygmunta Hübnera, scenografia Mariana Kołodzieja. Występy teatru Wybrzeże z Gdańska w Warszawie.
Recenzent warszawski, który nie chciał zamykać swoich spostrzeżeń w rogatkach stolicy uważał, że winien czytelnikom relacje ze stanu życia teatralnego również w terenie, musiał dawniej podróżować po całym kraju i omawiać widowiska do zobaczenia tylko w jednym mieście. Słuszna decyzja przyniosła tu, jak wiemy, zasadniczą zmianę: kolejne gościny w Warszawie teatrów z tzw. dawniej prowincji, teatrów dramatycznych, a nie tylko operetki łódzkiej w Hali Gwardii. Wielostronne korzyści z takich występów są łatwe do wyliczenia. Witamy przeto z uznaniem, że po wizycie teatrów z Lublina, Kielc, Łodzi, Nowej Huty przyszła kolej na teatr Wybrzeże z Gdańska, o którego losach niewesołe napływały wieści i którego droga ideowo-artystyczna wydawała się niepewna, pochyła.
Na podstawie spektakli, ukazanych przez Wybrzeże Warszawie, trudno byłoby wyrobić sobie pełny, do szczegółów umotywowany sąd o Wybrzeżu, jego obecnej linii repertuarowej i artystycznych możliwościach. W każdym razie wolno powiedzieć, że życie rozjaśniło czarne barwy, którymi 1 zeszyt "Dialogu" odmalował stosunki teatralne w Trójmieście. W zespole gdańskim nie ma gwiazd, ale nie wydaje się on być zespołem w rozsypce, a już na pewno nie jest zespołem bez ambicji artystycznych. Widowiska, ukazane przez teatr, miały myśl reżyserską, były zagrane poprawnie, świadczyły, że twierdzenia o jakimś kryzysie teatralnego ośrodka gdańskiego me są słuszne. Z trzech ukazanych przez Wybrzeże utworów teatralnych - udramatyzowany dialog Maltza należy do tzw. lever de rideau (podniesienie kurtyny). Jest to jakby krótki prolog do sławnej "Ceny strachu". Ten sam problem: amerykański bezrobotny, zepchnięty na dno nędzy, walczy o niosącą śmierć posadę szofera na ciężarówce, przewożącej nitroglicerynę, byle móc dać do syta zjeść swoim dzieciom, żonie, sobie samemu. Jerzy Śliwa i Kazimierz Talarczyk wypełnili zwięzły dialog Maltza bardzo ludzką, prostą treścią.
Zmorą teatrów terenowych bywa skłonność do "grania pod publiczkę", posługiwanie się łatwizną charakteryzacji i wyrazistością gry, która jest szarżą. W pracy Wybrzeża znać wysiłek unikania tych brzydactw. Nie zawsze z powodzeniem. Radcy miejscy w "Ptaku" byli bardziej kukłami niż żywymi ludźmi: ten sam Talarczyk, który w szkicu Maltza pokazał dobrą robotę aktorską, w "Ptaku" nadymał się i wykrzywiał, wraz z trzema swoimi kolegami, Nawrockim, Sielickim i Walewskim, i wraz z Ryszardem Wasilewskim (Burmistrz), który chociaż starał się trzymać na wodzy nieraz popuszczał cugli, a żadnego zdania nie kończył bez nieznośnego przeciągania słów i sylab.
"Ptak" gdański nie jest zdolny do lotu, widać było, że gdy go wypuszczą, pacnie na bruk. Reżyser obu gdańskich spektakli, Hübner ma i mieć będzie jako reżyser to i owo do powiedzenia: świadczy o tym bardzo sprawnie poprowadzona "Ladacznica z zasadami" z "Ptakiem" nie dał sobie rady: przedstawienie rozłazi się, zamazuje, celebrowanie słów i każdej sytuacji nie pogłębia nastroju, częściej drażni.
Lecz bądźmy szczerzy: czy winien niepowodzeniu jest tylko teatr? Szaniawski napisał kilka znakomitych sztuk, które należą do trwałego dorobku teatru polskiego i zawierają cenny ładunek realistycznej obserwacji, ujętej w wyborną budowę dramatyczną. Od "Murzyna" do "Dwu teatrów" rozwijała się twórczość Szaniawskiego, którą cenimy, która zasługuje na nowe odczytanie. Ale "Ptak", jeden z najwcześniejszych utworów Szaniawskiego, do jego czołowych sztuk nie należy: skrzydła tego ptaka są z papieru, a myśl lekka jak ptasie pióra; "szaniawszczyzna" wzięła tu górę nad realizmem. "Ptak" miął przed 33 laty nieprzytomne powodzenie w Rozmaitościach; nic dziwnego, skoro Frenkiel, Jaracz, Osterwa i Majdrowiczówna stworzyli z figurek żywych ludzi, a poetyczność wyczarowali w poezję. Czy surowe warunki aktorskie Zbigniewa Korepty (Student), poprawność Renaty Kułakowskiej (Burmistrzanka) i staranność Tadeusza Gwiazdowskiego (Sekretarz) spowodowały obskubanie "Ptaka" z barwnego upierzenia? Byłby to zarzut niesprawiedliwy. "Ptak" bez pomocy aktora nie pofrunie; i co najwyżej o brak tej pomocy można mieć pretensje. A że starań włożył teatr niemało, dowód choćby w trafnych dekoracjach, grze dwu zasłużonych aktorów starszego pokolenia: Gwidona Trzydwara-Rakowskiego i Leopolda Kitki-Sokołowskiego, w trosce o właściwe podanie humoru Szaniawskiego (który to humor, nawiasem mówiąc, okazuje się o wiele bardziej odporny na działanie czasu niż fantazyjny kostium Studenta czy zwiewne tęsknoty Burmistrzanki).
A "Ladacznica z zasadami", ta słynna sztuka, której dziesięć lat życia scenicznego jest pasmem nieustannych triumfów, sztuka, będąca najsilniejszym oskarżeniem amerykańskiego rasizmu, antyhumanizmu? Tu oddajmy Wybrzeżu pochwały, na które rzetelnie zasłużył. Bo chociaż Zygmunt Hübner kiepsko, fałszywie gra Freda - ale dobrze odczytał tekst sztuki. Jako Fred jest Hübner chuliganem z wybrzeża, o powierzchownej ogładzie, zamiast być młodym, ale już wytrawnym kandydatem na senatora, któremu poczucie przynależności do elity władzy i pieniądza daje obok chamstwa poczucie siły; jako reżyser trafnie podkreślił surową wymowę społeczną sztuki, jej ostrość i realizm obyczajowy.
Przedstawienie, jest sukcesem Alicji Migulanki - jej Lizzie jest taka, jaką chciał mieć Sartre: tania ulicznica a zarazem dziewczyna z instynktem moralnym, sprytna a zarazem głupia i jak Murzyn bezradna ofiara ohydnego ustroju. Dzięki temu, że aktorka nie stara się podwyższyć Lizzie ani o włos w hierarchii obyczajowej czy miłosnej, że ukazuje w całej pełni bezbronność Lizzie, uległość i najtańszy sentyment, dramat jej zyskuje na wyrazistości, mechanizm tyranizowania na cechach odrażających. Na uwagę zasługuje również Ignacy Machowski, bardzo, szlachetny w roli niewinnie zaszczutego Murzyna. Jerzy Śliwa powściągliwie gra Senatora - z wyjątkiem końcowej sceny zalotów do Lizzie, w której grę zastępuje gierką.
"Ladacznicę z zasadami" zagrało Wybrzeże na próbę w nowej wersji z 1932 r., ale zaraz powróciło do wersji pierwotnej. I słusznie, bo tylko pierwsza wersja sztuki wynika z koncepcji Sartre'a, tkwi organicznie w akcji utworu, stanowi logiczne i psychologiczne jego zamknięcie. Przekład sztuki uległ - w stosunku do pierwodruku w "Przekroju" - wielce korzystnym poprawkom i uteatralnieniu.
Publiczność warszawska przyjmowała występy teatru gdańskiego życzliwie. A obecnemu na przedstawieniu "Ptaka" Szaniawskiemu zgotowała owację, serdeczną i gorącą.


/materialy/img/796/796.jpg/materialy/img/796/796_1.jpg/materialy/img/796/796_2.jpg/materialy/img/796/796_3.jpg/materialy/img/796/796_4.jpg/materialy/img/796/796_5.jpg