materialy/img/845/845_m.jpg

Teatr Powszechny Warszawa

premiera 13 maja 1975

reżyseria - Zygmunt Hübner

przekład - Kazimierz Piotrowski

scenografia - Marcin Jarnuszkiewicz

muzyka - Stanisław Syrewicz

układ ruchu - Wojciech Krukowski

asystent reżysera - Piotr Cieślak

obsada:

Buffalo Bill - Stanisław Zaczyk

Siedzący Byk - Andrzej Szalawski

Senator Logan - Edmund Fetting

Senator Dawes - Jan Jeruzal

Senator Morgan - Edmund Karwański

John Grass - Rafał Mickiewicz

Cętkowany Ogon - Andrzej Grąziewicz

Wielki Książę - Andrzej Piszczatowski

Tłumacz - Piotr Zaborowski

Ned Buntline - Mariusz Benoit, Jan Tadeusz Stanisławski

Annie Oaklej - Ewa Dałkowska

Geronimo - Maciej Rayzacher

Prezydent - Gustaw Lutkiewicz

Pierwsza Dama - Aniela Świderska

Dziki Bill Hickok - Leszek Herdegen

Teskanjavila - Marta Ławińska

Uncas - Kazimierz Kaczor

Wódz Joseph - Franciszek Pieczka

Jesse James - Maciej Góraj

Billy Dzieciak - Piotr Zaborowski

Pułkownik Forsyth - Andrzej Grąziewicz

Porucznik - Andrzej Wasilewicz

Reporterzy - Mariusz Benoit, Piotr Cieślak, Jan Tadeusz Stanisławski

w scenach pantomimicznych - Aleksandra Lampart, Jolanta Krukowska, Maria Pieniążek, Grażyna Skibińska, Andrzej Borkowski, Andrzej Komorowski, Janusz Kondracki, Cezary Marczak, Zbigniew Olkiewicz, Jan Pieniążek, Jacek Słowiński, Piotr Słowiński

Żongler - Jacek Zielińczuk

w scenach zbiorowych - Grażyna Marzec, Monika Sołubianka, Izabela Wilczyńska, Piotr Krasicki, Krzysztof Majchrzak, Maciej Rayzacher, Maciej Szary, Marian Wiśniowski


BUFFALO BILL (Andrzej Markiewicz)

TYTUŁ słynnego bohatera Dzikiego Zachodu nosi najnowsza sztuka teatralna Arthura Kopita wystawiana w Teatrze Powszechnym, w przekładzie Kazimierza Piotrowskiego, reżyserii Zygmunta Hübnera, ze scenografią Marcina Jarnuszkiewicza i muzyką Stanisława Syrewicza. Przed ostatnią wojną przygody Bufallo Billa były częściej czytywane przez młodzież od przypadków bohaterów opisanych przez Karola Maya, spopularyzowanych dziś przez kilka filmów wyprodukowanych w NRD wspólnie z kinematografią jugosłowiańską. Po wojnie jedynie w antykwariatach można jeszcze spotkać książki, czasem nawet przedwojenne komiksy z Bufallo Billem, ich bohaterem. A była to postać arcyciekawa. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało: Wiliam Frederick Cody. W czasie wojny stanów południowych z północnymi wsławił się jako frontowy zwiadowca, następnie przez wiele lat byt zwiadowcą podczas wojen indiańskich, zwłaszcza z plemionami Komańczów i Siuksów. Po rozgromieniu i zniszczeniu niezależności największych plemion indiańskich, Cody organizuje wielkie "Widowisko z Dzikiego Zachodu" z którym objechał nie tylko kontynent amerykański, ale także Europę, stając się sławnym "Bufallo Billem". W swym widowisku pokazał nie tylko zwyczaje Indian, ale także ich walkę, bohaterstwo, chcąc w ten sposób "zrehabilitować" się wobec cywilizowanych społeczeństw, chociaż w rzeczywistości przyczynił się do zniszczenia plemion indiańskich. Przed śmiercią został senatorem. Zmarł w styczniu 1917 roku.
Współczesny pisarz amerykański Arthur Kopit napisał „Bufallo Billa” chcąc przede wszystkim "odbrązowić" postać słynnego zwiadowcy. Jest to zresztą obecnie powszechna tendencja w świecie twórców amerykańskich, obserwujemy ją w serii wielkich filmów oglądanych w naszych kinach: "odbrązowianie" prawdy o zagładzie Indian. Podobnie postąpił Arthur Kopit.
Piękna i oryginalna sztuka Kopita, po którą sięgnął Teatr Powszechny po „Sprawie Dantona” Przybyszewskiej i „Ptakach” Arystofanesa zainteresuje zarówno młodzież, jak i pokolenie ludzi dorosłych, dla których bohater opowieści Kopita był własnym... bohaterem. Treść dramatu jedynie uzupełnia, uwypukla, uczłowiecza postać Bufallo Billa.
Przedstawienie toczy się wartko, zwłaszcza w części drugiej. Obok dwóch głównych bohaterów, Stanisława Zaczyka (Bufallo Bill) i Andrzeja Szalawskiego (Siedzący Byk), mamy w spektaklu jeszcze kilka świetnych epizodów.
Na specjalne wyróżnienie zasługuje też scenografia Marcina Jarnuszkiewicza.
"Widowisko z Dzikiego Zachodu", z którym Bufallo Bill "przyjechał" do Warszawy i Teatru Powszechnego jest demaskatorskim moralitetem, skierowanym przeciwko tak legendzie o "zwycięstwie cywilizacji nad Dzikim Zachodem", jak i całej polityce ówczesnych państw kapitalistycznych podbijających i podporządkowujących sobie wiele narodów, nie tylko w Ameryce.
Andrzej Markiewicz
„Trybuna Mazowiecka” nr 137, 18 czerwca 1975

SZARGANIE ŚWIĘTOŚCI (Jan Kłossowicz)

Buffalo Bill, podobnie jak Tom Mix, znany kilku pokoleniom czytelników książek dla młodzieży i komiksów, to idol z amerykańskiej mitologii; jego rekwizyty, to winchester, colt, lasso i dziesięciogalonowy kapelusz, brakuje tylko blue jeans czyli dżinsów, które sprytni panowie Levi i Strauss zaczęli niegdyś szyć nie dla kowbojów i traperów, ale dla poszukiwaczy złota. Mit "strzelca", który na koniu, z karabinem w garści i rewolwerami w olstrach walczył na prerii przeciwko hordom czerwonoskórych i zabijał setkami bizony, mit "Dzikiego Zachodu" stał się dzięki filmom i komiksom jednym z podstawowych składników kultury nie tylko amerykańskiej. Oczywiście dzisiaj demaskowanie tego mitu nie jest niczym nowym. Ukazały się już dziesiątki prac historycznych i socjologicznych, powieści i filmów pokazujących prawdę o tym, co było bezlitosną eksterminacją Indian i bizonów, obecnie wziętych pod ochronę i pozamykanych w rezerwatach na rządowym wikcie. Historie o straszliwych pojedynkach rewolwerowców w saloonach i na preriach Arizony czy Teksasu i akcjach dzielnych szeryfów, w konfrontacji z historyczną prawdą, okazują się nieprawdziwe. Jeden z historyków udowodnił nawet, że romantyczni kowboje, uganiający się w westernach za jedyną i wymarzoną dziewczyną, w istocie bywali przeważnie (z braku kobiet na prerii) - pederastami. Konfrontacja legendy z rzeczywistością okazała się, jak zwykle, przykra i przewrotna.
Czy wobec tego warto, po westernach Peckinpaha i pracach obcych i polskich krytyków pokazywać napisaną w roku 1968 sztukę Kopita - na ten sam temat? Chyba jednak warto. Warto pokazać i w teatrze jednego z przedstawicieli pokolenia Amerykanów, którzy podjęli się ze skutkiem niełatwej walki przeciwko narodowym mitom - nie z przekory, ale dla pokazania czemu te mity służą. Pisarze, jak Albee, Kopit czy choćby drukowany w programie warszawskiego przedstawienia krytyk, John Lahr, wyleli sporo zimnej wody na głowy ludzi wychowanych w błogiej atmosferze mitu (tenże Lahr zatytułował książkę o własnym ojcu - słynnym autorze- „Tchórzliwy lew...”). Przy okazji toczonej przez wiele lat kampanii odpadło trochę kołtuńskich stereotypów myślowych, natomiast to, co w legendzie westernu jest naprawdę cenne, wcale nie zaginęło, a dżinsy nie wyszły z mody. Tacy krytycy, jak Lahr, bez ogródek piszą o tym, że mity służą kapitalizmowi i imperializmowi, a pisarze kompromitujący je, odskrobują spod efekciarskich i dziwacznych nawarstwień to, co w każdej narodowej tradycji naprawdę cenne i godne zachowania.
Historia Billa i jemu podobnych przypomina po trosze nasz własny mit zagończyka z kresowej stanicy hasającego po Dzikich Polach i kładącego setkami Tatarów i Kozaków czy też ułana, który lancą i szablą rozpędza pułki najlepszej piechoty. Z tym mitem zresztą rozprawiano się w latach czterdziestych i pięćdziesiątych tak skutecznie, że później trzeba było udowadniać, że jednak ułani byli naprawdę najlepszą formacją kawaleryjską XX wieku. Potem jednak znowu doszliśmy do takiej przesady, że nawet sztukę Jarosława Marka Rymkiewicza, zatytułowaną „Ułani” a wzorowaną na „Damach i huzarach”, ktoś uznał za szarganie tradycji. Zresztą i sam Aleksander Fredro, który najlepsze młodzieńcze lata spędził w siodle, później zbierał cięgi za pisanie komedii, taka już dola pisarza, kiedy się w tryby mitologii dostanie. Mamy mit Romantyzmu i mamy mit Antyromantyzmu - jak dwa kamienie, które wszystko gniotą i wszystko zasłaniają, tak że już nie widać niczego, co poza tym naszą kulturę kształtowało i, chwała Bogu, kształtuje. O tym by sztuki pisać. Póki co, oglądamy sztukę o Indianach.
W Teatrze Powszechnym Williama Cody alias Buffalo Billa gra Stanisław Zaczyk. Ubrany w skórzaną traperską kurtkę i portki z szerokimi ochraniaczami, w stetsonie na głowie, do złudzenia przypomina Johna Wayne'a. Dopiero kiedy zdejmuje kapelusz, zamiast gęby amerykańskiego kowboja, widać twarz polskiego inteligenta. Tylko z uzbrojeniem coś nietęgo, jeden colt normalny - z długą lufą, za to drugi - z krótką, tzw. agent używany raczej w miastach niż na prerii, do tego zamiast winchestera - bodajże garand - karabin amerykańskiej piechoty. I tak po trosze jest z całym przedstawieniem. Zrobione jest ładnie. Mamy tu świetną parodię sztuki z Dzikiego Zachodu granej w Białym Domu na cześć Prezydenta przez samego Buffalo Billa, Neda Buntline'a (jego hagiografa) i rewolwerowca Billa Hickoka, i mamy parodię music hallu i scenę w saloonie i żonglerkę i woltyżerkę. Jest też bardzo piękna, prosta i tragiczna scena masakry Indian na zaśnieżonym polu, wyraźnie wzorowana na Bread and Puppet. Są dwie dobre role - Zaczyka i Herdegena (Bill Hickok). Całe przedstawienie jest jednak jakoś do końca nie dociągnięte. Jak brawura i zabawa, to jakoś nieśmiała, jak dowcip, to przyciężki, jak stylizacja i pastisz, to jakoś niekonsekwentne, jak jedna lufa długa, to druga krótka.
Chyba sama sztuka Kopita nie jest ani wybitnym dziełem literackim, ani, wbrew pozorom, zbyt dobrym materiałem na teatralne widowisko. I w lekturze i w teatrze rozłazi się i rozpływa na poszczególne sceny, popisy, efekty. Jednak kiedy wszelkie problemy łatwo zastępowane są w większości teatrów przez efektowną hecę, taka sztuka musi skusić nawet bardzo wymagającego reżysera. A jeżeli jest tam jeszcze rzeczywiście jakiś problem? Choćby odległy i znany. Co grać? Kiedy polscy dramaturdzy coraz częściej piszą sztuki dziejące się w Południowej Ameryce albo w ogóle "gdzieś" - czyli nigdzie!
Jan Kłossowicz
„Literatura” nr 22, 29 maja 1975

INDIANIE (JASZCZ)

Lato w pełni, ludzie rozleniwieni, a w teatrach - po czerwcowych szaleństwach, napięciach, nadmiarach i przesytach - błogi spokój, cisza, po językowym Babelu - relaks i odprężenie.
W takich chwilach można mówić i o Indianach. Nawet najlepiej o Indianach. W porze urlopów najbardziej dorośli lubią wracać do lat sielskich-anielskich. Ich dzieci, ustrojone w pióra, potrząsają tomahawkami i wołają "howgh", a oni sami, dorośli, gotowi wspo­minać Sokole Oko i Winnetou, wodza Apaczów.
Teraz jednak o Indianach trochę inaczej. Bo są dwa rodzaje In­dian: ci dla harcerzy (którzy też chcą być Indianami) i ci od prawd dla dorosłych. I ja o tych nieinfantylnych Indianach. O Indianach z rzeczywistości, która była krwawa, okrutna, nieludzka i jak naj­bardziej dorosła. A więc o takich Indianach, o których pisuje także mój imiennik, Jan Szczepański... i o których w Ameryce napisał sztukę Amerykanin Arthur Kopit. Tę jego sztukę "Indianie" wysta­wił na początku lata Teatr Powszechny w Warszawie, obdarzając ją bardziej w swoim mniemaniu - atrakcyjnym tytułem "Buffalo Bill".
Indianie byli jedynymi rdzennymi mieszkańcami Ameryki. W nie­których krajach Ameryki Łacińskiej mnożą się i powrócą, być mo­że do swoich praw; ale w Brazylii i w Stanach Zjednoczonych do­gorywają w wydzielonych im skąpo rezerwatach. Nim powstały re­zerwaty, był w USA Dziki Zachód: zakłamany romantyzm i praw­dziwe ludobójstwo.
Indianie ginęli w milczeniu. Na ich temat odezwała się sztuka. Literatura, potem film. W ich obronie? Nieprawda. Sztuka głosiła bowiem chwałę zwycięzców. A potem legendę Dzikiego Zachodu spreparowano dla młodzieży, podchwyciły jej barwne akcesoria dzieci. I tak ze sprawy poważnej zrobiła się ogólna zabawa w In­dian. Ale Indianom nie do zabawy było. Ginęli, wybijani do nogi przez silniejszych. Takie jest prawo natury - rozgrzeszali kazno­dzieje.
Tępienie Indian było radosną przygodą pionierów. Stało się nie­mym wyrzutem sumienia ich wnuków. Nie idealizujmy: nie ich wnu­ków, bynajmniej nie całego społeczeństwa. Do winy białych za upadek czerwonoskórych przyznali się tylko intelektualiści, "jajo­głowi", postrzeleńcy. Pojawiły się jednak filmy, które usiłują od­dać Indianom sprawiedliwość - nie tylko tę rycerską, ale i spo­łeczną - pojawiły się prace naukowe, biorące Indian w obronę nie tylko przed dawnym cynizmem grabieżców i morderców, ale i przed współczesną sofistyką "historycznych konieczności". Siuksów czy Komanczów spróbowano wyrwać z niewoli komiksów.
Także Kopit uznał za moralny obowiązek amerykańskiego pisa­rza zabrać głos w tragicznej sprawie indiańskiej; powiedzieć praw­dę i tylko prawdę. W formie widowiska jarmarcznego - tak typo­wego dla amerykańskiej prowincji "show" - spróbowal pokazać okruchy przeszłości indiańskiej, jaką była naprawdę, i jej ludo­bójcze rozwiązanie. Nie wyśmiewa generała Custera, niebotyczne­go bałwana, który dał się pobić (i zabić) Indianom Siedzącego Byka (Sitting Bulla) w sławnej bitwie pod Małym Wielkim Rogiem, wprowadza za to pułkownika Forsytha, który "pomścił" Custera dokonując - mniej znanej - masakry Indian pod Zranionym Ko­lanem. I głównym bohaterem widowiska robi Kopit Buffalo Billa, który najpierw tępił bawoły, podcinając egzystencję Indian, a na­stępnie, zniewolonych, dawnych wojowników przerobił w obiekty "cepeliowe" ciągnąc z ich cyrkowych występów grube zyski. Indianie to sztuka gorzka i demaskatorska. Kopit pokazuje amerykańskie czasy pogardy i nie oszczędza rodaków, wychodząc z założenia, że narodowi trzeba o jego przeszłości mówić otwar­cie i szczerze, że tylko prawda może uzdrawiać społecznie.
Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#}, reżysera spolszczonych "Indian" przyciągnęła do sztuki Kopita zapewne odmienność zadań inscenizacyjnych, eg­zotyka tematu i formy scenicznej, a jednocześnie popularność tego tematu. Dał sobie nieźle radę z elementami cyrku, ze skojarze­niem ich z surową refleksją. Widowisko jest hałaśliwe, huczne i ja­skrawe - jak być powinno. Stanisław {#os#1645}Zaczyk{/#} z przejęciem gra Buffalo Billa, od sprytu i cynizmu do jałowej melancholii. Andrzej {#os#5684}Szalawski{/#} z namaszczeniem kreuje dostojeństwo Sitting Bulla, a Leszek {#os#2060}Herdegen{/#} z ironią odstawia Dzikiego Billa Hickoka (też postać autentyczna). Widowisko ma rytm woltyżerki na koniu, sporo celnych pomysłów, usytuowanych w funkcjonalnej scenografii Mar­cina {#os#6972}Jarnuszkiewicza{/#}.
Ale czy się podoba i czy będzie mieć powodzenie, zachęcające inne teatry do powtórzenia eksperymentu dyrektora Hübnera? Śmiem wątpić. Bo przedstawienie w Powszechnym nie ma adre­sata. Dla młodocianych jest zbyt trudne - z westernu nic tu nie pozostało, za to wcisnęło się sporo podretuszowanej dokumenta­cji. Dla dorosłych jest natomiast zbyt uproszczone, plakatowe i po­wierzchownie publicystyczne. Nad grobami zabitych przemawiają ci, którzy ich pozabijali - nie jest to sytuacja najwygodniejsza, zwłaszcza w teatrze. I słuchacze żałobni wstrzymują się od oklas­kiwania mówców, choćby uwierzyli w ich wspaniałomyślne przy­znanie się do winy.

DRAMAT FIGUR WOSKOWYCH (Małgorzata Semil)

"Buffalo Bill" to brzmi atrak­cyjnie. Prawie, tak jak "Jeździec znikąd" i "Siedmiu wspaniałych". "Indianie" - to brzmi nieco gorzej i ciąg skojarzeń nie jest tak westernowy. Sztukę "Indianie" współczesnego amerykańskiego pisa­rza, Arthura Kopita wystawił war­szawski Teatr Powszechny pod tytu­łem "Buffalo Bill". Chodziło tu chy­ba o wywołanie westernowego ciągu asocjacji. Zdaje się świadczyć o tym choćby pierwsze wejście autora i głównego bohatera mającego rozpocząć się widowiska - Buffalo Billa (Stanisław {#os#1645}Zaczyk{/#}), który wygląda jak syntetyczny bohater wszystkich filmów kowbojskich.
Ustaliwszy stylistykę kowbojsko-westernową, teatr odsuwa na nieco dalszy plan problem swego bohate­ra tytułowego. Bierze się natomiast za sprawę, którą jako temat utwo­ru zdaje się sugerować tytuł angiel­ski, mianowicie za Indian i dzieje ich wyniszczenia wskutek głupoty i na­iwności jednych (Buffalo Bill) oraz perfidną, grabieżczą, okrutną politykę innych (rząd i wojsko). Na sceny Indian z białymi, wplecione do wido­wiska na zasadzie wizji z przeszło­ści, położono w spektaklu szczególny nacisk. Wyodrębniono je z tła jar­marcznego, tandetnego cyrku i pa­rodii westernu, potraktowano w spo­sób poetycki, nawet z pewną dozą sentymentalizmu. Poważne odczyta­nie tych scen miało zapewne wydo­być ze spektaklu jego odniesienia ogólne i współczesne i wydźwignąć go na poziom traktatu o sprawach bliskich nam z najnowszej historii: o okrucieństwach wojny i o zagładzie małego narodu, którego obcą i nie­zrozumiałą kulturę przyjmuje się za dowód "dzikości". Czy chodzi tu tak­że o Wietnam?
"Gdybym ja miał pisać sztukę o Wietnamie - powiedział Kopit - próbowałbym przedstawić obronę amerykańskiego punktu widzenia i to w taki sposób, by stał się dla widza odrażający".
Kopit nie napisał jeszcze swojej sztuki o Wietnamie i nie jest nią "Buffalo Bill", choć powstał on za­pewne z reakcji na tę wojnę i jakieś analogie same się narzucają. Autor zajął się natomiast przedstawianiem i kompromitowaniem amerykańskie­go procesu mitotwórczego. Idzie tu o mit historyczny, przy pomocy którego naród upiększa i usprawied­liwia swoje czyny, by móc - jak to wyrazi de Tocqueville - "mordować z zachowaniem pełnego sza­cunku do praw ludzkich". Amery­kanie stopniowo tworzyli mityczną wersję swojej historii. Proces ten za­czął się równocześnie z podbojem Zachodu. Ned Buntline, dziennikarz, który nadał Williamowi Cody przy­domek Buffalo Bill, spopularyzował jego postać oraz innych bohaterów pogranicza swymi niezliczonymi po­wieściami brukowymi, W "Widowi­sku z Dzikiego Zachodu", z którym Cody objechał Amerykę i część Eu­ropy, występowali prawdziwi India­nie odgrywając w nich siebie (jak to robi w sztuce Wódz Joseph), bądź rozpowszechnione wyobrażenia o so­bie jak zamknięty w klatce, niby dzikie zwierzę, krwiożerczy Wódz Geronimo). Miała też swój wkład w kreowanie mitu i literatura, a praw­dziwe jego upowszechnienie w kul­turze masowej przyniosła produkcja hollywoodzka i komiksy. Kopit po­kazuje zarówno tworzenie tych mi­tów, jak i ich formę gotową, raz na zawsze utrwaloną, zastygłą w swego rodzaju "komiks narodowy". Sztu­kę swą zaczyna od sceny, którą w warszawskim przedstawieniu pomi­nięto - od ukazania postaci jako zastygłych w gablotach muzealnych figur woskowych. Dopiero po chwi­li postacie te ożywają i biorą udział w "Wild West Show" Buffalo Billa lub w komiksowej, relacjonowanej przez niego historii o Indianach i ko­misji senatorów.
W tych właśnie obrazach Kopit najpełniej realizuje swój zamiar kompromitowania amerykańskiego punktu widzenia przez ukazywanie go w jego czystej postaci. Ukazuje bowiem nie negocjacje, lecz ich wer­sję mityczną i skrajnie schematycz­ną: Indianie są nierozsądnymi, nie­odpowiedzialnymi, naiwnymi dziku­sami wnoszącymi pretensje, które na zdrowy, amerykański rozsądek są pozbawione wszelkiej racji. Nie są więc nawet partnerami do dyskusji dla życzliwych, wyrozumiałych i roz­sądnych senatorów. Senatorowie nie mogą dojść do ładu z Indianami, więc stwierdzają, że lepiej ich zlikwidować niż narażać naród na wy­datki związane z utrzymywaniem re­zerwatów i straty w ludziach, gdy­by Indianie postanowili walczyć o swoje wydumane prawa.
W Teatrze Powszechnym sceny te odczytano bez cudzysłowu, w jaki zaopatrzył je autor przez wyprowa­dzenie postaci z gablot muzealnych. Nadano im nawet dramatyzm każąc jednemu z senatorów zaangażować się emocjonalnie w dyskuję z India­nami, unosić się i krzyczeć. Szukano konfliktu dwóch racji, na który nie ma materiału w tekście. Jest w nim tylko obowiązujący dzisiaj scena­riusz wydarzeń, z którego nie sposób, jak to chciał zrobić teatr, stworzyć publicystyki. Ginie tu zamierzona przez Kopita ironia. Dochodzi do gło­su tylko tam, gdzie teatr podjął kon­wencję komiksową: w znakomitej scenie przedstawienia sztuki Buntli­ne`a w Białym Domu, w scenie z Wielkim Księciem, i w całym usta­wieniu postaci Dzikiego Billa Hickocka (Leszek {#os#2060}Herdegen{/#}).
W tym dramacie ożywionych fi­gur woskowych bohater tytułowy jest jedną z nielicznych postaci wie­loznacznych i wielowymiarowych. "Ja nie chcę umrzeć źle, to znaczy na środku sceny ze szminką na twarzy" - mówi wielokrotnie William Co­dy, broniąc się przed zginięciem w cieniu mitu Buffalo Billa. Ale szmin­kę tę stale domalowuje mu historia w wersja Buntline'a, reprezentujące­go tu ową "rację narodową", w imię której trzeba historię koloryzować i fałszować. Mit działa jednak zaraźliwie i nawet Hickock, który przed­tem gotów był zabić, by udowodnić, że jest sobą, a nie własną legendą, zaczyna współuczestniczyć w jego tworzeniu. Zrozumiał, że naród zdecydował się na określoną wersję własnej historii i już od niej nie od­stąpi, a na udziale w tej farsie moż­na doskonale zarobić. Zgnębionemu Cody'emu pozostaje już tylko strzelanie w rozpaczy do własnych cieni - sobowtórów, które Hitchock chce wysłać do różnych części Stanów Zjednoczonych z nową wersją "Wild West Show". Jest to scena kulmina­cyjna w sztuce, ale nie w przedsta­wieniu; tragiczna, bo i Cody, i autor zdają sobie w tym momencie sprawę, że Hickock - ma rację, że, naród już nie ustąpi, że można próbować uspo­koić sumienie tylko niewiele znaczą­cymi gestami. Cody może już tylko sprzedawać wyroby idiańskiej sztuki ludowej, Kopit zaś - wkładać w usta swojego bohatera ironiczne mo­nologi, równie jałowe, w skutkach i zagłuszane przez "wielki show" jak tragiczna, dwa razy dziennie powta­rzana mowa Wodza Josepha.
Inscenizując sztukę wyjętą z kon­tekstu kulturowego, z którym jest nierozerwalnie związana, teatr wziął na siebie trudne zadanie. Gdzie in­dziej postaci sztuki są doskonale znane - u nas wymagają encyklo­pedycznych wyjaśnień w programie. Dochodzi do tego warstwa stylistycz­na utworu, odwołująca się m. in. do nie znanych nam bliżej form ame­rykańskiej kultury i rozrywki ma­sowej. Nic więc dziwnego, że sztukę tę nie było łatwo przybliżyć pol­skiej widowni. Próby dokonania tego przy pomocy form, które znamy, jak np. westernu, oraz zuniwersalizowania problematyki skończyły się nie całkiem pomyślnie. Nie zmienia to jednak faktu, że reżyserowi na­leży się uznanie za przedstawienie pisarza nie granego jeszcze na pol­skich scenach i sztuki odbiegającej od repertuaru, jakim nas karmią teatry na co dzień.

BUFFALO BILL (Elżbieta Żmudzka)

"Buffalo Bill" Arthura Kopita należy do tego nur­tu najnowszej dramatur­gii amerykańskiej, z któ­rego nie dotarł na nasze sceny właściwie ani jeden utwór. Kopit - rówieśnik Albee'go, dziś już trzydzie-stoośmioletni, w "India­nach" wkroczył na teren ostrego rewizjonizmu w stosunku do historii Sta­nów Zjednoczonych, rewi­zjonizmu uprawianego dziś z pasją przez najmłodsze pokolenie amerykańskich dramaturgów. To już nie podważanie świętego war of life, penetracja obycza­jowa, krytyka stosunków społecznych znanego u nas dobrze Albee'go, lecz pró­ba sięgnięcia głębiej - aż do podstaw, na których wyrosły amerykańska po­tęga i amerykański styl życia.
"Buffalo Billa" (w ory­ginale sztuka nosi tytuł "Indianie") wprowadził na nasze sceny warszawski Teatr Powszechny. Rzecz napisana przed siedmiu la­ty miała prapremierę w Aldwych Theatre w Lon­dynie, grana była później w Waszyngtonie, ostatnio reżyser Robert Altman przystąpił do kręcenia na jej podstawie filmu. "Buf­falo Bill" ma wszelkie szanse zdobycia polskiej publiczności nie tylko dlatego, że na jego legendzie wychowało się i u nas kil­ka pokoleń. Mimo wszyst­kich różnic formalnych jest ta sztuka bardzo bliska z ducha polskiemu samokry­tycyzmowi narodowemu, którego tak wiele w naszej literaturze.
Sztuka Kopita jest anty­tezą klasycznego westernu. Nawet tych westernów z ostatnich lat, w których Indianie nie są już tylko celem strzałów białych lu­dzi i reprezentują jakieś racje. Autor "Buffalo Bil­la" zdaje się wszystkie ra­cje przypisywać Indianom. Przegrali w starciu z cy­wilizacją białych nie dla­tego, że byli prymitywni i dzicy, lecz dlatego, że nie byli dość podstępni i bez­względni. Zostali starci z powierzchni ziemi ponie­waż chcieli zachować wy­kształcony w ciągu tysiąc­leci sposób istnienia na tym kontynencie. Zostali zmuszeni do walki w obro­nie po prostu prawa do życia.
Sztuka ta jest jednym z objawów czkawki, jaką przeżywają Stany Zjedno­czone w związku z nara­stającym konfliktem raso­wym wewnątrz kraju i wojną w Wietnamie. Ale nie tylko. Są w niej odnie­sienia szersze. Szczelna je­szcze do niedawna zwłaszcza w Ameryce fasada hu­manitarnej i demokratycz­nej frazeologii ukrytwającej metody, jakimi było bu­dowanie tego, z czego ten naród jest tak dumny - ostatnio niebezpiecznie pę­ka. Wyłania się prawda daleka od idealistycznych haseł. Wydaje się zresztą, że można znaleźć w "Buf­falo Billu" horyzonty je­szcze szersze, problemy wykraczające poza konflik­ty wewnętrzne USA.
ZYGMUNT {#os#871}HÜBNER{/#} re­żyser "Buffalo Billa" w Teatrze Powszechnym sięg­nął - jak można sądzić - po sztukę Kopita dlatego, iż zafrapowało go kłębo­wisko treści kryjące się pod formą rozbuchanego showu. Wykorzystał w przedstawieniu wszystkie walory wizualne sztuki. Rzecz dzieje się ni to współcześnie w cyrku, ni to w czasie "Widowiska z Dzikiego Zachodu", z ja­kim William Frederick Cody (1846-1917) - tak nazywał się Buffalo Bill - objechał w końcu ubie­głego wieku Amerykę i Eu­ropę odnosząc niebywałe sukcesy. Ostra beatowa muzyka, jarmarczne zapo­wiedzi, żonglerzy a wśród tego retrospekcja kariery człowieka, który wyjątko­wo efektywnie przyczynił się do eksterminacji Indian.
Bill-Bawół (Buffalo to jak wiadomo po angielsku ba­wół) zyskał ten przydomek po wytępieniu bawołów, które stanowiły główne po­żywienie Indian. Znakomi­ty strzelec walczył dzielnie z Indianami, tępił bawoły, ale był przecież porządnym Amerykaninem - starał się więc dla tych dzikich, którzy się jeszcze ostali, o pewne prawa. Nie osiągnął pełnej świadomości zbrodni, w jakiej brał udział. Stała się ona dopiero udziałem pokolenia Kopita. Pokazuje on mechanizm, w którym interes silniej­szych i bardziej bezwzględ­nych zwycięża mimo po­zorów chęci uwzględnienia interesów przeciwnika. Ple­mię Siedzącego Byka, w sprawie którego Bill-Ba­wół dociera aż do samego prezydenta Stanów Zjed­noczonych, zostaje jednak wycięte w pień. W ostat­nich scenach Cody z prze­rażeniem widzi, jak jego legenda, którą sam świa­domie, z hochsztaplerskim rozmachem budował i tra­gedia całego ludu, w któ­rej brał udział - martwie­ją w gutaperkowy kicz. Na scenie pozostaje mały, złamany człowiek, nie mo­gący zrozumieć ani tych procesów, których był współtwórcą, ani siebie. Inscenizacja Zygmunta
{#os#871}Hübnera{/#} ma rozmach i błyskotliwość, jest gęsta, miałoby się ochotę powie­dzieć mięsista. To znako­micie zrobiony spektakl, bezbłędnie operujący bar­dzo różnorodnymi środka­mi. I bardzo dobrze gra­ny, czemu niestety nie mo­gę dać wyrazu w tym krót­kim omówieniu. Obsada jest zbyt liczna. Jedno bu­dzi moje wątpliwości - obsadzenie w roli Buffalo Billa STANISŁAWA {#os#1645}ZACZYKA{/#}. To znakomity aktor, ale czy do tej roli? Wydaje się zbyt lirycznie słowiański, zbyt refleksyj­ny; za mało w nim siły, buty, instynktownego dzia­łania. Po prostu spontanicz­ności. Cody musiał działać jak dobrze naciągnięta sprężyna, refleksja przy­chodziła później. Najpierw strzelał, później myślał. Stanisław Zaczyk jest prze­ciwieństwem tego konglo­meratu siły, zadziorności, hochsztaplerstwa, reklamiarstwa i sentymentaliz­mu legendarnego Buffalo Billa. Mimo świetnego ak­torstwa Zaczyk nie zawsze pokonuje swoje naturalne warunki i stąd jego Bill wymaga od widza całko­witego oderwania się od potocznego obrazu tej po­staci.

SMUTEK BUFFALO BILLA (Michał Misiorny)

TEN pisarz sprawił nam niespodziankę. Startował przed kilkunastu laty (dokładnie w 1962 r.) surreali styczną błahostką sceniczną, zatytułowaną "O mój tato, biedny tato, mama powiesiła cię w szafie na śmierć a mnie się serce kraje na ćwierć", a dziś poznajemy jego później­szą, wcale nie lekką i wcale nie odwodzącą od poważnego myślenia sztukę o zagładzie Indian północnoamerykańskich.
Arthur Kopit postępuje z tym tematem uczciwie. Bo mógłby postąpić wykrętnie, półuczciwie, gdyby np. ujął (a były takie próby) temat wy­niszczenia Indian jako przejaw koniecznego zwycięstwa cywi­lizacji nad człowiekiem natury, który nie chciał się poddać. A tak nie było, jak wiadomo. In­dianie wyginęli nie dlatego, że taki był wyrok procesu dzie­jowego, lecz dlatego, że tak chcieli ludzie, którzy kładli fundamenty pod wielkość Ameryki. Los czerwonoskórych był w pewnej mierze i jest na­dal metaforą losu ziemi, a ra­czej roli amerykańskiej, albo­wiem zniszczenie pierwszych właścicieli tej ziemi stało się jak gdyby prologiem eksten­sywnego, rozrzutnego gospoda­rowania tym niezmierzonym, zdawałoby się, bogactwem.
Oczywiście, jak potwierdza Tocqueville, potoczna świado­mość amerykańska przyjmo­wała, że prolog został odegra­ny w majestacie prawa i mo­ralności.
Jest rzeczą godną uwagi i pocieszającą, że moralnemu i heroicznemu mitowi Dzikiego Zachodu dobrali się do skóry artyści amerykańscy, że nicują go teraz i ukazują jego wew­nętrzne pęknięcia i fałsze. Po­stępują tak nie tylko pisarze, bo również w westernach fil­mowych widoczne są od pew­nego czasu próby rewizji le­gendy.
Kopit obrał dla swej opo­wieści o śmierci wodza Siuksów, Siedzącego Byka, formę widowiska (Show) - tak sa­mo mocno osadzoną w kultu­rze amerykańskiej, jak owa le­genda Dzikiego Zachodu.
Jest w tym wyborze prze­wrotność i zarazem wierność wobec historii: Siedzący Byk, nim został zabity przez policję, występował w sławnej rewii Buffalo Billa, sądząc zapewne, że w ten sposób zdoła skupić uwagę publiczności na losie Indian. Sztuka Kopita zawiera dwa wątki osobowe: wątek wodza Siuksów, niosący jak gdyby wyrzuty sumienia, i wą­tek aranżera rewii, sławnego Buffalo Billa, dla którego spra­wa Indian, uosobiona w losie Siedzącego Byka, staje się - w wersji Kopita - osobistą klęską. Sceniczny Buffalo Bill kończy swą szampańską sce­niczną rewię jak smutny, skrachowany artysta, który ma na ustach uśmiech i słowa udają­ce wiarę, że oto jeszcze jest i rozwija się żywotna, indiańska Cepelia, ale w jego oczach wi­doczna jest rozpacz.
Reżyser Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} nie traktuje tej sztuki jako małostkowego pretekstu do osądzania Ameryki i amery­kańskiej historii, lecz ekspo­nuje sprawę ludzką i moralną. Cała natomiast "amerykańskość" tej rewii, tak - zdawa­łoby się - podatna na szyder­czą deformację, staje się dale­kim, a nawet trochę po maco­szemu potraktowanym tłem. Owo tło wszakże - byleby rzeczywiście pozostało tłem, wolnym od prezentystycznych point - niewiele by straciło, gdyby zostało zaaranżowane z większą rewiową przebojowością i tempem, a zwłaszcza gdy­by zostało płynniej zmontowa­ne. Być może zresztą, że i sce­nariusz sztuki Kopita stanowił tu zaporę trudną do przebi­cia, bowiem "Buffalo Bill" (oryg. tytuł "Indians") to tekst wprawdzie szlachetny, ale w roli scenariusza prezentuje się jako mieszanina stylistyk i tonacji bardzo niejednorodnych i niejednakowo skutecznych teatralnie. Wszystkiego tu bowiem dużo - począwszy od publicystyki scenicznej i orato­ryjnej retoryki, na parodii Saloonu i teatru amatorskiego skończywszy, uwaga widza jest więc rozdzierana na epizody i przez to niejednakowo czuła.
W całości lepsza jest nie­wątpliwie druga część widowi­ska, przejmujący jest też finał. Dwóch aktorów zasługuje na osobne pochwały: Stanisław {#os#1645}Zaczyk{/#} w roli tytułowej, który podporządkowuje moralną to­nację postaci Buffalo Billa sce­nie końcowej, rzeczywiście mocnej w wymowie, mimo iż zagranej na zciszeniu i smut­ku, oraz Andrzej {#os#5684}Szalawski{/#} w roli Siedzącego Byka, który buduje postać na nieledwie ry­tualnej gestyce, na masce po­wagi i godności.
Do wartości przedstawienia należą także niektóre epizody (zwłaszcza Prezydent Gustawa {#os#325}Lutkiewicza{/#} i John Grass Ra­fała {#os#331}Mickiewicza{/#}), oraz sceno­grafia Marcina {#os#6972}Jarnuszkiewicza{/#} - zdecydowanie sugestywniejsza we fragmentach op-artowskich, komiksowych. Do­brze też słucha się przekładu Kazimierza {#os#51732}Piotrowskiego{/#}.

DOBRY CZŁOWIEK Z WILD WESTU (August Grodzicki)

Po raz pierwszy w Warsza­wie ukazuje się na scenie sztuka Arthura Kopita, zna­nego dramatopisarza amery­kańskiego. Teatr Powszechny wystawił jego "Indian" pod bardziej atrakcyjnym tytułem "Bufallo Bill" i jeszcze bar­dziej atrakcyjnym podtytułem "Wild West Show". Troska o atrakcyjność bardzo się chwali teatrowi, jak również dbałość o niebanalną, efek­towną, szatę i treść progra­mu. Tej sztuce trzeba jakie­goś wabika dla publiczności.
Buffalo Bill... Nie wiem jak teraz, ale za moich mło­docianych lat była to niezmiernie popularna postać z awanturniczych opowiadań. Także zresztą dla dorosłych czytelników. Śpiewało się na­wet kuplety z refrenem: Buffallo Bill, wymawianym, oczy­wiście, całkiem po polsku. Ta autentyczna, a zarazem już legendarna postać do dziś za­chowała swą popularność w Ameryce. Prawdziwe nazwi­sko: William Frederick Cody. Cytuję z programu: "...służył jako frontowy zwiadowca podczas wojny secesyjnej (1861-65) oraz w latach 1868- 1872 w walkach z plemiona­mi Siuksów i Komańczów... W r. 1883 stworzył słynne "Widowisko z Dzikiego Za­chodu", z którym objechał Amerykę i część Europy... Na starość został wybrany senato­rem stanu Nebraska. Zmarł 10 stycznia 1917". Właśnie przez to widowisko zdobył sławę światową.
Kopit w swej sztuce nie za­mierzał dać biografii Buffalo Billa, ani rekonstruować jego "show". Choć jednego i dru­giego jest tu po trochę. Przed­stawienie ma formę pokazu cyrkowego, w którym przewi­jają się losy Buffalo Billa i zagłady Indian. Nie, aby raz jeszcze pokazywać legendę, ale przeciwnie, aby ją zbu­rzyć i prześwietlić ironią. "Indianie" są trochę po Brechtowsku potraktowaną dydaktyczną opowiastką dra­matyczną. Buffalo Bill to ta­ki dobry człowiek nie z Seczuanu, ale z amerykańskiego Dzikiego Zachodu. Właściwie chce dobrze dla siebie i in­nych, sprzyja Indianom, ale będąc ogniwem całego mecha­nizmu nieuchronnie działa ku ich zgubie. Bohaterska le­genda amerykańskiego osad­nictwa odarta z uwznioślających pozorów odsłania okru­cieństwo białych zdobywców. Wytrzebienie Indian, niedo­bitki zamknięte w rezerwa­cie, egzotyczna ciekawostka, zabawa dla music-hallu i cyrku. Opowieść o Indianach zamieniona w moralitet o kolonializmie w ogóle.
"Buffalo Billa" reżyserował ZYGMUNT {#os#871}HÜBNER{/#}. Przedsta­wienie rozgrywa się w ramach widowiska cyrkowego, z krzykliwością muzyki i zapowiedzi, tan­detnym efekciarstwem, motywami westernu, zabawą będącą iro­nicznym kontrapunktem dla po­nurej treści. Scenografia MAR­CINA {#os#6972}JARNUSZKIEWICZA{/#} do­daje blasku przedstawieniu, które toczy się sprawnie. W pierwszej części barwne ale dość jałowe, w drugiej nabiera dramatyzmu aż do końcowego wielkiego mo­nologu, w którym Stanisław {#os#1645}Zaczyk{/#} - Buffalo Bill próbuje usprawiedliwić swoje i nieswoje winy, uspokoić sumienie, dobu­dować mitologie do czynów ale nadaremnie, wymowa w rzeczywi­stości jest nieubłagana.
Nie ma w tej sztuce wielkich ról, występuje liczny zespół sta­rannie przygotowany.
Była też pantomima, żonglerzy, linoskoczki, gry świateł. Jak to w cyrku.

BUFFALO BILL (Barbara Henkel)

DZIKI Zachód. Legenda i su­rowa prawda. Kowboje. Indianie. Szaleńcze pości­gi. Nie wysychające źródło tematów do westernów oglądanych z zapartym tchem przez widownie kinowe. A pod powierzchnłą eg­zotycznych i sensacyjnych często bardzo efektownych, rozgrywa­nych w pysznej scenerii obrazów, kryje się dramat indiańskich szczepów w Amaryce Północnej, przegrywających w nierównej walce z białymi, nie przystosowa­nych do innych warunków życia niż te, do których przywykli z dziada pradziada, spychanych do rezerwatów, praktycznie wypar­tych z normalnego życia.
Od czasu do czasu można przeczytać w prasie dzisiejszej o próbach buntu Indian, o tym, że gubernatorzy ślą posiłki, aby wesprzeć w akcji policję lokal­ną. Na tej ciemnej karcie w hi­storii Stanów Zjednoczonych (druga to problem Murzynów) współczesność dopisuje nowe fakty.
Jeden z aktów tego dramatu, walki na śmierć i życie, rozgry­wał się w drugiej połowie XIX wieku. Do tamtych lat, które sta­le odbijają się nieprzebrzmiałym echem, nawiązuje sztuka pisarza amerykańskiego, urodzonego w Nowym Jorku Arthura Kopita. Jej tytuł w oryginale brzmi "India­nie".
Światowa premiera odbyła się nie w Stanach Zjednoczonych, lecz w Londynie na scenie Aldwych Theatre w wykonaniu Royal Shakespeare Company. W rok później wystawiono "Indian" w Waszyngtonie.
Teatry poczytują sobie zwykle za honor (a jest to również ich obowiązek) wprowadzanie na afisz nowości z repertuaru obce­go. Przez kilka lat żadna z na­szych scen nie połakomiła się jednak na ten utwór 37-letniego dziś autora. Sięgnął po "Indian" dopiero" warszawski Teatr Pow­szechny, który po wieloletniej przerwie związanej z modernizacją, od stycznia tego roku zdo­bywa znowu łaski stołecznej pu­bliczności. Przyzwyczaja się ona do tego, że znów chodzi się na Pragę na przedstawienia.
Teatr od początku chce być wierny swej nazwie, dawać po­krycie noszonemu przymiotniko­wi. Zaczął od repertuaru rodzi­mego - żarliwej w treści i dynamicznej w formie "Sprawy Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej, jednego z najciekawszych dramatów politycznych w dzie­jach naszej dramaturgii. Potem zwrócił się ku starożytności, w myśl słusznego założenia, że tru­dno wyobrazić sobie teatr pow­szechny bez sięgnięcia do jego źródeł i wystawił "Ptaki" Arystofanesa. Z niepełnym sukcesem. Teraz pokazał polską prapre­mierę "Indian" - pod zmienio­nym tytułem "Buffalo Bill" - która przynosi, powiedzmy to od razu, wiele niedosytów. Począw­szy od portretu tytułowego boha­tera, o którym Melchior Wańkowicz napisał w "Pępku Ameryki": "Buffalo Bill był bohaterem młodzieży całego świata. Za moich uczniowskich czasów zeszyty z je­go przygodami były sprzedawa­ne w kioskach ulicznych na rów­ni z przygodami Nata Pinkertona i naśladownictwami Sherlocka Holmesa".
Malownicza to postać, bohater kilkuset książek. Pracował w le­gendarnej poczcie konnej. Miał niezwykłe przygody jako wywia­dowca w czasie Wojny Domowej. Był niezrównanym strzelcem ba­wołów i stąd jego przydomek Buffalo. Tropił Indian jako prze­wodnik oddziałów. Walczył z ple­mionami Siuksów i Komanczów. A potem stworzył ogromną trupę objazdową, w której znaleźli się pospołu... weterani walk z obu stron - autentyczni Indianie, tra­perzy, kowboje zjednoczeni w wielkim "Widowisku z Dzikiego Zachodu".
Do tego osobliwego widowi­ska nawiązuje w sposób ironiczno-satyryczny sztuka i warszaw­ska inscenizacja "Buffalo Billa"-Teatr w teatrze, czyli sparodiowa­ne urywki tego widowiska, zosta­ły zderzone bezpośrednio ze sce­nami o treści niemal dokumen­talnej, jak np. pertraktacje po­między białymi i Indianami.
Wszystkiego tego słucha się jednak na zasadzie: Znacie? Znamy. No to posłuchajcie. Au­tor, a za nim teatr ślizga się po powierzchni. Wydaje się trakto­wać temat jak żongler. Brak mu silnych argumentów, które prze­mawiałyby swoją logiką do racjo­nalistów. Nie pobudza też emo­cji. Dwoistości natury Buffalo Billa, który z jednej strony z sen­tymentem uchyla kapelusza i klę­ka nad zabitym Indianinem, a z drugiej wytacza racje, które usprawiedliwioją kroki jego rządu, bo z nim jest powiązany, też au­tor nie potrafił uzasadnić w spo­sób wiarogodny. Bardziej to wszy­stko przypomina beztroską litera­turę komiksową niż prawdziwy dramat Indian i kowboja.
Teatr zapewnił "Buffalo Billowi" bogatą i efektowną oprawę i świetnych aktorów, których do­prawdy szkoda. Forma przerosła treść. Nie dziwię się teraz, że sceny nie kwapiły się, aby zdobyć "Indian" dla siebie.

GLORIA VICTIS - I CÓŻ Z TEGO? (Witold Filler)

MAM nieledwie pewność, że sztuka Kopita budzi u współczesnego widza amerykańskiego uczucia cierpkie, gorzkie, pio­łunowe. Mówi przecież o tym, że Statua Wolności ma stopnie spla­mione krwią Indian. Zabierano im przez wieki ziemię, bawoły, potem wolność, wreszcie życie, gdy w obro­nie wolności ośmielili się wstać z ko­lan. Tyle, że sztuka Kopita z osten­tacyjnym uporem mówi jedynie o tym. Autor ucieka w krwawą prze­szłość, ale zdaje się nie wyprowadzać z niej wniosków na dziś. To nie memento, to czkawka. Szarpie trzewia tym, co poczuwają się do narodowej, więc i moralnej łączności z pokole­niem, które mordowało Siouxów czy Komanczów. Dla tych, którym histo­ria dała w wianie dosyć własnych targedii, sztuka Kopita uzyskuje wy­miar niezbyt przejrzystego dagerotypu, na którym ktoś kogoś okrutnie morduje. Kto? Kogo? - Szarość tła zaciera tu obraz. Dagerotyp został misternie ożywiony magią teatru, czy warto jednak angażować się uczuciowo w drygania marionetek? Można zabawić się historyczną refleksją, można podziwiać teatr.
Refleksja nasza ma zresztą odmienne odniesienia praktyczne. Buffalo Bill do­cierał do Warszawy jedynie jako boha­ter tandetnych komiksów i awanturni­czych filmów. Nie awansował nigdy do rangi symbolu, co najwyżej do stopnia jednego z idoli westernów. Jego gigan­tyczny tabor, gdzie zgromadził Indian, których nie zdążył przedtem wymordo­wać, ominął niegdyś Warszawę, choć zjeżdżali tu jego następcy, bo jeszcze w 1840 roku produkował się na Polu Mokotowskim indiański cyrk kapitana Carrere, słynnego tym, że strzelał sto­jąc tyłem do wyrzuconego w powietrze przedmiotu, a widząc go jedynie w lusterku; młodziutkie Indianki występowały w tym cyrku nago (!), ale całe wymalowane grubą na cal farbą ochronną. Stare to sprawy, jedna Karolina {#os#15910}Beylin{/#} wie chyba o nich.
A teraz Teatr Powszechny demon­struje nam taki cyrk indiański, zresztą bez strzałów, bez nagości, za to z superatą moralnych rozterek Buf­falo Billa. Można mu współczuć, moż­na zrozumieć też i Arthura Kopita (niedawne doniesienia agencyjne z USA mówią o rebeliach indiańskich pogrobowców w ich prymitywnych rezerwatach), ale tak naprawdę to w widowisku {#os#871}Hübnera{/#} interesuje i wcią­ga wyłącznie jego widowiskowość.
Osiąga ona kształt fascynujący tam, gdzie i tekst pozwala na oderwanie się od moralnych rozrachunków na zapom­nianym saldzie. Mamy więc przepysznie rozegraną scenę pantomimy indiańskiej w Białym Domu, gdzie reżyser i akto­rzy wyżywają się w dowcipnym pasti­szu XIX-wiecznej hecy cyrkowej; ma­my malowniczy "saloon" Dzikiego Bil­la Hickoka, mamy sekwencję zabawy w polowanie na bawoły, którą koronu­je swym wielkoksiążęcym udziałem grość z Petersburga. Podejrzewam atoli, że ten cały cyrk stanowił dla Kopita zaledwie tło swą egzotyczną tandetą intensyfikujące sprzeczności moralne, naszkicowane w tekście, to cyrk awan­sował na plan główny, spychając za kulisy tragiczny rachunek sumienia, ja­ki w imieniu zmarłego pokolenia Buf­falo Billów przeprowadza publicznie amerykański pisarz.
A może należałoby w tym momencie zastanowić się nad przewrotno­ścią granic, jakie wyrastają przed sztuką, którą wszyscy chcielibyśmy wrobić w uniwersalizm, a ona mimo chęci okazuje czasami opór naszym intencjom. Cierpią na nieoczekiwanej ograniczności tego konkretnego utwo­ru aktorzy. Zwłaszcza ci, którzy pró­bowali zjednać nas dla idei płaczu po Siouxach: Stanisław {#os#1645}Zaczyk{/#} (Buf­falo Bill), Andrzej {#os#5684}Szalawski{/#} (Sie­dzący Byk), Janusz {#os#6263}Paluszkiewicz{/#} (Wódz Joseph), Rafał {#os#331}Mickiewicz{/#} (John Grass). Włożyli w swą pracę talent, zapał, pomysłowość. Trzeba je odnotować z pełnym szacunkiem, by potem już z autentycznym zaintere­sowaniem obserwować innych. Szczę­ściarzy, którym Kopit pozwalał jedy­nie na zabawę. Ociężałość swego Pre­zydenta, który jako lalka w cyrko­wej szopce dzielnie sobie podryguje, ożywiał z kabotyńskim gestem Gu­staw {#os#325}Lutkiewicz{/#}, wtórowała mu god­nie jako Pierwsza Dama -Aniela {#os#315}Świderska{/#}. Przezabawnie, ale bez popadania w tanią przesadę, prze­prowadzili swe groteskowe postaci Kazimierz {#os#324}Kaczor{/#} (Uncas), Mariusz {#os#1173}Benoit{/#} (Ned), Marta {#os#11794}Ławińska{/#} (Teskanjavila). Zaś prawdziwe mistrzo­stwo wykazał Leszek {#os#2060}Herdegen{/#} (Dzi­ki Bill Hickok). Miał błyskawicowe riposty, zachwycające rozluźnienia sylwetki, ironiczny, dystans wobec własnej roli,
I właśnie ta ironia, ten dystans, któ­re tak dyskretnie cieniuje Herdegen, nasuwają myśl, że może sztuka Kopita nie jest tak absolutnie odwrócona w przeszłość. Że może nie tylko o Siouxach myślał pisarz, gdy dziarskim ekspedy­cjom karnym kazał mordować, a lega­tom pokoju nurzać się w kazuistyce. Że może ekspiacji Buffalo Billa nie wie­rzy Kopit do granic, ku którym pro­wadzi nas w tym przedstawieniu Stani­sław Zaczyk. Może... Że przecież Her­degen stoi samotny przeciw reszcie, więc reszcie uwierzmy, za biednych Siouxów nabożny zmawiając paciorek.

JAK GRAĆ BUFFALO BILLA? (Juliusz Gostkowski)

W warszawskim Teatrze Powszechnym grana jest sztuka współczesnego pisarza amerykańskiego Arthura Kopita, poświęcona jednej z najsłynniejszych postaci Dzikiego Zachodu. Przedstawienie "Buffalo Billa" (w oryginale "Indians") wyreżyserował -Zygmunt Hubner, scenografię projektował Marcin Jarnuszkiewicz.
Bohater sztuki, o którym powstało już ponad 1700 książek, był nie tylko człowiekiem o pełnym niezwykłych przygód życiu - był także twórcą legendy Zachodu, pierwszym, który rozsławił ją szeroko występami swej kowbojskiej rewii. Wcielając się w postać Buffalo Billa pułkownik William Frederick Cody przyczynił się do powstania mitu, który na zawsze wszedł do I historii ludzkiej kultury. Czy jednak mit ten, rozpowszechniony przez westerny i przygodowe powieści, wart jest szacunku, czy może utrzymać się w świetle dzisiejszej wiedzy o podboju amerykańskiej ziemi? Po śmierci "króla prerii" w 1917 r. rodacy postawili mu pomnik, a w miasteczku, na jego cześć nazwanym Cody, do dziś można oglądać pamiątki po nim, zebrane w muzeum. Lecz czy Buffalo Bill godny jest miana bohatera? Słynął ze sprytu i odwagi, był znakomitym myśliwym i żołnierzem, jeźdźcem pokonującym samotnie Wielką Równinę, jednym z ostatnich romantyków, który potrafił życiem kowbojów i Indian zafascynować publiczność starego i nowego kontynentu. Zarazem to on właśnie przyczynił się do bestialskiego wytępienia bizonów, zamieniając polowanie na zwierzęta, stanowiące podstawę bytu Indian z prerii, w sport. Przyjaciel wielkich wodzów, obrońca resztek wspaniałej indiańskiej kultury, wsławił się w walkach z jej twórcami, uczynił z tragedii czerwonoskórych cyrkowe widowisko, na którym dorobił się majątku. Jakim więc był, jak go grać?
Samotny jeździec
William Firederick Cody urodził się 26 lutego 1846 r. w Scott County w stanie Iowa. Po śmierci ojca, jako 11-letni chłopiec, zaczął zarabiać na utrzymanie swoje i matki wypasając konie i prowadząc karawany osadników ciągnących na Zachód. Mając 15 lat został jeźdźcem słynnej Pony Express - rozstawnej poczty konnej, która poprzedziła telegraf łącząc ze sobą stan Missouri z odległą Kalifornią. Przewożąc samotnie listy i cenne przesyłki stawiać musiał czoła Indianom i napadającym na kurierów bandom białych opryszków. Nasz bohater był najlepszym jeźdźcem działającej przez dwa lata poczty; do niego należał rekord odległości pokonanej za jednym razem. Któregoś dnia bowiem, jego zmiennik, który powieźć miał przesyłkę dalej, zginął w potyczce z Indianami i Cody bez odpoczynku ruszył znów w drogę przejeżdżając w ten sposób 515 km i zmieniając aż 21 koni! Tak oto po raz pierwszy stał się sławny - wyczyn jego bowiem szeroko rozniósł się po prerii.
Później był jeszcze poszukiwaczem złota w Colorado i frontowym zwiadowcą w Wojnie Secesyjnej (1861-65). Jako świetny strzelec i znający indiańskie fortele tropiciel, szybko zdobył powszechne uznanie i wkrótce o jego zwycięstwach, zasadzkach i pojedynkach z czerwonoskórymi zaczęto opowiadać sobie przy ogniskach w całej armii unionistów.
Wojna między Północą a Południem przyspieszyła budowę kolei, która połączyć miała ze sobą odległe części kraju. Zdemobilizowany zwiadowca najął się więc jako myśliwy dostarczający pożywienie ekipie robotników kładących tory Kansas Pacific Railway. Za 500 dolarów miesięcznie zobowiązał się zastrzelić codziennie 12 bizonów, których mięso było głównym pokarmem na Wielkich Równinach.
Bizon - zdetronizowany król prerii
Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku w Ameryce było ich ok. 34 min - ich ilość porównywano wtedy do szarańczy w Egipcie. Bizony (buffalo) jednak, w odróżnieniu od szarańczy nie były plagą dla tubylców. Z ich suszonego i rozbitego na miazgę mięsa Indianie sporządzali placki - pemmikan, ich skóra służyła jako surowiec do wyrobu odzieży, naczyń, tarcz, namiotów i travois czyli ciągniętych przez psy nosideł o kształcie litery A. Z ich włosia i kości wyrabiano narzędzia, broń, instrumenty muzyczne, zabawki dla dzieci i ozdoby. Nawóz ich służył za opał na pozbawionej drzew prerii. Dwadzieścia zaś gotowanych bizonich języków i jedno serce było rytualnym posiłkiem naczelników szczepów Indianie wierzyli, że zapewnia on zdrowie, odwagę i wytrzymałość - których symbolem był bizon. Był też symbolem niezniszczalnej potęgi, długowieczności. Jakże jednak mylili się czerwonoskórzy! Zdawało im się, że ogromne stada bawołów nie mogą zaginąć; polowali na nie od wieków - nigdy jednak nie była to rzeź. Pojedyncze sztuki zwabiali do kanionu lub przygotowanego ogrodzenia, osaczali przebrani w wilcze skóry. Gdy biały człowiek przywiózł do Ameryki konie, nauczyli się używać ich do polowań ścigając bizony aż do ich ostatecznego wyczerpania i skacząc później często tylko z nożem w ręku na grzbiet zwierzęcia.
I oto pojawił się na prerii William Cody, który dla sportu, bezmyślnie, strzelał do bawołów, który zadowalał się tylko ich skórą i kawałkiem mięsa z grzbietu, a często porzucał je całe na pastwę ptactwa. Posługując się tresowanym koniem i karabinem, w ciągu jednego dnia potrafił zastrzelić kilkadziesiąt zwierząt. "Dzielny" myśliwy - morduje w ten sposób w 17 miesięcy 4280 bizonów, obwołany zostaje nowym królem prerii i zyskuje przydomek Buffalo Bill. W jego ślady idą inni biali. W końcu wieku stad bawołów na prerii już nie ma.
Kowboj - aktor
Tym, który z Williama Cody uczynił słynnego Buffalo Billa był Edward Judson - awanturnik, wydawca i dziennikarz pisujący pod pseudonimem Ned Buntline sensacyjne powieści. W 1869 r. wydał pierwszą z nich, poświęconą naszemu bohaterowi: "Buffalo Bill - król Dzikiego Zachodu" i odtąd, zwietrzywszy dobry interes, nie odstępuje już Billa, spisując wciąż nowe jego przygody i namawiając do występów na scenie. Cody gra więc samego siebie - a raczej legendę o Jobie. Do współpracy wciąga też słynnego strzelca, szeryfa z Kansas - Jamesa Butlera, znanego jako Wild Bill Hickók. Sukces sceniczny i uznanie, które zdobył organizując widowiska o życiu Zachodu z okazji wizyty rosyjskiego Wielkiego Księcia, a później Święta Narodowego w 1882 r. podsuwają mu pomysł stworzenia stałej rewii. W 1883 r. objeżdża ze swymi przedstawieniami wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych i Europę, gdzie występuje na dworach panujących dynastii. Zgromadzonym na stadionach kilkudziesięciotysięcznym tłumom ukazuje karawany krytych budami pionierskich wozów, utarczki kawalerii z Indianami, budowanie fortów, polowanie na bizona, pożar prerii, ucieczkę przerażonych zwierząt. Ujeżdżanie koni, popisy zręczności w rzucie lassem i strzelaniu budzą zachwyt publiczności. Największe brawa zbiera kobieta, żona Dzikiego Billa Hickok - Annie Oakley odstrzeliwująca gołębiom pióra w locie, gasząca strzałem z colta cygaro w ustach męża.
Pogromca i... przyjaciel Indian
W rewii biorą też udział Indianie w swych tradycyjnych barwnych strojach popisując się konną jazdą, tańcząc rytualne tańce i pozorując walkę z białymi. Świat może oto poznać "oswojonych dzikusów" - Buffalo Bill jest ich przyjacielem! Lecz biada temu, kto spotka ich na wojennej ścieżce! Bo choć w tych czasach Indianie w większości zamknięci już byli w rezerwatach, wciąż podrywali się do powstań.
15 lat walczył w Arizonie i Nowym Meksyku Geronimo - przywódca Apaczy. Siuksowie i Czarne Stopy bronili się jeszcze pod wodzą Sitting Bulla zadając białym dotkliwą klęskę pod Little Big Horn.
Nie chcąc oddać rządowi swej ziemi, wódz Joseph poprowadził plemię Nez Perce do Kanady. Otoczony jednak przez wojsko, musiał poddać się podobnie jak inni. - "Jestem już zmęczony walką. Serce moje jest smutne i boli. Od tej chwili nie będę walczył już więcej" - powiedział składając broń.
I oto słynnej mowy wodza Josepha może posłuchać każdy, kto wykupił bilet! Buffalo Bill zaangażował go do swej trupy tak jak i słynnego Sitting Bulla! Były pogromca Indian wie przecież, że ich dalsza walka jest beznadziejna. Szlachetnie służy im teraz pomocą finansową., zachęcając do zachowania spokoju i pogodzenia się z losem. Próbuje dopomóc niedobitkom Siuksów sprowadzając do ich rezerwatu Komisję Senatorów, by rozpatrzyła ich skargi. Niewiele jednak zdziałał. Wielki Sitting Buli ginie wkrótce, zabity przez agentów policji, a z jego zbuntowanymi "dziećmi'' rozprawia bestialsko wojsko. Miało to miejsce 25 grudnia 1890 roku w Wounded Knee.
Na scenie i ekranie
Występując przez 30 lat na scenie jako Buffalo Bill pułkownik Cody doczekał się wielu następców. Naśladujące jego rewię zespoły i pisane przez Neda Buntline powieści o jego przygodach zapoczątkowały rozwój sztuki poświęconej Dzikiemu Zachodowi. W 1903 roku powstał pierwszy 12-minutowy filmowy western - "Napad na expres", nakręcony przez Edwina Portera. Jego współpracownik, aktor i reżyser - Gilbert Anderson - w 1907 roku założył zaś wytwórnię filmową produkującą już tylko westerny. Anderson grał w nich Broncho Billa, którego przygody przypominały burzliwe życie naszego bohatera. W Broncho Billa wcielił się później znany aktor amerykański William S. Hart, który w 1914 roku porzucił dla filmu teatr. W pamięci ludzkiej zapisał się Hart jako pierwszy gwiazdor westernów, a jego filmy stały się wzorem dla wielu twórców.
Sztuka Arthura Kopita grana w Teatrze Powszechnym jest próbą nowego spojrzenia na legendę Dzikiego Zachodu. Grający w niej główną rolę Stanisław Zaczyk miał niełatwe zadanie. Jest bowiem nie tylko przekonanym o słuszności swej "dziejowej misji" Buffalo Billem, ale i targanym wątpliwościami i wyrzutami sumienia pułkownikiem Cody. Przedstawienie obnaża prawdziwe oblicze podboju Ameryki, obok scen parodiujących amerykańskie komiksy i westerny są tu przejmujące obrazy tragedii Indian. Tych, których Buffalo Bill był pogromcą i zarazem jednym z pierwszych piewców, rozumiejącym zbyt późno, jak niesprawiedliwie obszedł się z nimi los.

BUFFALO BILL (?)

Na próżno szukać go w nowych polskich encyklopediach. A prze­cież był nie tylko amerykańskim bohaterem ludowym drugiej po­łowy ub. wieku i ma trwałe miejsce w krótkiej, ale pełnej swoistej romantyki historii Sta­nów Zjednoczonych, ale przecież kształtował i zagarniał wyobraź­nię kilku pokoleń również nasze­go kontynentu, koegzystując z bo­haterami Karola Maya i konkurując nawet z postaciami Londona czy Conrada.
Przemilczać - czy lepiej odkłamać legendę Buffalo Billa, frontowego zwiadowcy podczas amerykańskiej wojny secesyjnej, a następnie dwu­znacznego raczej bohatera walk z ple­mionami Indian na przełomie lat sie­demdziesiątych, słynnego "pogromcy wołów", co Williamowi Codyemu przyniosło właśnie przydomek Buffalo Billa, twórcy i aranżera słynnych "Wi­dowisk z Dzikiego Zachodu", które swym rozmachem zaćmiewały nawet starorzymskie widowiska cyrkowe - no więc: odświeżyć tę legendę w jej utrwalonym kształcie czy może przy okazji ją odkłamać? Wydaje się, że wbrew pozorom współczesny autor amerykański Arthur Copit tylko pozio­mem artystycznym różni się od Neda Buntline'a, fabrykanta brukowych powieści sensacyjnych, który dzięki opisywaniu mniej czy bardziej auten­tycznych lub fikcyjnych przygód Buffalo Billa zawdzięcza swoją po­zycję "klasyka" tej literatury, która w Polsce przetrwała jeszcze do lat przedwojennych (co tydzień nowe ze­szyty z przygodami Buffalo Billa za­stępowały memu pokoleniu współczes­ne seriale telewizyjne). A Teatr Pow­szechny, który sztukę Copita wysta­wił), poszedł chyba jeszcze dalej w nobilitowaniu i heroizacji Cody`ego niż Buntline i Copit. Wpłynęła na to przede wszystkim obsada: Buffalo Billa gra Stanisław {#os#1645}Zaczyk{/#}, który od pierwszej już sceny postać tę hamletyzuje. Jego znakomite, precyzyjne, bogate aktorstwo odbiera się zawsze z satysfakcją, w tej roli jednak chciałoby się widzieć kogo innego. Ale oczywiście w inaczej pomyślanym wi­dowisku. Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} robi wi­dowisko bardzo interesujące, na ostrych kontrastach, chodzi mu jed­nak bardziej o powiedzenie jak naj­więcej prawd gorzkich, bolesnych, odbieranych w kontekście naszej współczesności - bezpośrednio, niż o skonstruowanie widowiska spójnego z różnych elementów niespójnych. Jest wprawdzie cyrk i indiański me­lodramat, jest stylizowany bez żad­nego ironicznego cudzysłowu - i te­atralnie czysto zrobiona kopia saloonu, ale właśnie za wiele tu teatral­nej stylizacji w tym wszystkim, to tylko blade tło dla ukazania we­wnętrznego dramatu Buffalo Billa, który to dramat z kolei ma udźwi­gnąć wiele spraw ogólnych, pierwiast­kowych, ważnych zarówno za cza­sów walczących plemion indiańskich jak i dziś. Sama gorzka ironia nie zabezpiecza dostatecznej nośności dla tego, co chciał przekazać nam, współ­czesnym, Copit i tego, co chciał nam przekazać {#os#871}Hübner{/#}.


/materialy/img/845/845.jpg/materialy/img/845/845_1.jpg/materialy/img/845/845_2.jpg/materialy/img/845/845_3.jpg