materialy/img/839/839_m.jpg materialy/inne/604.jpg

kliknij miniaturkę by pobrać plik


Teatr Nowy Łódź

Duża Scena

premiera 11 kwietnia 1971

reżyseria - Zygmunt Hübner

przekład - Juliusz Kydryński

adaptacja - Jean Louis Barrault

scenografia - Ewa i Franciszek Starowieyscy

muzyka i aranżacja muzyczna - Stanisław Radwan

współpraca reżyserska - Witold Zatorski

asystent scenografa - Janina Ścieszko

przygotowanie muzyczne - Anna Płoszaj

układ ruchu - Janina Niesobska

obsada:

Karl Rossman - Stanisław Zatłoka

Palacz - Zbigniew Józefowicz

Lina - Mirosława Maludzińska

Senator Jacob; Zarządzajacy w hotelu "Occidental" - Zygmunt Malawski

Komisarz; Student - Jan Kasprzykowski

Kapitan; Posłaniec z hotelu - Stanisław Szymczyk

Schubal; Policjant - Bolesław Nowak

Green; Starszy Portier w hotelu "Occidental" - Ryszard Dembiński

Mack; Rennel - Marek Barbasiewicz

Profesor angielskiego - Bogusław Mach

Kierownik biur u Senatora - Ryszard Stogowski

Pollunder - Dobrosław Mater

Klara - Izabella Pieńkowska

Lokaj w domu Pollundera - Jan Rudnicki

Delamarche - Bogusław Sochnacki

Robinson - Andrzej May

Werbownik - Franciszek Trzeciak

Dama z pieskiem w hotelu "Occidental" - Maria Białobrzeska

Kelnerka - Zofia Grąziewicz

Starsza kucharka - Janina Jabłonowska

Teresa - Elżbieta Jasińska

Giacomo - Zbigniew Nawrocki

I chłopiec od windy - Eugeniusz Korczarowski

II chłopiec od windy - student PWSFTViT

Pokojówka w hotelu "Occidental" - Barbara Chojecka

Francuzka w hotelu "Occidental" - Aleksandra Krasoń

Dama w hotelu "Occidental" - Barbara Gołębiewska

Brunelda - Ewa Zdzieszyńska


„AMERYKA” (Henryk Pawlak )

Przystosowanie utworu powieściowego na sceną jest zawsze, lub prawie zawsze, zabiegiem podejrzanym artystycznie. Prawie zawsze zawodzi dramaturgia. Motywacje psychologiczne działań i zachowań bohaterów z reguły zostają zubożone. Narracja, która organizuje najczęściej powieść jako dzieło artystyczne, w teatrze jest zabiegiem sztucznym i nienaturalnym. To tylko przykłady mówiące o trudnościach adaptacji prozy, przekształcania jej w utwór sceniczny.
Oczywiście zdarzają się inscenizacje, w których udaje się stworzyć samoistne dzieło teatralne odpowiadające siłą swego wyrazu oryginałowi napisanemu w innej formie, ale są to wyjątki, często zresztą przyjmowane również z zastrzeżeniami, ponieważ w sensie dosłownym odbiegają znacznie od oryginału, jeśli nawet odtwarzają jego ducha.
W każdym wypadku autor opracowania scenicznego musi znaleźć jakąś zasadę, wedle której organizuje na nowo materiał zaczerpnięty z powieści. W Teatrze Nowym oglądamy adaptacją powieści Franza Kafki pt. „Ameryka” opracowaną przez Jean Louis Barrault. W tej wersji pierwsza powieść wielkiego pisarza naszego wieku - Franza Kafki, napisana po roku 1913, jawi się nam jako ciąg luźnych obrazów przedstawiających losy młodego człowieka, który przybywa z Europy do Ameryki. Każdy z tych obrazów jest zamkniętą całością dramaturgiczną, jakby strofą ballady. Tak więc autor adaptacji nie buduje dramatu na zasadzie narastania konfliktu, dążenia do kulminacji i epilogu wreszcie. Inscenizator tego tekstu otrzymuje materiał, który dopiero na scenie powinien się ukształtować w precyzyjny, podporządkowany określonej koncepcji twór teatralny.
Słynny „Król Ubu” dzieje się w Polsce czyli wszędzie i nigdzie. Tak abstrakcyjnym pojęciem było dla autora tej sztuki słowo "Polska". Mam wrażenie, że i „Ameryka” Franza Kafki dzieje się wszędzie i nigdzie. Jest to po trosze Farlandia, kraj z baśni i marzeń, kraj, którego nie ma, ale do którego się tęskni, który się nienawidzi. Zwłaszcza dzisiaj można tak pojmować tę książkę, gdy o prawdziwej Ameryce wiemy aż tyle. Pójście tropem realiów zawartych w powieści Kafki, nawiązywanie do zawartej w książce krytyki zjawisk społecznych jest zajęciem o tyle jałowym, że odkrywa się prawdy banalne i robi pisarstwu autora krzywdę.
W przedstawieniu Hübnera idzie się w pewnym stopniu jednak tym tropem. Owo demaskowanie Ameryki jest płaskie i jednowymiarowe, wygląda trochę na straszenie dzieci opowieściami o złym wilku. Jest mała scena w tym przedstawieniu, która zdaje się zapowiadać próbę stworzenia jakiejś syntetycznej wizji tego kraju. Karl Rossman - ów młody przybysz z Europy - dostaje się do domu swojego wuja, przysłowiowego rekina kapitalistycznego, czcigodnego - po amerykańsku - senatora i jest poddany tamtejszej edukacji. Kilku preceptorów uczy go wszystkiego na raz, stara się go zmusić do przyjęcia reguł gry. Rozkazy i pouczenia padają ze wszystkich stron, młody człowiek miota się między swym "sentymentalizmem" europejskim a amerykańską "rzeczowością". Później jeszcze inny obrazek - tłum biegających "chłopców od windy", przechodzących gości, różnych ludzi w hotelu "Occidental". Ale tutaj zabrakło spotęgowania ruchu do obłędnego absurdu.
W całości jednak przedstawienie rozpada się na kilkanaście mniej lub bardziej zwartych scenek, których dosłowność, ilustracyjność i miałkość jest czasem denerwująca.
I jeszcze jeden obraz z tego widowiska. Para łotrzyków - Delamarche i Robinson - spędza noc u damy o nie lepszej reputacji. Trafia tam nasz bohater. Chce się wyrwać z tego domu. Wydarzenia tej nocy stają na granicy groteski i upiorności. Scena znakomicie zrobiona i zagrana, popisowy epizod Ewy Zdzieszyńskiej.
Ten świat mogą tylko zbawić Anioły Teatru z Oklahomy, ale nie z takiego, jaki został pokazany w końcowej scenie tego przedstawienia. Musiałby to być teatr z majaczeń i snów, tak jak z majaczeń i snów powinna być chyba cała ta wizja fantastycznej w gruncie rzeczy, zrodzonej z lęków naszej cywilizacji, symbolicznej, a nie konkretnej Ameryki.
Wydaje się, że realizator przedstawienia nie mógł się zdecydować, jaki ostateczny sens ma mieć jego inscenizacja. Myślę tu o sensie w znaczeniu interpretacji i w znaczeniu artystycznego wyrazu.
Widowisko jako rzecz do oglądania może jeszcze w znacznym stopniu nabrać walorów atrakcyjności. W czasie premiery prasowej grane było w dziwnie zwolnionym tempie, choć inscenizacja wyraźnie wskazywała na intencje rozegrania całości w sposób dynamiczny, ostry, atakujący widza. Nie spełniły nadziei songi wplecione w to widowisko. Miały zapewne przedstawiać nam prawdziwe uczucia i myśli ludzi, którzy nie mogli ich wprost wyrażać uczestnicząc w scenicznych wydarzeniach, obracając się w trybach nieludzkiej machiny amerykańskiego życia. Ale to jakoś nie wyszło. Może zawiniła muzyka, może aktorzy nie bardzo pojęli znaczenie tego zabiegu inscenizacyjnego.
Wychodząc z teatru odczuwa się gorycz, że kawał rzetelnej i morderczej roboty, jaką włożono w to przedstawienie, nie daje pełnej satysfakcji artystycznej. Wspomina się ładne epizody aktorskie BOGUSŁAWA SOCHNACKIEGO (Delamarche), ANDRZEJA MAYA (Robinson), ZBIGNIEWA JÓZEFOWICZA (Palacz), RYSZARDA DEMBIŃSKIEGO (Starszy Portier), ZYGMUNTA MALAWSKIEGO (Senator Jacob); pamięta postacie pokazane przez ZOFIĘ GRĄZIEWICZ, JANINĘ JABŁONOWSKĄ, ELŻBIETĘ JASIŃSKĄ czy IZABELLĘ PIEŃKOWSKĄ, ale żałuje się, że ten cały wysiłek zespołu aktorskiego nie przynosi w całości sukcesu, który mógłby być. A rola tytułowa? Odniosłem wrażenie, że STANISŁAW ZATŁOKA w roli Karla Rossmana nie mógł sobie poradzić z niekonsekwencjami reżyserskiego zamysłu. Nie bardzo chyba wiedział kogo ma grać. We wszystkich znanych z literatury postaciach młodych ludzi, którzy przeżywają swoje lata wędrówek i nauki, zachodzi proces dojrzewania Intelektualnego i psychicznego.
W tym przedstawieniu Karl Rossman jest tym samym szlachetnym i niemal naiwnym dziecięciem od początku do końca. Nie wiadomo komu z tego czynić zarzut - aktorowi, reżyserowi, autorowi adaptacji?
Henryk Pawlak
„Głos Robotniczy” nr 91, 20 kwietnia 1971

„AMERYKA” (Mieczysław Jagoszewski)

Dzięki temu, że na afisz Teatru Nowego weszła obecnie „Ameryka” Franza Kafki (1833-1924) wielu łodzian po raz pierwszy ma możność zobaczenia teraz na scenie jednego z dzieł tego słynnego pisarza. Jednakże niektórzy z niech śledząc z zainteresowaniem przygody Rossmana, zapytują w duchu: "Twierdzą, że twórczość Kafki jest niezwykle oryginalna i awangardowa. Ale skąd my to już znamy?".
Skąd? Po prostu czytaliśmy już wiele powieści i oglądaliśmy niejedną sztukę, których autorzy, zafascynowani indywidualnością autora „Zamku”, z premedytacją, względnie podświadomie, naśladowali osobliwy kafkowski nastrój, jego poetykę i filozofię a także irracjonalność treści, których prawda nabiera często cech absurdu, z kolei zaś absurdalność - rumieńców prawdy.
„Amerykę” - niedokończoną powieli Kafki - zaadaptował na użytek teatru Jean Louis Barrault. Barwa jej odbiega nieco od koturnowo posępnego kolorytu innych utworów autora Procesu. Za to główny bohater sztuki, Rossman, to postać bardzo charakterystyczna dla pełnych wewnętrznego rozdarcia ludzi kafkowskich, jednostek tragicznych w swoim konflikcie ze społeczeństwem, samotników na próżno starających się ocalić własne "ja", i żyjąc w oczekiwaniu klęski, przezwyciężyć los.
Tu, wraz s Rossmanem, młodym emigrantem i Europy, odbywamy osobliwą podróż po nowej "ziemi obiecanej". Osobliwą dlatego, że jest to nie tak wędrowanie somnambulika po konkretnej Ameryce, lecz raczej... wędrówka realisty po krainie widziadeł sennych, deformujących często W sposób karykaturalno-groteskowy, zarówno myśli ludzkie, jak i kontury zjawisk zewnętrznego świata.
Potraktowany w takiej umowności obraz Ameryki jest tak brutalnie okrutny, jak ciężki jest los młodego Rossmana, którego wiara w ludzi i optymizm rozbijają się o mur twardych rygorów biurokratycznej hierarchii i który na próżno usiłuje przebić się przez bariery systemu.
Reżyser Zygmunt Hübner trafnie przekazał kafkowska aurę. Istotne, że nie zbudował spektaklu wyłącznie tylko na sypkim piasku metafizyki. Że w sztuce tej, w której, niby w męczącym widziadle sennym, nakładają się na siebie pewne obrazy, a także powtarzają niektóre sytuacje i postaci, umiał ustalić proporcję między konkretem a fantazją. Niemniej w części pierwszej, przy celebrowaniu szczegółów, nie uniknął dłużyzn. Za to w bardziej dynamicznej części drugiej niezwykle sugestywnie wypunktowano scenę sądu nad windziarzem Rossmanem, która zmieniła się w ostre oskarżenie antyhumanizmu.
Podobnie jak w sztuki Brechta wplatane są songi, tak i tu tok akcji przerywają wstawki wokalno-muzyczne. Jednakże (przy niezbyt łatwej muzyce Stanisława Radwana) nie wszyscy artyści podawali tekst piosenek z równą ekspresją jak Ewa Zdzieszyńska (niesamowita, iście kafkowska "wielka artystka" Brunelda).
Stanisław Zatłoka z wielką szczerością przy stosowaniu prostych środków artystycznego wyrazu oddał naiwność, bezradność i niezaradność młodego emigranta Karla Rossmana, jego bezbronność "nagiego człowieka wśród wilków" - dramat jednostki łamanej przez maszyny bezdusznego systemu, a i nieudane bunty, ażeby jednak nie stać się "małym owadem na wielkim trupie".
Te złe siły oraz metody ich działania bardzo sugestywnie, z brutalnym często realizmem demonstrowali Zygmunt Malawski oraz Ryszard Dembiński, wcielając się kolejno w postacie Senatora Jacoba, Zarządzającego w hotelu "Occidental", Greena i Starszego Portiera w hotelu "Occidental".
Świetnie zgraną parę pociesznych, ale okrutnych przy tym i cynicznych aferzystów, szantażujących i uzależniających od siebie Rossmana, stanowili Andrzej May (Robinson) oraz Bogusław Sochnacki (Delamarche).
Nieco wiedeńskiej "Gemutlichkeit" wniosła na scenę Janina Jabłonowska, jako Starsza Kucharka, a sentymentalności - Elżbieta Jasińska (Teresa). Rolę Klary, wampa z dobrego amerykańskiego towarzystwa, zagrała Izabella Pieńkowska, Palacza - Zbigniew Józefowicz, Pollundera - Dobrosław Mater itd.
Ewa i Franciszek Starowieyscy skomponowali konstruktywistyczną dekorację, której styl wiąże się logicznie z ogólnym sensem „Ameryki”. Rzucenie ludzi na tło stalowych rusztowań, pogłębia wymowę sztuki, protestującej również przeciwko zautomatyzowaniu człowieka i zmienieniu go w cząstkę maszyny.
Bezradosna jest ta sztuka! Jednakże w jej zakończeniu zjawia się - niby blady uśmiech na smutnej twarzy - bardziej barwna scena: "wielki teatr z Oklahomy". Między innymi postaciami ukazują się tu również skrzydlate anioły: ale i skrzydła ich, a i one same, są fałszywe...
Nie ma prawdziwych aniołów w „Ameryce” Franza Kafki. Jest tytko jeden bardzo tragiczny człowiek.
Mieczysław Jagoszewski
„Dziennik Łódzki” nr 88, 15 kwietnia 1971

AMERYKA Z KOSZMARNEGO SNU (Wiesław Orłowski)

Zastanawiam się, w jaki sposób przeprowadzić analizę tego przedstawienia, które stara się być przedłużeniem scenicznym metafory literackiej Franza Kafki. Tak, przedłużeniem scenicznym, a nie przeniesieniem powieści na scenę. Odtworzyć bowiem na scenie „Amerykę” Kafki - to zamierzenie zgoła nie do zrealizowania.
Jean-Louis Barrault, znakomity aktor, mim i artysta zintegrowanej sztuki teatru, jest właściwym autorem tego widowiska, od niego więc należałoby zacząć. Nie zamierzał on z pewnością, sięgając po wczesną powieść Kafki, spełnić funkcji ilustratora, wpisującego między jej wiersze ruchome obrazy sceniczne. Pisarstwo Kafki, w swoim czasie nowatorskie, rozsadzające zmurszałe XIX-wieczne struktury, powieściowe, spełniło w stosunku do Barraulta rolę inspirującą. Było dlań przedsionkiem wiodącym do własnej wypowiedzi artystycznej. Wypowiedzi przez scenę.
Jeśli zechciałoby się zredukować charakter pisarstwa Kafki do czynnika najelementarniejszego, trzeba by powiedzieć, że w każdym utworze stara się on wyrazić - to za słabe słowo! - wykrzyczeć siebie: wszystkie swoje gorzkie doświadczenia i obsesje, całe swoje poczucie obcości w świecie. Dążąc do tego celu, z wyników swoich nie był zadowolony.
Barrault wydaje się dobrze rozumieć oblicze cywilizowanego świata w edycji Kafkowskiej: ogarniające przerażeniem i budzące sprzeciw. Jego galeria postaci scenicznych czy ekranowych, którym użyczał swych dyspozycji fizycznych i duchowych, wyrażała najczęściej tę samą co u Kafki bezradność dziecka, przestrach, ból i nieprzystosowanie do otaczającej go brutalności i nietolerancji. Wiele z tych treści wypowiadał samą jakże wyrazista mimiką, wybierając niemy protest tam gdzie zawodzą słowa. Wspomnę tylko dla przykładu niezapomnianą rolę żałosnego odmieńca Baptysty w filmie Marcela-Garnę „Romans pajaca”. Adaptację „Ameryki” (podobnie jak adaptację teatralną „Procesu” Kafki) wykonał więc Barrault dla siebie jako aktora, znajdując w powieści materiał współbrzmiący z własnym doświadczeniem życiowym i artystycznym. Protagonista powieści Karl Rossmann stanowi wygodną ramę, którą Barrault wypełnił w przedstawieniu paryskim sobą. Ożywił, własnym krwiobiegiem, uwrażliwił superczułym systemem nerwowym.
Tylko dzięki temu mógł powstać sceniczny ekwiwalent „Ameryki”. Czy sukces ten jest jednak do powtórzenia bez tak wybitnego wykonawcy? Sama materia powieści buntuje się przeciw zabiegom adaptacyjnym, naruszającym całość autorskiego słowa. Buntuje się przeciw cięciom, pod których uciskiem wycieka bezpowrotnie poetycka metafora, a pozostają wytłoczyny dosłowności. Dlatego przeciwny jestem samemu wyborowi adaptacji „Ameryki” na scenę Teatru Nowego i obsadzeniu w roli Karla Rossmanna młodego aktora Stanisława Zatłoki.
Rossmann jest przecież w „Ameryce” jedynym receptorem rzeczywistości wyśnionej, zdeformowanej tylko znaki w tym koszmarnym alfabecie odczytywanym przez Rossmanna. Pojawiają się i nikną na zasadzie wymienności, nie mają własnego życia. Sens nadaje im główny bohater.
Powiedzmy sobie szczerze, rezerwując cały szacunek dla rzetelnego wysiłku aktora, że temu zadaniu nie sprostał. Rossmann w wykonaniu Zatłoki to jakby rama bez portretu, brak w nim takiego życia scenicznego, które stanowiłoby równowartość pierwowzoru realizującego się literackimi środkami na kartkach powieści.
Zygmunt Hübner, reżyserujący gościnnie Amerykę - wraz z autorami oprawy scenicznej Ewą Starowiejską i Franciszkiem Starowieyskim - przyjął słuszną koncepcję inscenizacyjną spektaklu. Ponieważ całość rozgrywana jest w jednym psychoanalitycznym planie, wystarczyła jednolita konstrukcja metalowa, by wpisać w nią na różnych poziomach poszczególne mikroscenki. Konstrukcja ta sprawdzała się szczególnie, gdy wzmagał się ruch sceniczny, przenosząc się z piętra na piętro. Główna słabość przedstawienia tkwi więc w aktorstwie. Mści się tu może brak treningu w pracy nad tego rodzaju tekstem. Kafka buduje przecież swój świat kreowany z potocznych, banalnych aż realiów i dopiero później, jakby za czarodziejskim dotknięciem pałeczki Prospera, ujmuje całość w cudzysłów filozoficzny, nadający przedmiotom ex post inną wartość. Tego prestidigitatorstwa zabrakło na ogół wykonawcom. W rzadkich momentach udawało im się przebić przez osłonę obiegowej logiki i funkcjonować na zasadzie mar sennych.
Nie pomogła, niestety, muzyka i przerywniki-songi. Abstrahuję już od tego, że zawiodła strona wokalna. Gorzej, że songi nie poszerzały wymowy przedstawienia, ani nie przyczyniały się do jego poetyckiej nobilitacji. Spełniały jedynie funkcję ilustracyjną i hamującą.
Z wykonawców, którzy zapisali się pozytywnie w mej pamięci, wymienić chciałbym na pierwszym miejscu Ewę Zdzieszyńską za jej surrealistyczną w charakteryzacji i zachowaniu postać śpiewaczki Bruneldy. Zbliżyli się do konwencji sennych znaków: Ryszard Dembiński (pan Green, Starszy Portier), Zygmunt Malawski (senator Jakob, Starszy Kelner), Bogusław Sochnacki (Delamarche) i Andrzej May (Robinson).
Przeglądam raz jeszcze, to co napisałem powyżej i dochodzę do wniosku, że ogólna ocena przedstawienia wypadła negatywnie. A przecież taka konkluzja nie oddawałaby wiernie moich odczuć. Wolę takie przedstawienia od "letniej wody" i poprawności. Jest się przynajmniej o co pospierać.
Wiesław Orłowski
„Odgłosy” nr 20, 16 maja 1971

FRANZ KAFKA: „AMERYKA” (Jerzy Panasewicz)

Spektakl nie jest ani nazbyt trudny, wymagający szczególnego skupienia czy wysiłku intelektualnego w odbiorze, ani nazbyt długi, mimo wszystko opuszczamy teatr zupełnie zmaltretowani, przepuszczeni przez jakiś okrutny, psychiczny magiel, który - czuliśmy to zupełnie wyraźnie - może obracać się, obracać i obracać bez końca, na coraz to wolniejszych obrotach
Bez pewnej dozy okrucieństwa nie mogło się, oczywiście, obyć: taki jest przecież świat, w którym przychodzi żyć bohaterom wszystkich powieści Kafki - właśnie okrutny, zbiurokratyzowany i zhierarchizowany, miażdżący każdego, kto wpadnie w jego tryby. Natomiast wyregulowanie rytmu obrotów zależało już nie tylko od pisarza, a od autora adaptacji (JEAN LOUIS BARRAULT) i reżysera (ZYGMUNT HÜBNER) - przynajmniej ten ostatni nie był tu chyba bez winy.
Po stanowiącej niejako prolog scenie z palaczem (wyrazista rola ZBIGNIEWA JÓZEFOWICZA), następują doskonałe, przypominające puszczony z przyśpieszeniem film, sekwencje w domu senatora Jacoba. Wszystko wydaje się nam precyzyjne i logiczne w tym spektaklu: poczynając od konstruktywistycznej, przypominającej przęsła mostu budowli, wzniesionej na scenie przez EWĘ STAROWIEYSKĄ i FRANCISZKA STAROWIEYSKIEGO (będzie ona przekształcać się to w pokłady statku, to w piętra biurowca, to w kondygnacje willi), kończąc na skrótowym, zawierającym się w jednym błysku aktorstwie, z którym interesująco kontrastuje nieporadny, mazgajowaty Karl Rossman grany przez STANISŁAWA ZATŁOKĘ.
Nie czujemy niepokoju, gdy tempo opada cokolwiek w scenie wizyty w willi Pollundera (choćby dla świetnej roli IZABELLI PIEŃKOWSKIEJ, która - grając Klarę - zagrała jeszcze "mimochodem" Fleur z „Sagi”, znakomicie utrafioną w sylwetce, geście, uśmiechu...), ale wraz z pojawieniem się Robinsona i Delamarcha, wkrada się na scenę inna poetyka.
Opisowość a zarazem pewną błazenadę, z jaką ANDRZEJ MAY i BOGUSŁAW SOCHNACKI potraktowali swoich bohaterów, trudno krytykować od strony roboty aktorskiej, można natomiast - wydaje się - zgłosić pewne wątpliwości, co do reżyserskiego założenia. Para hochsztaplerów wyrasta dość niespodziewanie na jarmarczne demony, które przerastają i rozbijają kukiełkowy po trosze świat „Ameryki”, tak, że spektakl nigdy już nie powraca do początkowego, nerwowego rytmu - nawet w scenach hotelowych, które zdały się stanowić doskonałą po temu okazję.
W rezultacie gdyby trzem różnym osobom - bez uprzedzenia - pokazać trzy różne sceny z przedstawienia w TEATRZE NOWYM, być może tylko po opisie scenograficznej konstrukcji mogłyby się zorientować, że wszystkie oglądały fragmenty jednej i tej samej inscenizacji... Również i robota aktorska - pomijając nawet powołane już przykłady - pochodziła z odmiennych chyba światów: jeżeli RYSZARD DEMBIŃSKI (Green, Starszy Portier) był może nie tyle jednowymiarowy, co kukiełkowy raczej, to EWA ZDZIESZYŃSKA (Brunelda) swój maleńki, ale zapadający w pamięć epizod nasyciła wszystkimi barwami aktorskiej palety, wykorzystując do maksimum możliwości głosowe i gestyczne. Można - wydaje się - i tak, i tak, ale chyba nie równocześnie.
Nie nazbyt - przynajmniej w tym wykonaniu - zdobiły przedstawienie songi STANISŁAWA RADWANA; kilka z nich było na pewno bardzo ciekawych muzycznie, nie wytworzyła się jednak u nas taka szkoła aktorskiego wykonania songów, jaką pamiętamy z Berliner Ansamble. Mnie osobiście - choć nie czuję się w tej materii do końca kompetentny - najbardziej odpowiadał sposób śpiewania ZOFII GRĄZIEWICZ.
Tyle uwag, rozstrzelonych i cokolwiek chaotycznych, szczerze mówiąc, zbyt byłem jednak zmęczony tym spektaklem, aby móc teraz zdobyć się na wyważoną, wartościującą do końca analizę. Przykro mi, ale moja wyobraźnia - choć silnie poruszona pierwszymi scenami - zaczęła najwyraźniej usypiać pod koniec widowiska... Wiele w nim rzeczy dobrych, interesujących, ciekawych, ale całość - dalece nie rzuca na kolana.
Jerzy Panasewicz
„Express Ilustrowany” nr 94, 22 kwietnia 1971

"F.Z.K. odkrył..." (F.Z.K.)

„AMERYKĘ?" w "Teatrze Nowym" w Łodzi. Jeśli wierzyć humorystom — po zawinięciu "Santa Marii" do brzegów Ameryki — tubylcy tańczyli i wznosili okrzyki: "Hurra! Jesteśmy odkryci"...
Radość podobna winna stać się udziałem aktorów Teatru Nowego, którym dane było pracować z reżyserem Hübnerem, jednym z nielicznych twórców, określających oblicze współczesnego teatru w Polsce. "Ameryka" jest jeszcze jednym przedstawieniem, które ominęło Warszawę, skazaną na oglądanie pacjentów, wariatów i szejków. "Zegary" wzkazują czas w Krakowie. Bloom włóczy się zaułkami Dublina w Gdańsku. A my? Nam przypadło w udziale oglądanie mąk dyrektora, dźwigającego brzemię dwóch teatrów i roli Kaliguli.
Łaska boża, że Warszawa leży niedaleko od Łodzi, a żaden ze skazanych na Wielkość nie obstawił rogatek. Można przynajmniej podróżując przekonać się, że teatr to nie tylko plusz i bełkot, glątwa i niemożność...
"Ameryka" w Teatrze Nowym jest przykładem ambicji całego zespołu. Twórcy spektaklu starali się zrobić wszystko, aby rzecz nabrała teatralnej czytelności. Wysiłki te poszły nawet za daleko. Kafka stał się Kazanem. Odtwórca roli głównej, p. Zatłoka, sprawia wrażenie człowieka, który demonstruje ustawicznie pęk kluczy, chociaż wiemy skądinąd, że nie ma w ogóle drzwi. Kafka zredukowany został do roli dramaturga, konstruktora fabuły. W rezultacie otrzymaliśmy pół... pół bardzo czarnej Kafki, do wypicia na miejscu, bądź na wynos. Nie wierzę osobiście, aby adaptacje skłaniały do sięgania po oryginał. W przypadku "Ameryki" jest to zabieg niezbędny. Choćby ze względu na słabe opanowanie tekstu przez aktorów, sypiących się jak domy osiedla za Żelazną Bramą.


/materialy/img/839/839.jpg/materialy/img/839/839_1.jpg/materialy/img/839/839_2.jpg/materialy/img/839/839_3.jpg/materialy/img/839/839_4.jpg/materialy/img/839/839_5.jpg/materialy/img/839/839_6.jpg/materialy/img/839/839_7.jpg/materialy/img/839/839_8.jpg