materialy/img/841/841_m.jpg materialy/inne/616.jpg

kliknij miniaturkę by pobrać plik


Teatr Współczesny Warszawa

premiera 16 lutego 1973

reżyseria - Zygmunt Hübner

scenografia - Jan Banucha

asystent reżysera - Wiesław Górski

asystent scenografa - Aniela Wojciechowska

obsada:

Sama Słodycz - Stanisława Celińska

Mistrz Ceremonii - Tadeusz Łomnicki

Kobieta I - Antonina Girycz

Kobieta II - Barbara Drapińska

Kobieta III - Alfreda Sarnawska

Kobieta IV - Barbara Wrzesińska

Mężczyzna I - Józef Konieczny

Mężczyzna II - Marian Friedmann

Mężczyzna III - Sławomir Lindner

Mężczyzna IV - Stefan Friedmann

Pacjent - Piotr Fronczewski


DLACZEGO NIE ZDENERWOWAŁ MNIE IRENEUSZ IREDYŃSKI... (Teresa Krzemień)

ZDENERWOWANIE - oto był stan, który - w najgorszym wypadku - budziły kolejne sztuki tego autora. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: zdenerwowanie znajdowało się na krańcowym, negatywnym biegunie odbioru jego historyjek. Jeżeli już nie wstrząsał, nie rzucał na kolana, nie zachwycał, to na pewno - denerwował. Nigdy poniżej, nigdy nie zszedł do rzędu pisarzy, na których reakcje są letnie, nijakie, grzeczne. Nie nudził, nie pozostawiał możliwości pokwitowania tego, co proponuje, uprzejmym "w zasadzie interesujące, chociaż zważywszy...".
Tych "zważywszy" mogłoby być u Iredyńskiego zresztą wiele. Wiadomo - obsesje, monotematy, wciąż niby o tym samym, wątki wysnute z gorzkich doświadczeń etc. A jednak było to wszystko za każdym razem inne, bogatsze, popchnięte o krok w myśleniu i w środkach wyrazu.
Było. Bo oto - przyznaję się publicznie - po premierze scenicznej "Samej słodyczy" w teatrze Axera na Mokotowskiej odnalazłam, w sobie przerażającą pustkę. Pustkę percepcji. Śladu zachwytu, ale co gorzej, śladu zdenerwowania. Nic - obojętne, leniwe i znużone. Kolejna obsesyjna i ponura fantazja Ireneusza Iredyńskiego jest swoistym odwróceniem pomysłu z jednej z poprzednich, z "Dobroczyńcy" mianowicie. Jest też - i nie to przecież jest zarzutem - konsekwentnie opukiwanym wariantem stałego świata jego sztuk, tego, o którym pisze w programie teatralnym Krzysztof Mętrak, że jest to "świat zamknięty, w którym natura ludzka poddana jest bezwzględnym i demaskującym próbom. Zachowanie określają proste determinanty, jak siła, przymus, strach". W dalszym ciągu krytyk wyjaśnia - jak najsłuszniej - na czym polegają stosunki między ludźmi ze sztuk Iredyńskiego, że jest to podległość, wciąż zresztą odwracana, bo "władza polega na uzurpacji a cementująca rola terroru i strachu działa tylko do pewnego momentu sprawowania siły". I wszystko jest w porządku w tym, co pisze Mętrak, wszystko jest tak z nie najłatwiejszą i niebagatelną problemowo "obsesją" Iredyńskiego, zgoda też na to, by pisarz denerwował i jątrzył, tylko - nie należy mieszać w to "Samej słodyczy". Bo ona jest nie o tym; o czym, jej Bohu, nie wiem. Pozornie rzecz jest arcyprosta. Znakomity klimat utworu, gęsty - jak zwykle. Jak zwykle - społeczność zamknięta, wyizolowana. Sanatorium. Są pacjenci - bezwolna masa asortymentu ludzkiego do eksperymentowania. I On (potem Ona) - demagog, prestidigitator, szarlatan, inspirator, nadczłowiek. Ten, który bawi się władzą. Bawienie się władzą to bawienie się ludźmi. Reszta (fabularnie) jest łatwa do przewidzenia.
W masie pacjentów jest jedna, prawdziwie niewinna i moralnie dziewicza; po akcie psychicznej deprawacji, jakiemu poddana zostaje przez całe towarzystwo, Sama Słodycz przekracza Rubikon. Odbiera berło Demagoga i Eksperymentatora swojemu nauczycielowi i - oczywiście - dystansuje go w okrucieństwie. W rezultacie ginie demagog z I aktu sztuki. Tragedia dokonuje się. Od tej pory grupę pacjentów zespala dodatkowa więź: poczucie winy za popełnioną zbrodnię. Koło się zamknęło. Teza o mechanizmie działania terroru udowodniona. Po raz n-ty.
Czy dowiedziałam się czegoś nowego o człowieku? Nie. Czy objawiono mi groźne memento w sprawie stosunków międzyludzkich? Może memento, ale spowszedniałe aż do granicy efektownego banału. Czy może to zdenerwować? Osobiście już się na ten temat wypowiedziałam, ale przecież są różne wrażliwości i gusta.
I wreszcie sprawa kluczowa: czy teatr sprawdził się w tej "słodyczy", słynny axerowski mechanizm do precyzyjnego badania wnętrza ludzkiego?
Zaryzykuję kolejną herezję - nie jest to najlepsze z przedstawień, jakie idą przy ulicy Mokotowskiej. Wyreżyserował „Samą słodycz” mistrz wytrawny – Zygmunt Hübner. Zagrali dobrzy i wypróbowani aktorzy tej sceny. Owszem, akt pierwszy miał swój nastrój, tempo i zawiesistość klimatu. Ale - niestety - tylko pierwszy. Reszta rwała się w szwach dramaturgicznie i scenicznie. Sama Słodycz czyli urocza Stanisława Celińska udowadnia, że talent ma nadal w pełni rozkwitu, Tadeusz Łomnicki... oczywiście nie musi udowadniać niczego. A mimo to... niedosyt. Gry i zabawy nie tłumaczące się niczym szczególnym, aktorstwo zawieszone w próżni.
W sumie - jaka szkoda, że nie można się było zdenerwować.
Teresa Krzemień
„Kierunki” nr 13, 1 kwietnia 1973

MODELE I OBSESJE (Elżbieta Wysińska)

W „Samej Słodyczy” Iredyńskiego stopień umiejętności poniżania kogoś jest świadectwem wyobraźni, poziomu umysłowego i charakteru. Aby zostać przyjętym do wspólnoty, trzeba pokornie poddać się próbie terroru, a później wykazać sprawnością w terroryzowaniu innych. Jedno i drugie zmusza do otworzenia, się wobec " grupy, pozbycia hamulców psychicznych. Każdy z członków sanatoryjnego zgromadzenia, powołanego do życia na takich zasadach przez pacjenta zwanego Mistrzem, określa się, a raczej demaskuje, propozycjami, które składają się na pewien rytuał upokorzeń. Miarą okrucieństwa jest jego skuteczność, chodzi więc o dostosowanie metod do osób, będących aktualnie obiektem agresji. Siedem przysiadów, na przykład, to brutalna kara dla człowieka starego, niesprawnego i tylko jemu wymierzana. Miarą okrucieństwa są także intencje uczestników psychodramy. Prawo do znęcania się czyni ich równymi, rekompensuje nawet ich zależność od Mistrza.
Przedstawienie Zygmunta Hübnera we Współczesnym wydobywa atmosferę i interpretuje psychologicznie przebieg seansu, którego bohaterką jest dziewczyna zwana Samą Słodyczą, z całą możliwą precyzją. Jest to teatr dla widza, który lubi uważnie obserwować aktorów, wynajdywać związki między postaciami na podstawie nie do końca wyjaśnianych reakcji, rozszyfrowywać postawy. Posunięcia agresywne, prowokacje, zwierzenia i odzew, jaki wywołują, są wygrywane bez pośpiechu tam, gdzie to możliwe, z poczuciem humoru. Neutralne tło jednolicie gładkich, ciemnoszarych ścian nie odrywa uwagi od aktorów. Ani dekoracja, ani kostiumy nie sugerują, że terenem gry jest sanatorium. Sytuacja wyjściowa to pewne założenie - w teatrze wyabstrahowane bardziej konsekwentnie niż w sztuce.
Tematem numer jeden jest tu stosunek do siebie ludzi związanych w grupę. Tematem numer dwa jest walka o przewodzenie tej grupie. Nierówność, którą wyraża przewaga Mistrza, od początku zawiera w sobie możliwość zmiany. Doskonale rozumie to Sama Słodycz stając do konkurencji. Równoległa obecność obu motywów tematycznych wymaga, by aktorzy występowali jednocześnie jako wspólnota i jako soliści. Każdy ma do odegrania jakąś własną rolę, chociaż w ostatecznym rachunku jest tylko obiektem sporu protagonistów: Mistrza (Tadeusz Łomnicki) i dziewczyny (Stanisława Celińska). W pierwszej części przedstawienia Łomnicki jako Mistrz stara się jak gdyby ukryć w grupie. Stoi na uboczu, rzadko ingeruje, słucha tylko i patrzy, czasem w napięciu, czasem rozluźniony, reaguje uśmiechami, nieznacznymi gestami, wyrażającymi protekcjonalną aprobatę, czujność, złośliwe zadowolenie. Siła indywidualności sprawia, że te wszystkie reakcje ściągają na niego całą uwagę, że milcząca rola nie przestaje być główną rolą, że w niej szuka się odbicia i potwierdzenia wszystkiego tego, co dzieje się w centrum sceny wokół Samej Słodyczy. To miejsce na uboczu, ten azyl, który dawał Mistrzowi przewagę, stwarzając dystans między nim, a pospólstwem, oznaczać będzie później kompletną izolację. Sama Słodycz zwycięża, bo jest śmielszym demagogiem i lepszym taktykiem, bo umie terroryzować i rozdzielać przywileje (drugie jest właściwie warunkiem pierwszego). Stanisława Celińska, jak trzeba "jasna i niewinna", od początku wprowadza w zachowanie Samej Słodyczy cień dwuznaczności, pozwalając się domyślać, że dziewczyna przystępuje do gry z pełną świadomością swoich i cudzych możliwości. Celińska słusznie rezygnuje z interpretacji, która uzasadniałaby atak bohaterki Iredyńskiego na pozycje Mistrza jej doświadczeniami w grupie. W ogóle nie próbuje pokazywać jakiejś przemiany, nie szuka ciągłości procesu psychologicznego. Przekonywa natomiast, że Sama Słodycz jest dostatecznie odporna, silna psychicznie i bezwzględna, że wie, czego chce.
Celińska ma rację, ponieważ w sztuce Iredyńskiego postaci są dane, założone - podobnie zresztą jak sytuacje. Przy ich pomocy zostaje odkryty mechanizm zależności międzyludzkich, one same nie stanowią obiektu szczególnego zainteresowania. Określają je powracające obsesyjnie motywy: sukces lub brak sukcesu erotycznego, stosunek do życia jako do procesu fizjologicznego, lęk przed starzeniem się. W udzielonym kiedyś "Teatrowi" wywiadzie Iredyński powiedział, że jego sztuki są modelami sytuacji czy problemu i że ciągle pisze na ten sam temat. „Sama Słodycz” potwierdza to zdanie w całej rozciągłości od złej i dobrej strony. Nie jest to jednak bezpieczne, gdy pisarz zaczyna szufladkować sam siebie i dostosowywać swoją twórczość do z góry przyjętych założeń. Musi się powtarzać, musi własne odkrycia zamieniać we własne schematy. I tego „Sama Słodycz” jest także dowodem.
Autoteoria Iredyńskiego nie do końca, na szczęście, charakteryzuje jego twórczość. W wielu sztukach tego autora sytuacja wyjściowa jest konstrukcją metaforyczną, a rzeczywistość tych sztuk - opisywana zresztą taką samą jak w prozie techniką naturalistyczną - nie ma dosłownego odpowiednika w otaczającym nas świecie. Są jednak dramaty, właśnie te najwybitniejsze, w których istnieje ten bezpośredni punkt odniesienia. One świadczą o tym, że sukcesy odnosi Iredyński wtedy, gdy nie tylko konstruuje modele, ale i analizuje rzeczywistość.
Elżbieta Wysińska
„Literatura”, 22 marca 1973

SAMA SŁODYCZ (El. Żm.)

Tak się złożyło, że graną od paru miesięcy na małej scenie Teatru Współczesnego "Samą słodycz" Ireneusza Iredyńskiego zobaczyłam dopiero teraz. Reżyserował przedstawienie Zygmunt Hübner i jest ono jedną z najciekawszych realizacji scenicznych tego dramaturga. Przypomina krakowski spektakl "Żegnaj Judaszu" przygotowany przez Konrada Swinarskiego.
O {#os#28651}Iredyńskim{/#} się mówi, że jest pisarzem jednego tematu. Od "Jasełek moderne" napisanych przed jedenastu laty, po "Czystą miłość" scenariusz filmowy drukowany w "Dialogu" rok temu i najnowszą sztukę "Trzecia pierś" - analizuje on z obsesyjnym uporem tę samą sytuację, za każdym razem inaczej skonstruowaną ale w gruncie rzeczy identyczną - jest to sytuacja przemocy i to wszystko, co z niej wynika. I nie jest ważne czy uzurpatorem jest komendant obozu koncentracyjnego, jak w "Jasełkach modernę", posiadający w ręku władzę nad życiem i śmiercią ludzi mu podległych, czy mistrz ceremonii z "Samej słodyczy" uprawiający tylko terror moralny; mechanizmy, które działają między uzurpatorem a poddanymi manipulacjom władzy, są dla Iredyńskiego identyczne.
W "Samej słodyczy" Iredyński, który zawsze konstruuje sytuacje modelowe, wybierając środowiska zamknięte, izolowane, lokuje akcję w sanatorium. Mistrz ceremonii to, jak pisze Krzysztof {#os#31757}Mętrak{/#}: "inspirator posługujący się techniką wymuszania posłuchu, którego pasją jest panowanie i urabianie ludzi: wszystkie metody są dobre, jeśli upokarzają... On wie, że przemoc rodzi się z poniżenia i porażki, gdyż jej siłą sprawczą jest potrzeba kompensaty". Mistrz ceremonii aranżuje dla pacjentów coś w rodzaju seansów psychoanalitycznych, w których wyładowują oni swoje urazy i kompleksy, demonstrują swoje słabości. Ich słabości są jego siłą. Z pogardy rodzi się jego poczucie wyższości, pogarda daje mu poczucie wolności i możliwość dowolnego manipulowania tą grupą. Ale jest tu jeszcze i inny moment: łatwość z jaką bohaterowie Iredyńskiego poddają się przemocy, tak jakby czerpali z niej swoiste satysfakcje, jakby w poddaństwie uciekali przed odpowiedzialnością za siebie, za swój los, za świat.
Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} skonstruował spektakl, który działa jak rozkręcająca się sprężyna. Zaczyna się w sposób, który nie pozwala się domyślać, że na końcu zostaniemy tym rozkręrającym się mechanizmem bici po głowie. Powoli, niemrawo do świetlicy sanatoryjnej zaczynają się schodzić podwładni mistrza ceremonii na kolejny seans. Na widowni palą się światła, scena jest prawie ciemna; ledwie można uchwycić moment, kiedy rozpoczyna się przedstawienie. Szaro-bura świetlica sanatoryjna (scenografia Jana {#os#1313}Banuchy{/#}), bezbarwne kostiumy pacjentów, scena oświetlona płasko jednym reflektorem. Brzydota i banał. Powszedniość; byle jakość powszedniości. I to, co się tu rozegra, ta parada podległości, strachu i terroru jest w końcu także, mimo dramatu jaki ją zamyka, mimo wypreparowania sytuacji ze wszystkich kontekstów - fragmentem banalnej codzienności.
Mistrz ceremonii poddaje działaniu mechanizmu strachu i terroru nową adeptkę, młodą dziewczynę pełną młodzieńczych ideałów, szczuje na nią pacjentów, ale dziewczyna, Sama Słodycz, okazuje się aż nadto pojętną uczennicą. Uczy się zasad gry, zanim zostanie ona doprowadzona do końca; przechwytuje władzę. Sama Słodycz będzie bardziej bezwzględna, bo konsekwentniejsza; nie wystarczy jej sama świadomość możliwość; władania tymi ludźmi - zechce sprawdzić granice ich uległości. Doprowadza do wspólnej zbrodni. Iredyński konstruuje sytuację czystą. Żadne Abstrakcje - żeby się jeszcze raz powołać na Krzysztofa Mętraka - nie mącą umysłów postaciom Iredyńskiego, albowiem jest to świat z nich opustoszony. Gdy przemoc triumfuje w finale, wszystkie wartości ludzkie leżą w gruzach. Tkwi w tym najwyższe ostrzeżenie "Samej słodyczy", iż wspólnota oparta na strachu może prowadzić do wspólnoty ostatniej: wspólnego końca.
Zygmunt Hübner stworzył spektakl idealnie przylegający do tekstu Iredyńskiego. Z logiką, precyzją i konsekwencją, jakie tak rzadko ostatnio obserwujemy na naszych scenach, nakręca tę sprężynę strachu, przemocy, terroru aż do finału. Żadnych zbędnych działań, nic, co nie jest konieczne. Znakomicie wypunktowany humor, odwaga w konstruowaniu scen, miejscami wydawałoby się samobójcza, jak na przykład przeciągany do granic wytrzymałości widzów moment, kiedy na seans wdziera się intruz. Zasiada między pacjentami, którzy zamierają w bezruchu i ten napięty bezruch trwa i trwa, wydaje się, że nigdy się nie skończy.
Bardzo dobrze poprowadzeni są aktorzy. Nic tedy dziwnego, że jest to jedno z najbardziej wyrównanych aktorsko przedstawień. Jakie udało mi się ostatnio widzieć. Świetnie grane zawiera wszystkie niuanse psychologiczne, ćwierć i półtony, bez których sztuka byłaby wysuszonym preparatem laboratoryjnym. Mimo wszystkie różnice, przedstawienie to przywodzi mi na myśl jedną z najlepszych prac tego reżysera - Molierowskiego ..Mizantropa", który był zrobiony z podobną maestrią.
Wykonawców trzeba by wyliczyć wszystkich po kolei, co niestety nie jest możliwe, a więc tylko znakomita Barbara {#os#19}Wrzesińska{/#} Jako Kobieta IV i Tadeusz {#os#1012}Łomnicki{/#} doskonały w roli Mistrza Ceremonii. Samą Słodycz gra Stanisława {#os#2182}Celińska{/#}, trochę może zbyt dosłowna, zbyt jednoznaczna w ostatnim akcie. W sumie jednak jest to rola ciekawa, zagrana z inwencją i prawdą psychologiczną.

PSYCHODRAMA IRENEUSZA IREDYŃSKIEGO (Andrzej Hausbrandt)

Jacob Levy Moreno, pochodzący z Rumunii, absolwent uniwersytetu wiedeńskiego zaobserwował, że dzieci improwizujące zabawy-gry, dotyczące ich życiowych problemów, poddają się skuteczniej zabiegom wychowawczym, a nawet kuracji w przypadkach leczenia psychiatrycznego. W 1918 roku założył on w Wiedniu Teatr Spontaniczny, który obok improwizowanych przedstawień dotyczących spraw znajdujących się w centrum zainteresowania opinii publicznej, prowadził także działalność terapeutyczną. Tak zrodziła się psychodrama. Polega ona na układaniu przy współudziale pacjentów scenariuszy ich własnych życiorysów i odgrywaniu ich. "Wytwarza to - twierdzi Moreno - uzdrawiający efekt nie u widza, ale u twórcy-aktora, który przedstawia dramat i w tym samym czasie uwalnia się od niego." Po kilku latach Moreno wyemigrował do USA i tam zaczął wielką, światową karierę. Dziś leczenie psychiatryczne przy pomocy owego szczególnego teatru własnego życia czyli psychodramy należy w wielu krajach do arsenału środków konwencjonalnych.
W opublikowanej przed dwoma laty, a obecnie wystawionej przez Teatr Współczesny sztuce {#os#28651}Iredyńskiego{/#} "Sama Słodycz" - autor prezentuje coś w rodzaju psychodramy na odwrót. To znaczy nie leczącej, nie uzdrawiającej, ale pogrążającej jej uczestników (a także i widzów) w tym głębsze kompleksy, obsesje i zahamowania. Zabiegu - z piekła rodem - dokonuje Iredyński na grupie zamkniętych w sanatorium gruźlików. Ludzi o pokręconych życiocysach, obarczonych balastem niepowodzeń, rozhisteryzowanych, wytrąconych z życia i równowagi przez trawiącą ich chorobę. Psychodrama, której dokonują na sobie wzajem, sprawadza się do aktów brutalnej przewagi, pastwienia się, poniżania człowieka. Ale nie rozładowuje to brudnych, sadystycznych lub masochistycznych instynktów bohaterów dramatu, lecz obezwładnia ich wobec przemocy, pogłębia cierpienia, wzmaga lęki... Jak szkodliwy okazuje się ten zabieg dla biednych suchotników Iredyńskiego - dowodzi finał "Słodyczy", jak przykry jest dla nas - widzów, można przekonać się na własnej skórze opuszczając teatr.
Do psychopatii i seksualizmu dorzuca jeszcze autor podteksty filozo-ficzno-społeczne poświęcone istocie władzy. Powtarza on modną przed kilkunastu laty tezę o deprawującym charakterze władzy, dodając myśl własną, że każdy następny władca jest gorszym, bardziej perfidnym, bezwzględnym i okrutnym od poprzedniego. "Czarne światło", o którym się tyle mówi w sztuce, omiata nie tylko scenę i widownię, ale omiata otaczający nas świat. Nawet otwarcie okien jest tu symbolem zagubienia i śmierci, a nie okazją do przewietrzenia zamkniętej społeczności i rozjaśnienia sytuacji. Piekło odnosi sukces totalny.
W tej budzącej wiele oporów sztuce, którą trudno zapisać do celniejszych dzieł wbitnego pisarza Ireneusza Iredyńskiego. w tym nazbyt rozciągniętym dramacie (by nie wspominać już o dłużyznaeh i monotonii inscenizacyjnej) - jest kilka znakomicie zagranych ról. Przede wszystkim kreacja Tadeusza {#os#1012}Łomnickiego{/#} (Mistrz Ceremonii). Ten świetny aktor o mistrzowsko opanowanym warsztacie, miewa niekiedy ciągoty do nazbyt wyraźnego eksponowania swej perfekcji technicznej. Tu jest on uosobieniem prostoty, skupienia, surowości gry. Bezpośredniość i autentyzm Łomnickiego są najwvższej próby. Jedynie jego wirtuozeria ratuie najsłabszy, drugi akt sztuki, jedynie jego prawda zostaje do końca wybroniona. Ale jest to tylko zwycięstwo aktora, samego aktora, wbrew i tekstowi, wbrew inscenizacji. Barbara {#os#19}Wrzesińska{/#} (Kobieta IV) zgodnie z dramatem gra na histerycznej nucie. Szkoda, że reżyser pozbawił ją obecnej u Iredyńskiego ludowości. Aktorka ma jednak kilka znakomitych scen, raz jeszcze dokumentuiąc wysoką rangę swej sztuki, zwłaszcza tam, gdzie broni swą bohaterkę przed strąceniem jej w przepaść absurdu.
Ostro, charakterystycznie, bardzo sugestywnie zagrał prymitywnego osiłka (Meżczyzna IV) Stefan {#os#1300}Friedmann{/#}. Ustrzegł rolę zarówno przed rodzajowością taniego humorku, jak i symboliką diabolizmu. W tytułowej roli wystąpiła Stanisława {#os#2182}Celińska{/#}. Stworzyła ona postać interesującą, zbyt wcześnie może odsłoniła drugie dno. Nie słodkie już, lecz zaprawione goryczą i metalicznym posmakiem krwi.
Istnieie taka stara, medyczna zasada: primum non nocere. To znaczy przede wszystkim nie szkodzić pacjentowi. Obawiam się, że Iredyński zapomniał o niej aplikując nam swoją psychodramę o samej słodyczy.
"SAMA SŁODYCZ" - Ireneusz Iredyńskl, reżyseria Zygmunt {#os#871}Hübner{/#}, scenografia - Jan {#os#1313}Banucha{/#}, Teatr Współczesny, Warszawa.

SAMA SŁODYCZ (Stefan Polanica)

Jeszcze jeden wariant pisarskiej obsesji {#os#28651}Iredyńskiego{/#}: ludzie są słabi i łatwo poddają się przemocy podłości, łatwo przystosowują się, jeśli umie się odpowiednio nadepnąć na ich "nagniotki". Ale nie tylko psychologia upodlenia i przystosowania. Jest - jak i w innych sztukach - "mistrz" i "pojętny uczeń", jest nakręcony mechanizm, mechanizm-bumerang. Najpierw jest przyjęcie (narzucone przemocą) reguł gry a potem te same "reguły gry", tylko "udoskonalone", obracają się przeciw ich twórcy.
W "Samej słodyczy" *) rzecz rozgrywa sie w izolowanej mikrospoleczności, wśród pacjentów sanatorium przeciwgruźliczego. Ale lokalizacja akcji i jej uwarunkowania tylko w minimalnym stopniu determinują jej rozwój i jej problematykę. Można wyobrazić sobie równie dobrze taka samą sytuację np. w odciętym od świata na dłuższy czas przez lawiny schronisku górskim. Izolacja jest tu niezbędna dla ukazania pewnych procesów i zjawisk w stanie "chemicznie czystym". Pacjenci oczywiście nudzą się. Mają też jakieś tam związane z chorobą kompleksy. Ale - ta izolowana mikro-społeczność, to chyba w zamierzeniu autora problem nie specyficzny lecz modelowy. Otóż nasza współczesność z jej okrutną alternatywą: poddanie się przemocy, upodlenie i przyjęcie "reguł gry" - albo... albo "wyjście", takie jakie chciał znaleźć nie przyjęty do tej izolowanej społeczności Pacjent (Piotr {#os#1023}Fronczewski{/#}): sznur. No i wiadomo też w akcie pierwszym - nawet chyba tym, którzy nie znają twórczości Iredyńskiego - że kolejna ofiara Mistrza Ceremonii sanatoryjnego idola dyktatorka (Tadeusz {#os#1012}Łomnicki{/#}), dowartościowującego w ten
sposób swe chyba dość liche i nieciekawe życie przedsanatoryjne - nowa pacjentka Sama Słodycz (Stanisława {#os#2182}Celińska{/#}) po poddaniu jej ceremoniałowi brutalnych i upokarzających "testów", będzie próbowała szybko nie tylko przyswoić sobie te reguły gry, ale przez ich "udoskonalenie" wziąć szybko odwet i zdystansować mistrza.
Tylko że potemem przychodzi akt drugi, z którym nie wiadomo co robić. Anemiczność tekstu reżyser próbuje obudować fascynacją ruchu, ale ten zabieg teatralny nie może zmienić sytuacji dramatycznej: wszystko tu jest inne, zbędne dramaturgicznie, osłabia efekty uzyskane przez autora i teatr w akcie pierwszym, zamazuje linię melodyczną sztuki, niweczy jej klimat, rozbija spoistość. W akcie trzecim, ostrym, atakującym, "zmierzamy szybko do przewidywanego zakończenia. Ale niektóre wątki aktu pierwszego też się zamazują, wikłają. Np sprawa Pacjenta: nie powiesił się sznurek był za słaby. Płaska anegdota. Nie o to chodzi. Sytuacja ta przekreśla zarysowaną w akcie pierwszym okrutną alternatywę: samopohańbienie i przystosowanie albo "wyjście". Pacjent po nieudanej próbie samobójstwa również "przystosowuje się" i to w najbardziej oportunistycznym wydaniu, chociaż nie tak drastycznym jak Sama Sloaycz w akcie pierwszym.
Kończy się okrutna zabawa, przewrotny i perwersyjny "teatr okrucieństwa". Kończy się wcale nie "zabawnie": ginie człowiek. To jest ta "mocniejsza więź", którą zwiążą się pacjenci z osobą nowego "idola". A więc rzecz doprowadzona z żelazna logiką i konsekwencją do końca.
A potem kilka nękających refleksji, zdominowanych przez tę jedną: czy naprawde dowiedzieliśmy się czegoś nowego o człowieku? O "mechanizmie władzy"'? O zmierzchu i narodzinach ."dyktatora''' Za wiele tu "literatury". I wiele pozoru. Filozoficzna miałkość czy nijakość w sytuacjach wymagających ostrości i zdecydowania. No i chyba mimo wszystko świat nasz, nie najlepszy jak wiadomo, składa sie nie tylko z samych takich, "pacjentów", jakich pokazuje Iredyński i jakich pokazał teatr.
*) Ireneusz Iredyński - "Sama słodycz" Premiera w warszawskim Teatrze Współczesnym. Reżyseria Zygmunt {#os#871}Hübner{/#}, scenografia Jan {#os#1313}Banucha{/#}.

PRZYPADEK IREDYŃSKIEGO (Jerzy Zagórski)

W przypadku Ireneusza {#os#28651}Iredyńskiego{/#}, którego nową sztukę pt. "Sama słodycz" wystawił Teatr Współczesny w reżyserii Zygmunta {#os#871}Hübnera{/#}, mamy do czynienia z prawdziwym dramaturgiem i z fałszywym filozofem. Pierwsze jest powodem, że dyskutować warto, drugie, że trzeba. Iredyński potrafi pisać sztuki, które dają aktorom pole do popisu. Tworzy role psychologicznie konsekwentne, ludzi w potrzasku. Tak jest i tym razem. Grana przez Stanisławę {#os#2182}Celińską{/#} na pozór bezbronna dzieweczka, która się na oczach widzów rozwija w kwiatuszek nie lada despotti, ma za głównego partnera Mistrza Ceremonii, ktorego kabotynizm, nieuśmierzoną, choć i ukrywaną chęć rządzenia innymi i wreszcie klęskę odegrał nie tylko wzorowo, ale też wzorcowo Tadeusz {#os#1012}Łomnicki{/#}.
Towarzyszą im jeszcze cztery postacie kobiece i pięć męskich, z których każda wyraża jakąś inną charakterystyczną postawę wobec życia, ale wszystkie razem składaią się na środowisko uległe naciskom cudzej woli. Reżyserowi można by zarzucić rozwlekanie akcji, ale trzeba uznać, że skłonił artystów do bezbłędnego i podziwu godnego tworzenia ludzkich portretów, nawet przy niezbyt hojnych tekstach; szczególnie dotyczy to wykwintnej damulki granej przez Alfredę {#os#5527}Sarnawską{/#} i zakompleksowanego na amen Pacjenta, granego przez Piotra {#os#1023}Fronczewskiego{/#}.
Robota jest więc dobra, począwszy od sztuki, poprzez reżyserię do gry, i to wszystkich aktorów. Czemu więc, mimo nawet wstrząsającej defenestracji Mistrza Ceremonii na zakończenie, nie wychodzimy z teatru ani wzruszeni, ani gniewni, ani weseli, ani smutni, czyli bez jakiejkolwiek z form kształtującego dusze katharsis to znaczy oczyszczenia, lecz jakbyśmy połknęli kawałek mydła? Bo majsterstwo, studium i zdolności spostrzegawcze to jeszcze nie wszystko... Ważne jest także to, i co się ma do powiedzenia, czyli i filozofia utworu. Ta zaś jest nie , tyle gorzka czy przykra, co poniżająca ludzi "jako takich".
Zło i dobro, kłamstwo i prawda, ohyda i piękno, podłość i szlachetność, hańba i cnota bywają biegunami, na których się wspiera oś dramatyczna dzieł przeznaczonych na scenę. Tragedie antyczne przemawiały rozpaczą bezsilnych wobec i losu, lecz budowały hierarchię wartości. Moralitety średniowieczne (przedstawiały na siłę zwycięstwo i sprawiedliwych, nie zapominając o grozie niesprawiedliwości, tudzież o tym, że człowiekowi przysługuje wybór dróg. Od renesansu do naszych dni dramaty przedstawiają walkę z przeznaczeniem przez istoty obdarzone wolą, przy czym zwycięstwo nad ziem nie musi być fizyczne, wystarczy gdy jest moralne.
Doświadczenia tego stulecia podważyły to prawidło. Czy jednak taka bezwyjściowość, o której mówią sztuki francuskie {#au#471}Geneta{/#}, zaś u nas Iredyńskiego, nie dyktuje bierności? Oczywista moralnej, a nie tej przytomniackiej, od której okazuje się wolna Bohaterka sztuki?
Proszę tylko mnie nie posądzać o podszeptywanie taniego optymizmu. Prócz klasycznej komedii ze szczęśliwym zakończeniem, klasycznej tragedii w stylu antycznym, i klasycznego dramatu w stylu od {#au#136}Szekspira{/#} do Bernarda {#au#454}Shaw{/#}, prócz tej pokusy nihilizmu jaka staje przed dramatopisarzami naszego stulecia zmierzającego do swego końca, mogą jeszcze istnieć inne konstrukcje myślowe dramatów. Jedną z nich jeszcze podczas wojny, w dniach największego upadku człowieczeństwa sformułował Andrzej {#os#52109}Trzebiński{/#}, autor sztuki "Aby podnieść różę" - mianowicie dramat remisu, który w starciu człowieczeństwa z tym co nieludzkie uniezależnia ocenę od sukcesu, dając wszakże złu szanse równe z dobrem, a nie przemożne.
Nikomu z nas nieobcy strach, należy jednak do pobudek niskich. "Sama słodycz" przedstawia jak wszyscy są w różnej formie podlegli lękowi, choćby nawet w postaci obawy przed różnieniem się od innych. Pokazuje także jak decyduje o wszystkim zorganizowana siła. Dużo w tym racji, ale niecała racja. Mimo wszystko i w naszym stuleciu dochodzi do głosu nieustraszoność i pogarda dla przemocy. Nie są to czynniki dominujące, ale istnieją. Ich niedocenienie kaleczy obraz człowieka i świata.

ULICZKA BEZ WYJŚCIA (Michał Misiorny)

Człowiek jest istotą tak złożoną i tak skomplikowane są przejawy jego społecznego bytowania, że nie bez pewnych szans na obronę swych pozycji staje każdy, kto obmyśli jakąś ogólną formułę na objaśnienie tzw. zagadki natury ludzkiej. A już szczególnie dobre szanse ma pisarz, który potrafi sugestywnie narzucać swe koncepcje widowni. Jeśli jest to przy tym dramaturg, możliwości jego jeszcze bardziej wzrastają.
Ireneusz {#os#28651}Iredyński{/#} jest pisarzem utalentowanym, który ma ambicję i odwagę głosić swoje tezy o człowieku. Jest też w tym sensie moralistą, choć trzeba zaraz powiedzieć, iż pretenduje do tej godności bez dostatecznych uprawnień, przypomina bowiem samozwańca, który swe skromne prawa wspiera tym większą elokwencją i tym jaskrawszą ekspresją.
Będąc sugestywny w najlepszych swych dziełach, sam także poddaje się sugestiom. Studiuje marginesy człowieka i gromady ludzkiej, owe strome ubocza, ostro spadające w dół. Mocno wierzy wziętym psychoanalitykom, twierdzącym, że istotę człowieka wyczerpująco definiują instynkty agresji i władzy, i że pomiędzy ludźmi w gromadzie trwa ciągła, bezlitosna walka tych czynników, w wyniku której zawsze zwycięża - jeszcze większe zło.
Gdybyż choć wspomniał, że całe doświadczenie społeczne człowieka i stworzona przezeń kultura obrócone są na opanowanie tych jaskiniowych złóż jego pierwotnej natury - ale nie mówi tego, wierząc, że człowiek nadal tkwi, w pieczarze. W "Samej słodyczy" pieczarą neandertalczyka jest szpital.
Jeden z krytyków napisał niegdyś, że Iredyńskiego fascynuje zjawisko zła, że stał się jego analitykiem czy też patologiem. Mogło to zdanie być oceną pozytywną jeszcze w odniesieniu do "Żegnaj Judaszu"; w związku z "Samą słodyczą" traci swój walor. Pisarz wszakże brnie w uliczkę bez wyjścia; jest jeszcze modny, ale już przestał być ciekawy i naprawdę współczesny. Czasem jeszcze odezwie się w jego sztukach iskra poezji; coraz mniejsza, sprawia wrażenie zabłąkanej. Słabnie też siła wyrazu, co niegdyś było oryginalne przemienia się w manierę. I to jest jasne - pomimo wysiłku Teatru Współczesnego, który sztukę i pisarza, potrakował poważnie. Zygmunt Hübner podjął próbę nadania "Samej słodyczy" przynajmniej funkcji katartycznej. Zimna "słodycz", z jaką zainscenizował bardzo przecież literackie okrucieństwa trzeciego aktu, mogłaby istotnie przejąć dreszczem, pobudzić do namysłu i refleksji moralnej, gdyby "naturę człowieczą" w ujęciu Iredyńskiego łączy jakiekolwiek, nawet najsłabsze, rezonatory z odbiorcą na widowni. Tak, niestety, nie jest - ale bez winy teatru.
Aktorzy - protagoniści, Tadeusz {#os#1012}Łomnicki{/#} (mistrz ceremonii) i Stanisława {#os#2182}Celińska{/#} (Sama słodycz), oparli swoje role na paradoksalnych wykładniach tytułowej "słodyczy", zestawionej z okrucieństwem i dążeniami kompensacyjnymi kalek psychicznych. Okazały się, jak było do przewidzenia, pracami zimnymi, wykalkulowanymi. Pozostali aktorzy starali się dać portrety mniej lub bardziej rodzajowe: najciekawsze zaproponowali Barbara {#os#19}Wrzesińska{/#} (Kobieta IV) i Sławomir {#os#10627}Lindner{/#} (Mężczyzna III)
Teatr Współczesny. I. Iredyński, "Sama słodycz" - sztuka w 3 aktach. Reż. Z. {#os#871}Hübner{/#}, scenogr. Jan {#os#1313}Banucha{/#}. Przedstawienie 8 marca 1973 r.

SAMA PRZEMOC (August Grodzicki)

Wiadomo, że Ireneusz {#os#28651}Iredyński{/#} pisze sztuki obsesyjnie na jeden temat: przemoc, terror, strach, okrucieństwo - mechanizm działania tych sił, akcje i reakcje, jakie one wywołują w stosunkach między ludźmi, indywidualnie i zbiorowo. Jeden temat pokazywany w coraz to innych wersjach fabularnych, w sztukach lepszych i gorszych, w których zawsze znać talent rasowego dramatopisarza. "Sama słodycz" do tych lepszych zapewne nie należy, ma jednak pazur dramatyczny - ostry i szarpiący. Choć, wydaje mi się, w przedstawieniu Teatru Współczesnego niezupełnie to wychodziło na jaw. Zygmunt {#os#871}Hübner{/#} wybrał reżyserską drogę zwolnionego tempa, przeciągania nastrojów i szedł nią konsekwentnie, stwarzając szereg ładnych efektów teatralnych. Ale na tej drodze ostrość się gubiła, tępiła, pokazywały się tym wyraźniej mielizny sztuki. Nie wszyscy zaś aktorzy zdołali grą wzbogacić swoje role, zdobyć się na coś więcej niż poprawność.
Rzecz dzieje się w sanatorium, wśród ludzi z psychiką pokiereszowaną nie tyle przez chorobę, co przez życie. Ci ludzie w klubie sanatoryjnym zabawiają się swoistą grą. Kieruje nią Mistrz Ceremonii, który panuje nad całą grupą, znęca się nad ludźmi, rozkoszuje się ich poniżaniem, utrzymuje nad nimi terror psychiczny. Tadeusz {#os#1012}Łomnicki{/#} gra Mistrza po mistrzowsku - z zapiekłym wewnętrznie sadyzmem, z okrutnie łagodnymi uśmiechami, ze spłoszonymi, rozbieganymi spojrzeniami.
Sama Słodycz to dziewczyna cwana tak i racji swego "promiennego" charakteru i wyglądu - "jasna i niewinna". Aby wejść w skład klubu musi poddać się grze-obrządkowi. Obrządek ma dwa etapy. Najpierw cztery Kobiety i czterej Mężczyźni znęcają się fizycznie i moralnie nad kandydatką w sadomasochistycznych scenach, będących odwróceniem i rekompensatą okrucieństw, jakich doznali w życiu. A więc straszliwe wspomnienia wojny (dramatyczna Barbara {#os#19}Wrzesińska{/#}), żałosne zwichnięcia miłości (Barbara {#os#1128}Drapińska{/#}, Antonina {#os#572}Girycz{/#}, Alferda {#os#5527}Sarnawska{/#}) masochizm niejako "bezinteresowny" (Sławomir {#os#10627}Lindner{/#}), przemoc przełożonego nad podwładnym w pracy itd. Przekrój przez różne sprawy życia po specyficznej linii i jego odbicie w czymś w rodzaju psychodramy. Jest tu jeszcze samotny Pacjent, który "nie może znieść samego siebie" i którego gra wyraziście Piotr {#os#1023}Fronczewski{/#}.
W drugim etapie odwracają się role. Sama Słodycz ma z kolei znęcać się nad gnębicielami. Ale tu gra przechodzi w rzeczywistość. Pod naciskiem przemocy w "jasnej i niewinnej" wybuchają ukryte sadyzmy, zjednuje strachem tłum, pozbywa się Mistrza i zajmuje jego miejsce. Nie mamy wątpliwości: w rządzeniu - ho! ho! - przewyższy go zimnym okrucieństwem. Kat zamienia się w ofiarę, a ofiara w kata.
Do tej roli trzeba aktorki młodej i genialnej, aby siłą i bogactwem aktorstwa mogła uwierzytelnić tę przemianę. Stanisława {#os#2182}Celińska{/#} jest młoda i bardzo utalentowana, ma świetne momenty, działa urokiem scenicznym, ale nie możemy uwierzyć w jej moc zapanowania nad zbiorowością, w jej kapłaństwo zła i sadyzmu. Zapewne, wynika to z luk w rysunku tej postaci, jakie zawiera tekst sztuki. Teatr tych luk nie zdołał wypełnić swoimi środkami.
Ireneusz Iredyńskl, "Sama Słodycz" - Sztuka w 3 aktach - Reżyseria: Zygmunt Hübner - Scenografia: Jan {#os#1313}Banucha{/#} (Teatr Współczesny - Premiera prasowa 1.III.1973)

NOWY IREDYŃSKI (Maciej Karpiński)

Ireneusz {#os#28651}Iredyński{/#} - poeta, prozaik i dramaturg, jest bodaj najpłodniejszy pośród pisarzy, poświęcających się scenie. Iredyński regularnie dostarcza teatrom swe nowe sztuki, i ta "inwazja dramatopisarska" przekroczyła już nawet granice kraju. Tak więc autor "Jasełek - moderne", chociaż od czasu świetnego debiutu jego biografia zaznała różnych meandrów, może o sobie mówić jako o tym, który wśród rówieśników zaznał prawdziwego, pełnego sukcesu literackiego.
Zwykło się mówić, w szczególności przy okazjach kolejnych premier sztuk Iredyń-skiego, że jest to autor konsekwentnie, aż do granic obsesji, wierny pewnemu kręgowi tematów, wierny pewnym założeniom, których możemy się doszukać w każdym z jego dramatów: od młodzieńczych "Jasełek" poczynając, poprzez "Żegnaj, Judaszu", "Dobroczyńcę", "Samą słodycz", aż po ostatnią, nie graną jeszcze nigdzie "Trzecią pierś".
Mówi się więc, że Iredyńskiego fascynuje przemoc i okrucieństwo, konflikt słabego i silnego i konflikt silnych między sobą, wreszcie problematyka zamknięcia, osaczenia, odosobnienia. Dlatego ulubioną scenerią dramatów Iredyńskiego jest miejsce odosobnienia: obóz koncentracyjny w "Jasełkach", szpital czy sanatorium w "Dobroczyńcy" i "Samej słodyczy", miejsce, gdzie ludzie się ukrywają przed innymi, jak w "Judaszu" i ,,Trzeciej piersi"; zaś charakterystycznym dla tego autora bohaterem jest "silny człowiek" stosujący przemoc i gwałt, nie cofający się przed terrorem psychicznym i fizycznym: komendant w "Jasełkach", mistrz ceremonii w "Samej słodyczy".
Tu jednak nasuwają się pierwsze wątpliwości: bo wier-ność jakiejś problematyce (obojętne: moralnej, psychologicznej, ideowej) nie oznacza jedynie powracania do tych samych miejsc, sytuacji i bohaterów, zobowiązuje pisarza do rozwijania i pogłębiania kwestii, którym postanowił być wierny. Czy zastrzeżenie to dotyczy również Iredyńskiego? W pewnej mierze tak. Chodzi bowiem o wykazanie pewnych elementów autotwórności w późniejszych utworach Iredyńskiego, owocu - jak sądzę - twórczego pośpiechu, niecierpliwości, pasji.
Przynosi to oczywiście implikacje czysto literackie: "nowy Iredyński" zdumiewa coraz bardziej efektownymi pomysłami scenicznymi, ale ostateczna obróbka późniejszych utworów nie reprezentuje już tego poziomu, co - na przykład - "Jasełka - modernę". Oczywiście, Iredyński zachowuje cechy rasowego dramaturga, których nikt nawet nie usiłuje mu zaprzeczać, bo byłby to trud daremny: potoczystość, jędrność, rzec można "autentyczność" dialogu (z pewnym "nalotem poetyckim"), wyrazistość postaci i zróżnicowanie charakterów, wyjątkowa teatralność sytuacji scenicznych.
Powyższe uwagi dałyby się zastosować do "Samej słodyczy" , wystawionej właśnie przez stołeczny Teatr Współczesny.
Sytuacja wyjściowa jest znana z innych sztuk Iredyńskiego: w sanatorium gruźliczym, w atmosferze zamknięcia i zagrożenia egzystuje odosobniona grupa pacjentów, która - ulegając władzy "mistrza ceremonii" - oddaje się wyrafinowanej grze psychologicznej, zbliżonej do psychodramy, która wiąże członków grupy, czyniąc z niej niemal sektę. Mamy tu więc wszystkie elementy, niezbędne do zawiązania - rzekłbym - "dramatu a la Iredyński". W to wszystko wkracza tytułowa "Sama słodycz", łagodna i nieśmiała dziewczyna, upokarzana i psychicznie dręczona przez członków grupy i "mistrza", dopóki - przejrzawszy reguły gry - sama nie sięgnie po "władzę" w grupie. Nazwa, jaką nadali dziewczynie współtowarzysze, okazuje się ironicznym paradoksem: "Sama słodycz" jest okrutniejsza i bardziej przewrotna od samego "mistrza", któremu do tej pory wszyscy ufali, potrafi bowiem sprytnie, z niesłychanym psychologicznym wyczuciem, podważyć to zaufanie, przeciągnąć słabych na swoją stronę, aby rozpocząć taką samą grę, jaką prowadził "mistrz", tyle, że pod własnym bezwzględnym przywództwem.
"Sama słodycz" mogłaby być więc ironiczną przypowieścią o pozornej słabości, która jest silniejsza niż odkryte okrucieństwa. Jednak - z powodów częściowo wyłuszczonych wyżej - tó właśnie okrucieństwo wysuwa się na plan pierwszy sprawiając, że "Sama słodycz" nie posuwa naprzód problematyki, jaką zarysowały już "Jasełka - modernę": charyzmatycznej siły przywódcy, gry życia i śmierci, ludzkiej uległości i upodlenia.
Poza tym nasuwa się uwaga, że dramat dałby się z powodzeniem zawęzić do aktu pierwszego i trzeciego, akt drugi bowiem niewiele nowego wnosi do rozwoju zarówno akcji, jak i idei dramatu. Tego rodzaju wątpliwości nie rozwiewa się w teatralnej realizacji (reż. Zygmunt {#os#871}Hübner{/#}), gdyż akt drugi wlecze się straszliwie. W ogóle całej "Samej, słodyczy" przydałoby sie żywsze tempo, które - być może - wzmogłoby napięcie dramaturgiczne, szczególnie w akcie pierwszym. Ten sam akt odegrali niedawno, jako wprawkę warsztatową, studenci PWST (pisałem o tym w "Sztandarze") i nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że w ich ujęciu wypadło to dużo bardziej dramatycznie, ostro, drapieżnie. Tej drapieżności zabrakło we Współczesnym mimo wysiłków aktorów, a w szczególności Stanisławy {#os#2182}Celińskiej{/#} (rola tytułowa), Piotra {#os#1023}Fronczewskiego{/#}, Barbary {#os#19}Wrzesińskiej{/#}, Sławomira {#os#10627}Lindnera{/#} i wszystkich pozostałych. Tadeusz {#os#1012}Łomnicki{/#} grający Mistrza dał tej postaci na początku chyba zbyt wiele miękkości, która zaważyła na przebiegu całego dramatu.
Dużo tu padło uwag krytycznych zarówno, pod adresem Iredyńskiego, jak i teatru. Gdyby nie chodziło o dramaturga tej klasy, co Ireneusz Iredyński i o Teatr Współczesny, byłbym prawdopodobnie mniej wymagający. Ale cóż: noblesse oblige, a "nowy Iredyński" zawsze będzie mierzony miarą "starego".


/materialy/img/841/841.jpg/materialy/img/841/841_1.jpg/materialy/img/841/841_2.jpg