Teatr Polski Wrocław
premiera 14 kwietnia 1973
reżyseria - Zygmunt Hübner
przekład - Wacława Komarnicka, Krystyna Tarnowska
współpraca reżyserska - Wiesław Górski
scenografia - Marcin Wenzel
muzyka - Zbigniew Piotrowski
ruch sceniczny - Leon Górecki
obsada:
Parris, pastor - Andrzej Polkowski
Putnam, gospodarz - Tadeusz Skorulski
Pani Putnam, jego żona - Janina Zakrzewska
Abigail - Halina Piechowska
Zuzanna - Anna Koławska
Betty -***
Mercy Lewis - Teresa Wicińska
Mary Warren - Marta Ławińska
Tituba - Łucja Burzyńska
John Proctor - Romuald Michalewski
Elżbieta - Mirosława Lombardo
Rebeka Nurse - Sabina Wiśniewska
Francis Nurse - Albert Narkiewicz
Giles Corey - Władysław Dewoyno
John Hale - Igor Przegrodzki
Cheever, krawiec - Marian Wiśniowski
Herrick, szeryf - Mieczysław Łoza
Hathorne, sędzia - Piotr Kurowski
Danforth, z-ca prokuratora - Bolesław Abart
OGLĄDAJĄC „CZAROWNICE” (Tadeusz Buski)
Mój znajomy, którego lubię i cenię, jest zdegustowany przedstawieniem „Czarownic z Salem”. Powiedział, że nie rozumie, po co dziś wystawiać taką sztukę, traktującą o historiach pasujących do współczesnych czasów jak pięść do nosa. Artur Miller, autor "Czarownic z Salem", jakby przewidział wątpliwości mego znajomego, wypowiedział kilka uwag na ten temat, a wynika z nich, że interesowało go nie tyle szaleństwo, które ogarnęło Salem w 1692 (chociaż gruntownie przekopał dokumentację słynnych procesów, w których zapadły wyroki ostatecznie unieważnione dopiero w roku 1957), ile mechanizmy podobnych zjawisk, wcale nie obcych w czasach nam współczesnych.
Miller odwołuje się bezpośrednio do lat pięćdziesiątych w życiu Amerykanów. Warto tu go zacytować;: "Wstrząsnęły mną nie tylko wybryki maccarthyzmu, lecz nadto coś, co wydawało mi się dziwne i tajemnicze: fakt, że kampania polityczna prowadzona świadomie i za pomocą obiektywnych środków może nie tylko zrodzić terror, lecz dać początek nowej, subiektywnej rzeczywistości, dosłownie mistyce, która z biegiem czasu nabiera charakteru rzeczy uświęconej (...) Ze zdumieniem patrzyłem na ludzi, których znałem od lat, a którzy mijali mnie bez pozdrowienia. Rosła we mnie pewność, że ktoś świadomie budzi i podsyca strach tych ludzi. Było dla mnie rzeczą niepojętą, że uczucie tak głębokie i tak subiektywne mogło być zaszczepione z zewnątrz (...)"
To, co było dla Millera bezpośrednim bodźcem do napisania sztuki, nie jest wyłączną specjalnością Ameryki. Różne odmiany tragicznej farsy z Salem, czyli zbiorowej histerii, polowania na "czarownice" i szaleństw ogarniających duże społeczności, a mających swe źródła bądź w urojeniach, bądź w perfidnej grze polityków nie są obce także współczesnej Europie, Azji, Afryce. Z Salem może nam się kojarzyć nie tylko wiele faktów z historii faszystowskich Niemiec, ale i indonezyjska rzeź komunistów, ale i obłędna chińska rewolucja kulturalna...
Mną najbardziej wstrząsnęły w sztuce Millera dwie rzeczy. Fakt, że historie z Salem nie zostały wymyślone przez dramaturga oraz fakt, że Salem to nie tylko przeszłość. Na przedstawieniu w Teatrze Polskim czułem się i wstrząśnięty, i poniżony. Poniżony, bo widząc do czego człowiek jest zdolny, nie zapomniałem, że sam należę do tego gatunku. Są okoliczności, w których właściwie wstyd się do tego przyznać. Na dodatek w zakłopotanie wpędza mnie pytanie: "czy potrafiłbym bronić swej godności w taki sposób jak Proctor i Rebeka"?
Otrzymaliśmy przedstawienie, które dostarcza wielu bodźców do przemyśleń, a może i do całkiem osobistych rachunków sumienia. Przedstawienie ma sugestywną atmosferę, jest sprawne aktorsko; wydaje się być nie tylko próbą rekonstrukcji wydarzeń historycznych, ale i ogólniejszą metaforą. Jest też próbą studium psychologicznego, odsłaniającego motywy ludzkich działań w szczególnych okolicznościach i coś, co nazwałbym przenośnie "fizjologią strachu". Atmosferę widowiska współtworzy scenografia, której istotnym elementem jest światło i cień. Scena tonie właściwie w półmroku, z którego wyłaniają się postacie precyzyjnie i dyskretnie "ujawniane" przez operatorów światła (od strony technicznej - dzieło Kazimierza Piątka). Zabudowa sceny jest surowa, umowna, konsekwentna, choć jej koncepcja może być dyskusyjna.
W przedstawieniu bierze udział spory zespół aktorski. Chociaż niektóre postacie sztuki mają charakter epizodyczny, a tworzywo literackie do budowy innych - nawet bardzo ważnych, jak np. Rebeka - często ilościowo skromne, na scenie oglądamy rzeczywiście postacie, a nie tłumek. A więc: Johna Proctora, farmera, uczciwego człowieka, ofiarę oskarżeń swej byłej kochanki, jednej z "nawiedzonych dziewic" z Salem, postaci przekonywająco stworzonej przez Romualda Michalewskiego; Elżbietę, żonę Proctora, kobietę schorowaną, niezbyt szczęśliwą, zakompleksioną w trafnej interpretacji Mirosławy Lombardo; przewrotną, złą, mściwą Abigail, w którą się przeobraża sympatyczna najpierw, a potem przerażająca Halina Piechowska (wyróżniająca się rola w dorobku tej aktorki); Johna Hale - uczciwego w intencjach sługę bożego, który podczas procesu przeżywa dramat sumienia (sugestywnie zagrana postać przez Igora Przegrodzkiego), Gilesa Corey'a, starego farmera, postać nie pierwszoplanową, ale wbijającą się w pamięć, dzięki świetnej grze Władysława Dewoyny. Trudno nie odnotować ról Sabiny Wiśniewskiej (Rebeka Nurse, wypowiadająca ledwie kilka zdań aa scenie), Łucji Burzyńskiej (Murzynka Tituba), Marty Ławińskiej (Mary Warren), Bolesława Abarta (prokurator Danforth). A ponieważ należę do tych, którym, w dobrym przedstawieniu na ogół wszystko się podoba, bo dobre przedstawienia po prostu przeżywam i nie potrafię na żywym teatrze przeprowadzać precyzyjnej sekcji zwłok, pragnę się przyznać, że osobiście nie żywię do żadnego z wykonawców pretensji i wszystkich wpisuję na listę współtwórców sukcesu. O oczywistym chyba dla każdego sukcesie reżyserskim Zygmunta Hübnera - sądzę - pisać tu już nie muszę.
Oglądajcie „Czarownice”.
Tadeusz Buski
„Gazeta Robotnicza” nr 20, 19 maja 1973
SPOTKANIE PO LATACH (Bogdan Bąk)
Przyznaję: nie bez emocji czekałem na to spotkanie po latach. Sztukę Millera zrodziła atmosfera bardzo konkretnego okresu w najnowszej historii Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, a może nawet w najnowszych dziejach świata, jako, że represje w imię talmudycznie pojmowanych zjawisk i procesów, społecznych, zdarzało się także pod innymi szerokościami geograficznymi. Napisał Miller sztukę przeciwko maccarthyzmowi, który tak mocno i negatywnie odcinał się na życiu (nie tylko) umysłowym Ameryki, który wyrastając z nastrojów zimnowojennych doprowadził je do absurdu, a jednocześnie pociągnął za sobą niezwykle tragiczne konsekwencje.
Maccarthyzm jest już dzisiaj - szczęśliwie - jedynie kategorią historyczna, a autor „Czarownic z Salem” mógł bez obawy o ewentualne konsekwencje, expressis verbis, we wstępie do zbiorowego wydania swych dramatów, charakteryzować, jego rodowód i mechanizmy.
Pisząc jednak swa sztukę w roku 1953 przystroił ją w XVII-wieczny kostium historyczny. Nie są dla mnie w tej chwili istotne realia prawdziwego procesu w Salem, ani też wzajemne relacje między dokumentem a literacką wizją Millera. W oparciu o dokumenty stworzył drapieżną, ostrą, zwartą (dobrze napisaną, najciekawszą bodaj formalnie w jego dramatopisarskim dorobku) sztukę o sprawach współczesnych. Odsłonił parę spraw bardzo ludzkich, a zarazem ponadhistorycznych. Takich, jak przeraźliwa, ohydna, ale przecież olbrzymia siła niszczycielska fanatyzmu, jak zwykły ludzki strach, który we własnym sumieniu pozwala usprawiedliwić każdą podłość. Jest to także sztuka o tym, jak bardzo zasmakować można w najniespodziewaniej otrzymanych "rządach dusz", do czego prowadzić może ambicja ludzi, którym pozwolono kreować sytuacje. Jest to także sztuka o władcy, który zaangażowawszy się w sprawy niezupełnie czyste, broni swego autorytetu kolejnymi, coraz bardziej odrażającymi zbrodniami. Ale jest to także sztuka o zwykłym ludzkim przerażeniu ogarniającym tych, którzy w nieświadomości, a nawet najlepszych intencjach, wyzwolili ową lawinę zbrodni. W ostatnim stwierdzeniu upatruję zresztą wielkiej moralnej i humanistycznej siły „Czarownic z Salem”. Dałoby się odnaleźć więcej jeszcze interesujących i inspirujących do przemyśleń problemów, te jednak, które zostały już zasygnalizowane, pozwalają stwierdzić, że jest to myślowo utwór raczej pojemny. I to właśnie sprawia, że zachował żywotność, choć mocno postarzały się już utwory bezpośrednio atakujące wynaturzenia maccarthyzmu. Kostium zaś w niczym nie przeszkadza, raczej przeciwnie.
Miał więc reżyser wrocławskiego przedstawienia Zygmunt Hübner wdzięczne pole do popisu. Wdzięczne, ale wcale niełatwe. Trzeba było bowiem zestroić charakterystyczny dla całej amerykańskiej dramaturgii neonaturalizm z rozwiązaniami sensu stricto ekspresjonistycznymi, do których zresztą przyznaje się sam autor. Stwierdzenie, że spektakl jest stylistycznie jednorodny, jest więc już sporym komplementem. Myślałem jednak, że dane mi będzie pisać o widowisku bezbłędnym, lub niemal bezbłędnym, niestety - akt czwarty budzi spore wątpliwości i zastrzeżenia. I nie bardzo potrafię nawet rozstrzygnąć w jakim stopniu jest to wina dramaturgii , w jakim zaś teatru. To prawda, część ta jest najbardziej dyskursywna i najmniej dynamiczna, ale prawdą jest także, iż można ją było ratować bardziej radykalnymi określeniami. Prawdą jest, że rolą prowadzącą w tej części staje się Danforth, z którym Bolesław Abart najwyraźniej sobie nie radzi, ale prawdą jest także, że gubi się w końcówce także budujący uprzednio ciekawą i wielowymiarową postać pastora Hale Igor Przegrodzki. Jego krzyk w finale nie jest krzykiem przerażenia dojrzałego człowieka, który zobaczył ogrom zbrodni, to raczej (porównanie obrazowe choć może zbyt dosadne i krzywdzące) "kogut" wycięty przez przechodzącego mutację młodzieńca. Może zawinił więc przysłowiowy już w teatrze brak trzech prób, a może reżyser, zdając sobie sprawę z odmienności owej części zbyt mocno chciał ją z poprzednimi związać. Dowodem może być nic (albo zbyt wiele) mówiące podświetlanie "witrażu", może zresztą - na premierze nigdy nic nie wiadomo - była to po prostu wpadka techniczna. Sam finał jest znów mocny, dynamiczny, drapieżny, ów długo jeszcze trwający w uszach stukot, znakomicie wieńczy bardzo interesujące w sumie widowisko.
Współtwórcą owego sukcesu jest zresztą także scenograf Marcin Wenzel, który zaproponował proste, surowe a przecież współbrzmiące z klimatem spektaklu, a co równie istotne, funkcjonalne, dekoracje, znakomicie zresztą "ograne" przez reżysera.
Za współtwórców sukcesu ma prawo uważać się także wielu wykonawców, choć sam spektakl nie jest pod względem wykonawczym równy, aktorzy zaś odwołują się do bardzo rozmaitych konwencji. Najwięcej - poza Bogusławem Abartem - wątpliwości wzbudził we mnie Tadeusz Skorulski, zbyt grubymi i jednoznacznymi środkami zewnętrznymi grający Putnama.
Bogdan Bąk
„Słowo Powszechne” nr 101, 29 kwietnia 1973
REPORTAŻ NIE TYLKO Z HISTORII (Mieczysław Dziedzic)
PROCES czarownic z położonej w stanie Massachusetts wsi Salem został drobiazgowo odnotowany w dokumentach. Artur Miller pisząc swoją sztukę nie musiał zatem niczego wymyślać, materiał fabularny był po prostu wycinkiem historii. Utwór amerykańskiego dramaturga jest tak skrupulatnie wierny wobec rzeczywistości, że zachowuje nie tylko kształt faktów, ale nawet imiona bohaterów i szczegóły ich biografii. Od strony faktów są więc "Czarownice z Salem" reportażem z roku 1692. Zasługą Millera jest, iż potrafił w tej gigantycznej aferze sądowej odkryć tkwiące u jej podłoża ludzkie na-miętności, fobie, psychiczne i moralne wykoślawienia i wydobywając je na jaskrawe światło, odsłonić mechanizm powstawania subiektywnej rzeczywistości, zaprzeczającej elementarnej logice, a zrodzonej z ortodoksji i strachu. Dzięki temu napisany w 1953 roku utwór zabrzmiał przerażająco aktualnie wobec świeżych doświadczeń faszyzmu i szalejącego w Stanach Zjednoczonych maccarthystowskiego terroru. Ta aktualność zapewniła sztuce ogromną popularność na świecie, a poruszone w niej problemy zostały szeroko rozpowszechnione dzięki głośnej adaptacji filmowej.
Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} potraktował utwór z pełną rewerencją rozumiejąc, że wszelkie ozdobniki odebrałyby tej świetnie napisanej sztuce konieczną surowość, prostotę konstrukcji, myślową i psychologiczną logikę. W zasadzie tą samą drogą ascetycznej oszczędności poszedł scenograf. W zasadzie, ponieważ nie w całym spektaklu tę surowość potrafiono utrzymać. Wydaje się, że w pewnych przypadkach możliwości współczesnej techniki teatralnej powodują swoiste zauroczenie realizatorów. Marcin {#os#11880}Wenzel{/#} w zabudowie sceny wykorzystał elementy podobne do tych, które nadawały kształt ubiegłorocznej "Wasantasenie". Ale tam, mimo że nieruchome, spełniały one doskonale swoją rolę, tu zaś techniczne "usprawnienia" doprowadziły do pewnych udziwnień. Myślę tu o dwu końcowych odsłonach (przesłuchanie i więzienie). W pierwszej z nich wykorzystano zapadnię, z której, trochę jak z piekielnych czeluści, wyłaniają się sędziowie i dokąd sprowadzają oprawcy aresztowanego Proctora. W drugiej cele więzienne, to zawieszone na różnych poziomach huśtawki, które trzeba opuszczać dla wyprowadzenia więźniów. Chciałbym uniknąć posądzenia, że marzą mi się autentyczne cele z kratami, pryczą i cieknącą po ścianach wodą, ale jednocześnie ten rodzaj umowności narzucający sędziom konieczność dziwnego zadzierania do góry głów w czasie rozmów z więźniami, wydaje mi się sztuczny i niepotrzebny. Poza tym proste drewniane elementy na tle głębokiej czerni horyzontu całkowicie spełniają swoje i plastyczne i informacyjne funkcje.
W całości widowiska najmniej szczęśliwie wypadła pierwsza odsłona, szczególnie zaś scena nawiedzenia dziewcząt przez demona. W ogóle mniej udały się reżyserowi sceny wymagające organizacji ruchu większej ilości wykonawców. Stąd też chyba świadoma rezygnacja z operowania tłumem, choć umiejętne rozegranie takich scen wzmocniłoby wymowę utworu i dodało ekspresji widowisku. W inscenizacji Hübnera problemy utworu nabrały zbyt kameralnego kształtu, fanatyzm mieszkańców Salem i jego społeczny charakter zostały nieco zatarte.
Gra dość licznego zespołu jest wyrównana. Z trudną i obszerną rolą Johna Proctora nieźle poradził sobie Romuald {#os#1383}Michalewski{/#}, prokuratora Danfortha sprawnie zagrał Bolesław {#os#5866}Abart{/#}, dobrze też wypadła rodzajowa postać Gilesa Coreya, odtwarzana przez Władysława {#os#1172}Dewoynę{/#}. Drobne, ale dobre role stworzyli także Sabina {#os#17947}Wiśniewska{/#} i Marian {#os#15115}Wiśniowski{/#}.
ATUTY CZAROWNIC (Katarzyna Klem)
To dobry spektakl, warto, a nawet trzeba go obejrzeć. Porusza sprawy, które choć działy się dawno i w dalekim Salem są nam równie bliskie jak historia, która zdarzyła się w naszym domu lub na sąsiedniej ulicy. Nie chodzi w końcu o diabła i czarownice, choć one są bohaterkami utworu. Idzie o sprawy ludzkie, przez ludzi wymyślone, dziejące się wśród ludzi.
To byłby atut pierwszy. Kolejnym, wiążącym się zresztą z poprzednim, jest nazwisko Arthura Millera, który tę interesującą fabułę skonstruował. Autor to na tyle znany i sprawdzony, że dodatkowej reklamy nie potrzebuje.
Przejdźmy zatem do atutu trzeciego, którym będzie Zygmunt {#os#871}Hübner{/#}, reżyser omawianego przedstawienia. To nazwisko także nie potrzebuje reklamy Chciałabym tylko dodać, że bardzo pięknie poprowadził spektakl, umiejętnie i konsekwentnie budując nastrój, poprzez na przykład stopniowe przyspieszanie tempa. Od tej strony spektakl kojarzył się nieodparcie z dziełami wielkich symfoników, a wrażenia dałoby się przyrównać do tych, jakie odczuwamy na wielkim wspaniałym koncercie.
W tych samych tonacjach, w tym samym charakterze utrzymana była surowa, prosta, jakże przemawiająca scenografia Marcina {#os#11880}Wenzla{/#}. Uzupełniała widowisko jak zwykle interesująca muzyka Zbigniewa {#os#14434}Piotrowskiego{/#}
Atutem następnym, kolejność nie ma nic wspólnego z gradacją, są wykonawcy. Oni zresztą, o czym sami wiedzą najlepiej, w efekcie zawsze decydują o całościowej ocenie. Wykonawcom wiec właśnie chciałabym poświęcić nieco więcej niż zwykle miejsca. Zacznijmy od czarownic. Bardzo dobre, niemal bez zastrzeżeń. Dość mocno zindywidualizowane mimo pozornej jednolitości ról. Ciekawa, mocna w wyrazie, ostro rysująca postać Halina {#os#4085}Piechowska{/#}. Przekonująca Marta {#os#11794}Ławińska{/#} i inne - Anna {#os#3161}Koławska{/#}, Teresa {#os#18167}Wicińska{/#}, świetna, pełna prostoty Sabina {#os#17947}Wiśniewska{/#}, niezawodna Łucja {#os#1053}Burzyńska{/#} i Mirosława {#os#1809}Lombardo{/#}, dość nikła, niepozorna, co w tym wypadku należy zapisać na jej plus.
Z aktorów bardzo dobry duet tworzyli Andrzej {#os#13650}Polkowski{/#} i Igor {#os#1228}Przegrodzki{/#} jako dwaj pastorzy o odmiennych postawach. Johna Proctora uważam za jedną z najlepszych ról Romualda {#os#1383}Michalewskiego{/#}. Duże gratulacje. Nie sprostał natomiast zadaniom, sądzę, Bolesław {#os#5866}Abart{/#}.
Za duży plus strony wykonawczej przedstawienia należy uznać konsekwentne utrzymywanie się w tonacji tak starannie wybranej i dozowanej przez reżysera; bez indywidualnych popisów, o które w tej sztuce nie było trudno.
Z atutami skończone. Myślę, że tyle ich wystarczy, aby uznać za uzasadnione początkowe zdanie, że jest to dobry spektakl, który warto, a nawet trzeba obejrzeć.
TRZY SPOTKANIA (Zofia Frąckiewicz)
Na scenę Teatru Polskiego we Wrocławiu wchodzi 14 kwietnia nowa premiera - "Czarownice z Salem" Artura Millera. Reżyserem widowiska jest docent warszawskiej PWST, współpracownik stołecznego Teatru Współczesnego, ZYGMUNT {#os#871}HÜBNER{/#}.
- Nie pierwszy to Pana kontakt z Wrocławiem...
- Tak, ściśle trzeci, a wszystko zaczęło się bodaj w 1957 roku, gdy reżyserowałem tu "Tramwaj zwany pożądaniem". Potem przez sezon 1962-1963 byłem dyrektorem Teatru Polskiego a teraz...
- Czy uprzednia "na co dzień" znajomość zespołu ułatwia z nim współpracę?
- Od mojego tu dyrektorowania minęło bądź co bądź 10 lat, a to wiele w życiu aktora i zespołu teatralnego. Zmieniają się sami ludzie, zmienił się także co najmniej w połowie skład osobowy tutejszej ekipy artystycznej. Poza tym wydaje mi się, że o wiele ważniejsze jest, czy zespół ma zaufanie do reżysera, którego zna od lat. Dla mnie praca we wrocławskim teatrze jest autentycznym relaksem psychicznym. Odnoszę wrażenie, że cały zespół chce, żeby to, co robi, było wydarzeniem artystycznym, że potrzebuje sukcesu i nis traktuje teatru jako odskoczni od telewizji czy filmu.
- Co skłoniło Pana do wzięcia na warsztat właśnie "Czarownic z Salem"?
- Nie co, a kto, czyli dyrektor {#os#5134}Wawrzynek{/#}. Przyznaję, że chętnie podjąłem się reżyserii tej sztuki, bo uważam, iż jest to dzieło nadal aktualne. Tylko dziś zapewne inne kwestie godne są w nim wypunktowania. W moim odczuciu jest to sztuka, która mówi o obronie ludzkiej godności i odwadze cywilnej. Artur Miller wypowiedział takie zdanie: "Tragizm rodzi się wtedy, gdy człowiek staje wobec konieczności złożenia w ofierze swojego ciała, chcąc ratować duszę". Pojęcie duszy zastąpiłbym tu słowem "twarz". "Czarownice", co stanowi o ich szczególnej wartości, są próbą napisania współczesnej tragedii, stąd i scenografia Marcina {#os#11880}Wenzla{/#} bardzo uproszczona, oszczędna, ma potęgować takie odczucie.