Stary Teatr im.Modrzejewskiej Kraków
premiera 11 kwietnia 1969
reżyseria - Zygmunt Hübner
przekład - Jerzy S.Sito
scenografia - Lidia Minticz, Jerzy Skarżynski
opracowanie muzyczne - Lesław Lic
współpraca reżyserska - Kazimierz Kaczor, Andrzej Kozak
obsada:
Baptysta - Marian Jastrzębski
Wincencjusz - Tadeusz Wesołowski
Lucencjusz, jego syn - Jan Nowicki
Hortensjusz - Kazimierz Kaczor
Gremio - Andrzej Kozak
Petrycy - Wojciech Pszoniak
Grumio - Stanisław Gronkowski
Biondello - Aleksander Fabisiak
Kurtis - Tadeusz Jurasz
Tranio - Tadeusz Kwinta
Bakałarz - Wojciech Ruszkowski
Krawiec - Michał Żarnecki
Kasia - Anna Polony, Hanna Wietrzny
Bianka - Ewa Ciepiela, Danuta Maksymowicz
Wdowa-Dorota - Marta Stebnicka
SZEKSPIR W REMIZIE STRAŻACKIEJ (Jan Pieszczachowicz)
Z Szekspirem można wszystko. Kto nie wierzy niech spieszy czym prędzej do Teatru Starego na „Poskromienie złośnicy”, w reżyserii Zygmunta Hübnera. Obejrzeć tam może widowisko pt. „Męczeństwo i ślub Kasi Sekutnicy wystawione przez zespół Remizy Strażackiej w Kaczych Dołach, pod kierownictwem sierżanta Kaczorka”. Proszą mnie nie posądzać o tanie dowcipy, "podsumowujące" przedstawienie - niech Muzy bronią! Ten drugi tytuł sztuki Szekspira, znanej „Poskromienie złośnicy”, (pisałem z plakatu-transparentu rozwieszonego na scenie.
„Hamleta” grywano we frakach i w naturalistycznej scenerii, udziwnionego i romantycznego. Przygody podobne spotykały niemal wszystkie sztuki Szekspira na scenach świata, by w myśl zasady, że dobry dramaturg wytrzyma wszystko (do pewnego stopnia jest to prawdą, choć nie należy z próbowaniem przesadzać!). Ktoś (bodaj nie osamotniony) twierdził, że Szekspir był genialnym grafomanem, że większość jego tekstów jest zręczną kompilacją wątków konwencjonalnych, z którymi "należy coś zrobić", by nie raziły banalnością. Zresztą, jeśli wierzyć wywodom Stanisława Lema z jego „Filozofii przypadku”, wartość dzieła jest kwestią otoczki, jaka wokół niego z latami narasta; w ten sposób nawet omyłki i słabości są włączane w poczet rzeczy dobrych. Argumenty te podsuwam Z. Hübnerowi, gdyby mu czyniono zarzuty, że "szarga klasyka"...
Zabawa zapowiada się szampańsko: przedstawienie otwiera krótki koncercik strażackiej orkiestry, jako uwertura do remizowych występów. Później dzieją się rzeczy, od których może rozboleć głowa wielbiciela klasyki albowiem tekst Szekspira, w dalekim od namaszczonego charakteru tłumaczeniu J. S. Sity, ulega zdumiewającym metamorfozom. Podawany jest z dykcją, charakterystyczną zapewne dla amatorskiego zespołu z Pikutkowa, którego członkowie na dokładkę zapoznali się przed występem z "likierem strażackim" (wódka czysta zwykła z czerwoną etykietą). Walą się prymitywne dekoracje, bohaterowie plączą się w kostiumy, powydobywane ze skrzyń dziadków - aż dziw, że w Kaczych Dołach rachowało się z dawnych, kapitalistycznych czasów tyle cylindrów, i frak nawet! Strażak-sufler raz po raz zasypia, pozbawieni jego pomocy aktorzy-strażacy się mylą, a czasem, poniesieni temperamentem ludu polskiego podczas remizowych jubli, wręcz "naparzają się" (naparzanie - element zabawy nieodzowny, polegający na rękoczynach, w niektórych okolicach kraju wysoko ceniony podczas uroczystości rodzinnych i publicznych). Raz nawet zdarza się pożar, wszyscy ruszają więc na ratunek, ale kończy się to przy biesiadnym stole. Oczywiście, gdyby nie fakt, że wszystkie owe atrakcje zostały zaplanowane, opis ów oddawałby rzeczywistość monstrualną. A że dobrzy aktorzy udawali, iż są w remizie, czyli grali złych aktorów, bawiliśmy się - no bo co mieliśmy robić?
Żarty na bok; pomysł Hübnera jest na pewno osobliwy, i choć w samym założeniu tkwią pewne niebezpieczeństwa, ma szansę gromadzić publiczność i bawić ją. Pokazanie repertuaru chwytów teatru amatorskiego, niekiedy aż wyjaskrawionych i skarykaturowanych, może przynieść dużo radości widzowi - i niesie jej niemało. Konwencjonalność pewnych sytuacji w starciu ze stylizowaną nieporadnością wykonawców, z włączaniem przez nich do sztuki sytuacji i słów "z życia", to również chwyt interesujący i komediowy. Akcja toczy się jakby na dwóch, ściśle splatających się z sobą płaszczyznach: życiowej i "literackiej". Jest żywa, pełna gagów i tego, co młodzieżowy żargon nazywa "grepsami", a co stanowi żelazny repertuar scenek studenckich od lat. Ale - czas na "ale".
Rozmawiałem kiedyś z jednym z krakowskich reżyserów, który żalił się, że "chwyty", jakie w teatrze studenckim są naturalne i bawią m. in. na pewnej nieporadności amatorskiej i wynikającej stąd zabawie, w wykonaniu aktorów zawodowych z reguły się nie sprawdzają. Okazuje się, że teatr, umiejący wszystko niemal imitować, nie bardzo daje sobie radę z podrabianiem czegoś, co zakłada spontaniczna nieznajomość aktorskiego rzemiosła. Toteż miejscami wykonawcom „Poskromienia złośnicy” (vel Kasi Sekutnicy) nie udało się przekonać nas, że są amatorami (lub amatorów udawać potrafią), co niewątpliwie odbiło się na częstotliwości śmiechu na sali.
Repertuar amatorów bywa ograniczony, toteż i parodiowanie ich ma dość ograniczone możliwości, wykazując tendencję do powtarzalności, zasię każda powtarzalność nudą pachnie. Poziom humoru, jaki "tryska" ze sceny, jest bardzo nierówny: chwyty jak z budy cyrkowej mieszają się z bardziej wyrafinowanymi. Wreszcie reżyser, nie chcąc zapewne przeciągać struny, nie utrzymuje konsekwentnej dwutorowości akcji; niektóre sceny, jak np. nawracanie sekutnicy, mają "autonomiczną" wartość teatralną, mogłyby być włączone w tok normalnego" spektaklu sztuki Szekspira,
A jednak potwierdza się reguła, że dobry zespół potrafi - częściowo przynajmniej - zrekompensować luki w koncepcji. Babtysta (Marian Jastrzębski), Hortensjusz (Kazimierz Kaczor), Gremio (Andrzej Kozak), Grumio (Stanisław Gronkowski), Tranio (Tadeusz Kwinta) i Bakałarz (Wojciech Ruszkowski) uwijają się jak w ukropie, choć odnosi się wrażenie, jakby niektórzy z nich nie do końca byli przekonani o sensie tego, co robią. Towarzyszą im trzy damy: Marta Stebnicka (Wdowa), Anna Polony (Kasia) oraz Ewa Ciepiela (Bianka). Stebnicka śpiewa piosenki i sroży się jako "demoniczna wdowa", zaś Polony jest niemal wampirem na scenie, poskromionym bez reszty, ku przestrodze wszystkich pań, przez stanowczego męża. Zabawna scenografia L. Minticz i J. Skarżyńskiego oraz ilustracja muzyczna L. Lica dopełniają całości - w końcu pierwszej od dłuższego czasu z takim rozmachem zrobionej sztuki rozrywkowej na krakowskich scenach.
Jan Pieszczachowicz
„Echo Krakowa” nr 93, 21 kwietnia 1969
SZEKSPIR Z ... MOTOPOMPĄ (Jerzy Bober)
Właściwie każda premiera teatralna nowego sezonu, na krakowskich scenach staje się w jakimś stopniu zaskoczeniem dla widza. Jeszcze nie otrząsnęliśmy się po kontrowersyjnych propozycjach inscenizacyjnych Lidii Zamkow w „Weselu” Wyspiańskiego, jeszcze mamy przed oczami szokujący spektakl „Klątwy” w ujęciu Konrada Swinarskiego, czy nader śmiałą wizję Stopki-Golińskiego z „Powrotu Odysa” - a już Stary Teatr wystawił starego Szekspira „Poskromienie złośnicy” tak po nowemu, że znów niektórzy wielbiciele klasyki mistrza ze Stratfordu mogą chodzić przez co najmniej kilka tygodni - w całkowitym oszołomieniu.
Jesteśmy świadkami jak by koncentrycznego ataku inscenizatorów na tzw. uznane świętości teatralne. I trudno nazwać to tylko modą. Wydaje się, że raptem nastąpiła niemal eksplozja twórczych pomysłów, że ożyły wymarłe od lat wulkany inwencji, a teatralnej lawinie nie opierają się już prawie żadne kanony tradycyjnego stylu scenicznego.
A więc mamy do czynienia z sezonem, obfitującym w prawdziwe wydarzenia teatralne. To nic, że dzielą one widownię oraz krytyków na dwa obozy, często zajadle polemizujące z sobą przy użyciu dział najcięższego kalibru. Jedni grzmią w obronie starych tekstów, trzymania się ściśle zaleceń autorów oraz ich ówczesnej wizji scenicznej - drudzy równie głośno demonstrują poparcie dla stanowiska współczesnych reżyserów, którzy nie tyle świętokradczo podnoszą rękę na zawartość treściową utworu, na jego myśl przewodnią, ile właśnie na skamieliny tekstu, nie przylegającego do wyobraźni człowieka naszej epoki.
Można by wprawdzie powiedzieć, że w sytuacji, kiedy dzieło klasyka brzmi już trochę obco dla współczesnego ucha, raczej nie warto sięgać po nie, aby je modelować według własnego uznania; że lepiej, zamiast wprowadzenia (mimo najlepszych intencji reżyserskich), pewnej deformacji utworu już gotowego, rozejrzeć się za nową pozycją, bliższą zamysłowi inscenizacyjnemu - aniżeli brać na warsztat jakiś, uświęcony wielkością tradycji, dramat.
Owszem, można i tak. Ale nie łudźmy się, że ta klasyka, pozostawiona w wiernym autorowi i jego dziełu, pod każdym względem, kształcie - będzie istotnie spełniała zawsze tę samą rolę w odczuciu odbiorcy. Nie łudźmy się, że pietyzm i poszanowania dla każdego słowa czy zdania, dla ówczesnego widzenia spraw, przedstawianych przez pisarza - rzeczywiście przybliżą najcenniejsze myśli oraz cały artystyczny urok dzieła: współczesnej widowni. Nawet tak potrzebna nam dla procesu właściwej edukacji społecznej, ideowa sztuki, poprzez pochwałę i krytykę pewnych postaw ludzkich, mimo iż w zgodzie z autorem, nie zawsze może dotrzeć do świadomości odbiorcy, jeśli posługuje się staroświecką, odległą od naszych pojęć, argumentacja sceniczną.
Nie popieram i nie godzę się na tzw. stawianie klasycznych sztuk na głowę, wypaczanie intencji utworu oraz wszelkie mętniactwo ideowo - artystyczne. - Szukanie za wszelką cenę taniej aluzyjności- i równie taniego efekciarstwa - nie ma niczego wspólnego z prawdziwą twórczością w teatrze. Natomiast każda próba mądrego, odkrywającego nieznane, a celne wartości poznawcze, zbliżenia klasyki do widza żyjącego w naszej epoce, a więc - wymagającego od teatru takiej wizji scenicznej, która odpowiada współczesnej wrażliwości człowieka - zasługuje na poparcie. Niezależnie od spraw spornych, jakie z sobą przynosi. Bez dyskusji bowiem nigdy nie dojdzie do koniecznych wyjaśnień i sprecyzowania stanowisk. Dopiero wtedy dokonuje się wyboru postawy i utrwala poglądy.
Szekspir, ten arcymistrz dramatu światowego, jest głosicielem prawd, które zawsze będą nas interesowały. W jego twórczości wciąż odnajdujemy lustra odbijające postępki ludzkie, niezależnie od czasu historycznego. Maski i kostium są tu mniej ważne. Liczą się działania oraz ich cel. Szekspir jest również pisarzem jak najbardziej ludowym, mimo wielu pozorów jego "dworskiego" teatru. Świadczy o tym język utworów i obszar zainteresowań tematycznych. Dotąd żyliśmy, można rzec, w aurze kiepskich przekładów dzieł Szekspira. Pseudo poetyckich, dziewiętnastowiecznych, czyli obcych duchowi tej "dramaturgii. Słusznie też napisał B. Taborski w związku z nowymi tłumaczeniami Szekspirowskiej twórczości przez Jerzego S. Sitę, że "poezja nie była wówczas przedmiotem elitarnego kunsztu, ale sprawą tycia codziennego". Tę codzienność przynosi świetny przekład Sity „Poskromienia złośnicy”. I to z miejsca narzuca inny od tradycyjnego, wymiar inscenizacji komedii.
Inny, w ujęciu krakowskim Zygmunta Hübnera, to zbyt ogólnikowe stwierdzenie. Hübner zapragnął pokazać Szekspira na wskroś ludowego, a jednocześnie w pełni współczesnego, choć zachował jego renesansową jędrność. Tyle, że w sposób przewrotny. Niczym "mocne uderzenia" w muzyce - na motywach np. Bacha.
Już dawno - podkreślano (zwłaszcza Boy), że żywe sceny „Poskromienia złośnicy” to bezpośrednie sprawy między Petrukiem a Kasią. Reszta po prostu zwietrzała z biegiem wieków. Boy widział tu dwie drogi inscenizacji: albo wykrojenia "świetnego i zwięzłego żartu scenicznego" o istotnym poskromieniu złośnicy - albo "wzywając na pomoc teatralne przyprawy, starać się wstrzyknąć życie w te partie sztuki, w których ono po trosze wyciekło".
I oto Hübner wpadł na kapitalny pomysł owego zastrzyku życia współczesnego - w zmartwiałe już wątki komedii. Idąc za „Prologiem” Szekspira, a nawet za ówczesna praktyką przedstawień teatru Globe - stworzył teatr w teatrze. Ba, ale jaki teatr? Właśnie ową amatorską scenę, przypominającą trupę rzemieślniczą ze „Snu nocy letniej” lub występy festynowe, czy wreszcie produkcje kabaretów studenckich z finałem kupletowym o motopompie.
„Poskromienie złośnicy” rozgrywa się u Hübnera - w remizie strażackiej. Jest to swoista komedia dell’arte amatorskiego zespołu Straży Pożarnej w Kaczym Dole. Mamy zatem najbardziej autentyczną zabawę w teatr, odgrywany przez członków orkiestry strażackiej, zgrywę, gdzie wszystkie chwyty sceniczne oraz wszelkie gatunki - od komedii po farsę, są dozwolone. Pożar uczuć, pożar namiętności - i ich gaszenie. Klamra spektaklu. Orkiestra gra, przebiera się w kostiumy z pseudoepoki, aktorzy bawią siebie oraz publiczność. Oto klasyk sprowadzony do warunków, w jakich sam ongiś występował. Uprawdopodobnienie sytuacji, w zetknięciu z podobną w naszych czasach, scenerią. Efekt tyle szokujący, co i zgodny z Szekspirem.
Tak więc Hübner zaprezentował współczesną wersję Szekspirowskiego teatru Globe. - Ostro, przekornie modelując obyczajową farsę Anglika przedstawiającego Włochów w polskiej remizie strażackiej. I cała historyjka poskramiania złośnic nabrała nowego smaku. Stała się strawna, a nawet pouczająca w swej absurdalnej wręcz śmieszności.
Wszyscy aktorzy wykazali tu sprawność warsztatową, odpowiednia do wyznaczonych im przez inscenizatora funkcji. Ta dyscyplina zespołu, przy równoczesnym rozmachu improwizacji komicznej, umowności zabawy w teatr - pozwala utrzymać cały spektakl w stylu jarmarcznego, plebejskiego humoru. Począwszy od Anny Polony (Kasia), Ewy Ciepieli (Blanka), Marty Stebnickiej (Wdowa-Dorota) - do Wojciecha Pszoniaka (Petrycy), Mariana Jastrzębskiego (Baptysta), Andrzeja Kozaka (Gremio), Jana Nowickiego (Lucencjusz), Stanisława Gronkowskiego (Grumio), Tadeusza Kwinty (Tranio), Tadeusza Jurasza (Kurtis), Kazimierza Kaczora (Hortensjusza), Aleksandra Fabisiaka (Biondello), Tadeusza Wesołowskiego (Wincencjusz), Wojciecha Ruszkowskiego (Bakałarz) i Michała Żarneckiego (Krawiec).
Bardzo dowcipne przystawki dekoracyjne oraz kostiumy zaprojektowali: Lidia i Jerzy Skarżyńscy, zaś oprawili całość w zgrabną muzykę – Lesław Lic.
Zdumienie (w sensie pozytywnym) budziły umiejętności gry na instrumentach dętych - aktorskiego zespołu, imitującego orkiestrę strażacką.
Jerzy Bober
„Gazeta Krakowska” nr 92, 20 kwietnia 1969
TRZY KRAKOWSKIE WIECZORY TEATRALNE (Jacek Frühling)
STULECIE urodzin Wyspiańskiego oraz 75-lecie swego istnienia uczcił krakowski teatr im. Słowackiego inscenizacją „Wesela” jakiej dotąd nie bywało. Reżyserka Lidia Zamkow dokonała w arcydziele Wyspiańskiego różnych zmian tekstowych, poprzestawiała kolejność scen, rozbudowała epizodyczną postać Nosa, czyniąc go niemal wszechobecnym. Nie ma natomiast Chochoła, nie ma w przepięknych fragmentach liryczno-melancholijnych poetyckości, nie ma owego niepowtarzalnego, urzekającego rytmu muzycznego poszczególnych fraz i powiedzeń, które weszły do naszego języka potocznego.
Są tacy, którzy się tą "antytradycyjnością", tym "odmistycznieniem'' delektują jako odtrutką na "nienadążanie". Są i tacy, którzy, jak tego dowiodła burzliwa dyskusja w krakowskim klubie miłośników teatru, rekrutującym się przeważnie z entuzjastów, dają głośny wyraz swemu niezadowoleniu, na samo wspomnienie pewnych inscenizacyjnych fragmentów wpadają w szewską pasję.
Mało komunikatywny u Wyspiańskiego akt drugi, ten z widmami i duchami stał się w rezultacie zabiegów adaptacyjnych chwilami wręcz bełkotliwy. Co z tego "unowocześnienia" zrozumie młodzież, z którą się tak liczymy, przynajmniej w słowach? I co z tym całym fantem zrobią nieszczęśni poloniści szkolni? Wrażenie ogólne? Chyba takie, jakiego doznaje ktoś, kto czyta po francusku tłumaczenie „Pana Tadeusza” dokonane prozą. O tę prozę, najbardziej szarą, walczył zgodnie z intencjami inscenizatorki cały liczny zespół.
RÓWNOLEGLE z „Weselem” gra Teatr im. Słowackiego „Rzecz listopadową” Ernesta Brylla, utwór wyrosły z Wyspiańskiego, coś w rodzaju „Wesela” po tragicznych latach okupacji. Ta sama nieuleczalna choroba polskości, ta sama niemożność oderwania się od wszystkiego, co nasze, ta sama umiejętność zamykania w skrótach najgłębszych treści. Słucha się tej opowieści o dniach minionych i dzisiejszych z zapartym tchem, jako czegoś co jest najbliższe i myślom, i uczuciom każdego z nas. Reżyser Bronisław Dąbrowski poprowadził „Rzecz” dyskretnie, subtelnie, niczego nie wyjaskrawiając, wydobył z tekstu i rozpacz, i gniew, i poczucie dumy, że jesteśmy tacy właśnie, jacy jesteśmy, tak bardzo inni od innych. Scenografia J. Rosińskiego - Powązki i plac przed Teatrem Wielkim z pomnikiem Nike- to suwerenny poemat malarski, idealnie przylegający do tekstu. Wykonanie na poziomie bardzo wysokim. Z olbrzymiego zespołu słowa najwyższego uznania należą się Z. Jaroszewskiej, M. Kościałkowskiej, M. Malickiej, K. Witkiewiczowi, L. Herdegenowi, M. Cebulskiemu, K. Podgórskiemu.
Kiedyż nareszcie Warszawa, którą wyprzedziły już liczne sceny na terenie kraju, zobaczy ten utwór, jej przede wszystkim poświęcony?!
TEATR Stary, dbający o żywość i różnorodność repertuaru, wystąpił z „Poskromieniem złośnicy”. Na pozór Szekspira, w gruncie rzeczy reżysera Zygmunta Hübnera, który wpadł na pomysł następujący: strażacy ogniowi w Kaczym Dole odgrywają poskromienie złośnicy Kasi przez Petruccia. W ciągu całego wieczora jesteśmy w remizie strażackiej, strażacy grają, pełnią funkcję inspicjenta, suflera, orkiestry. Jako amatorzy grają oczywiście nie najlepiej. Daje to z początku względnie zabawna efekty cyrkowe, ale po jakimś czasie to szaleństwo ogniowe przy akompaniamencie instrumentów dętych i rżniętych zaczyna nużyć. Zwłaszcza wapniaków, alergicznych na happeningi. Podobieństwo do Warszawy? Żadne.
Jacek Frühling
„Express Wieczorny” nr 91, 17 kwietnia 1969