materialy/img/829/829_m.jpg materialy/inne/589.jpg

kliknij miniaturkę by pobrać plik


Stary Teatr im.Modrzejewskiej Kraków

prapremiera 29 września 1968

reżyseria - Zygmunt Hübner

przekład - Kazimierz Piotrowski

scenografia - Lidia Minticz, Jerzy Skarżyński

obsada:

Brindsley - Jan Nowicki

Carol - Anna Seniuk

Miss Furnival - Halina Kwiatkowska

Pułkownik - Kazimierz Fabisiak

Harold - Zdzisław Maklakiewicz, Marek Walczewski

Schuppanzigh - Tadeusz Wesołowski

Clea - Mirosława Dubrawska

Bamberger - Andrzej Buszewicz, Józef Dwornicki


CZARNA KOMEDIA (Ryszard Kosiński)

Komedia jest gatunkiem deficytowym, Fredro wszystkiego nie załatwi. Bardzo kochamy kostiumowe amory i komediowe perypetie dziewiętnastowiecznych bohaterów, przecież Marek Domański ze swą obyczajówką nazwaną „Ktoś nowy” bił rekordy frekwencji. Od Krakowa po Białystok. Teatry więc, choć raczej poczytują sobie 'takie ustępstwa za porażki w ambitnym czy przeambicjonowanym budowaniu linii repertuarowej, muszą liczyć się z publicznością. Gdzie jednak szukać tych komedii? Nie znam w Polsce dyrektora teatru, któryby natychmiast nie wprowadził na scenę dobrego tekstu współczesnego pisarza polskiego. Nim jednak coś takiego powstanie, wyciąga się na światło dzienne nawet różne pamiątkowe fotografie, albo rozgląda po świecie za możliwym towarem.
I znajduje się na przykład jednoaktówki Petera Shaffera. W Teatrze Starym właśnie weszły – „Niewinne kłamstwa” i „Czarna komedia” tego 42-letniego pisarza angielskiego. Rzecz pierwsza - to historyjka o wróżce, która sprzeniewierzyła się swym zawodowym powinnościom, a przy okazji - o sile kłamstwa, prawdy i miłości. Jest, na szczęście, dość krótka, choć jej błahość stwarzała zrozumiałe kłopoty reżyserskie. - Reżyserowała ją Romana Próchnicka, która też zagrała rolę Sophie, mając za partnerów Andrzeja Buszewicza (Frank) i Adama Romanowskiego (Tom). Reżyser Próchnicka wycisnęła, co mogła z tej słabizny, zagęszczając sztuczkę atmosferą tej szczególnej magii, która sprawia, że gdy człowiek przekracza próg kabalarskiego pokoju nie wie wtedy czy trzymać się za portfel czy sięgać po krople walerianowe.
„Czarna komedia” jest znacznie dłuższa, ale i znacznie zabawniejsza. Jak to już wcześniej wyłapała krytyka zagraniczna, najcenniejszy w tej sztuce jest pomysł. Istotnie znakomity. Zabawa więc toczy się niby w ciemnościach. W mieszkaniu, gdzie spotykają się bohaterowie tych perypetii, trzasnęły przewody elektryczne. Ludzie więc poruszają się jak w głębokiej nocy, my jednak na widowni wszystko doskonale obserwujemy, gdyż scena jest jaskrawo oświetlona. Umowa jest umową.
Można więc sobie wyobrazić, jakaż to okazja do budowania sytuacji pełnych komicznych powikłań, salt, podszczypywań, a przy sposobności i do odkrywania prawdziwych twarzy, jako że w ciemnościach wszyscy się czują samotni i masek nikt nie nosi.
I w tym galimatiasie nawet tekst nie wydaje się potrzebny. Nieustanny śmiech widowni zagłusza go zresztą bez przerwy. Anegdota „Czarnej komedii” jest zresztą bardzo zbliżona do granego w tym teatrze „Błażeja”. 0bie sztuki pochodzą z okolic komedii bulwarowej, obie posługują się rekwizytami tej komedii. O ileż jednak u Shaffera więcej miejsca na tworzenie komizmu.
Reżyser Zygmunt Hübner nie stracił okazji i pobawił się sam niezłe na scenie, zabawił także aktorów i publiczność. Należy chyba tylko żałować, iż nie złapał za ołówek i nie przykrócił trochę tekstu. Bo ten mechaniczny humor zaczyna w końcu trochę męczyć.
W zespole aktorskim wystąpili wszyscy z dobrym, komediowym powodzeniem. Więc Jan Nowicki (Brindslay), Anna Seniuk (Carol), Halina Kwiatkowska (Miss Furnival), Kazimierz Fabisiak (Pułkownik), Marek Walczewski (Harold), Tadeusz Wesołowski (Schuppanzigh). Mirosława Dubrawska (Clea) i Andrzej Buszewicz (Bamberger).
Stosowną scenografię stworzyli Lidia Minticz i Jerzy Skarżyński. Muzyki nie było.
A tymczasem poczekajmy sobie jeszcze na rodzimą komedię. W przyszłym roku przypada nowa kolejka konkursowa na sztukę Rady Narodowej Krakowa. Pomyślałem sobie, że może ten konkurs rozpisywać wyłącznie pod kątem organizowania tego gatunku pisarstwa teatralnego - ale lepiej nie przeceniajmy konkursów. Raz na dziesięć lat coś z nich powstaje, ale to wyłącznie w sytuacji konkursu zamkniętego. To znaczy, gdy za odpowiednią opłatą zaprasza się wybranych pisarzy. Tak pomyślana rywalizacja ma jeszcze pewne widoki powodzenia.
Wydaje mi się, ze w tej materii może coś zdziałać telewizja. Warszawa stawia pierwsze kroki na deskach nowego telewizyjnego teatru komedii, może się na tym terenie rozejrzeć i Kraków. Oczywiście, nie zamierzam mechanicznie dzielić terytorium literackiego, dobre pozycje zbudowane w Warszawie są także i dla Krakowa. inicjatywy jednak w tym względzie nigdy nie może być za dużo. Tutejsze środowisko literackie ma sporo tęgich piór, nazwisk nie muszę powtarzać.
Nie wiem, jak wygląda budżet krakowskiej TV, patrząc jednak na nowy gmach mniemam, że jest znakomicie. Po co bowiem stawialibyśmy taką machinę?
Ryszard Kosiński
„Dziennik Polski” nr 257, 29 października 1968

PETER SHAFFER W STARYM TEATRZE (Marta Fik)

Szlachectwo zobowiązuje. Krakowski Stary Teatr cieszy się zasłużenie opinią jednej z najlepszych scen w kraju, dlatego też przedstawienia przeciętne wydają się tu mniej niż mierne. Obecność w repertuarze dwu jednoaktówek Shaffera ma swe liczne uzasadnienia; wierząc w ich istnienie, nie sposób jednak ulec ich sile.
Jest to z pewnością rzecz nęcąca: wystawić i sztukę autora o nazwisku wystarczająco uznanym, by obronić się przed zarzutem tandety, co więcej - sztukę, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zrobi kasę, a równocześnie da okazję do zaprezentowania jednego z młodych przedstawicieli dramaturgii angielskiej, o której wie się u nas mniej, niżby wynikało z rozmów w kuluarach. Kulturalna rozrywka, możliwość konfrontacji, zasługa prapremiery i wypełniona widownia. Wszystkie warunki spełniono bez blagi tym najbłahszym z przedstawień, jakie można było ostatnio w Starym Teatrze oglądać.
Już debiut Shaffera w 1958 roku („Five Finger Exercise”) ujawnił liczne wady tego dramaturga, z których najistotniejszą była skłonność do konfliktów: konwencjonalnych i melodramatyczność. Czy niedostatki te są cechą całej jego twórczości - trudno sądzić, z pewnością jednak stanowią cechę dominującą „Niewinnych kłamstw” - jednoaktówki otwierającej krakowski spektakl. Jest to utwór ckliwy, pretensjonalny i pozbawiony dramatycznego napięcia. Dotyczy spraw w ludzkim życiu podstawowych: mówi się tu o miłości, nienawiści, kompleksach, samookłamywamiu, poniżeniu, samotności. Mówi się właściwie bez przerwy, lecz w sytuacji na tyle fałszywej, że sens słów nie znajduje na widowni rezonansu. Wróżka "co nie kłamie"; opętany zazdrością mężczyzna, nakłaniający ją do oszustwa, którego ofiarą ma paść młody, niewinnie zakochamy chłopak; oszust oszukany; wreszcie oczyszczająca scena zwierzeń nieprawdziwej baronowej i rzekomego proletariusza, w wyniku której zatriumfuje prawda, a zły zostanie zawstydzony.
Trzeba przyznać, że Romana Próchnicka, reżyserka krakowskiego przedstawienia „Kłamstw” i odtwórczyni jedynej roli kobiecej, czyni wszystko, by zainteresować widownię (tym co się dzieje na scenie. Do pewnego momentu ze skutkiem. Scenografia Lidii i Jerzego Skarżyńskich tworzy atmosferę tajemniczą i dwuznaczną. Obszerne wnętrze, w którym rozgrywa się akcja, w sprytny sposób łączy elementy salonu, pokoju na poddaszu, mieszkania chiromantki i domu publicznego. Jest to wnętrze bardzo konkretne i bardzo nierealistyczne zarazem. Pośród czerwonych i zielonych świateł wygłasza swój nerwowy monolog młoda jeszcze kobieta w dziwacznej czarnej sukni; głos ma na przemian spokojny, ironiczny i egzaltowany. Nieprzygotowani żadną konkretną informacją o charakterze sztuki (widz nie otrzymuje bowiem programu, jedynie "afiszową" wkładkę z obsadą - tak było przynajmniej 15.X.) oczekujemy przeżyć silnych. Psychiczne tortury, jakich mamy być świadkami, zapowiadają się bowiem interesująco. Lecz już od nonszalanckiego wejścia na scenę młodego Toma napięcie znika. Gdyby potraktowano tekst bardziej ironicznie, można by zaskoczenie spowodowane nagłym zwrotem akcji zapisać na plus reżysera. Kto wie, może uratowałoby to i sztukę. Ale banalna rozmowa toczy się serio; to, czego dotyczy, nie obchodzi więc nikogo. Zaś finalny patetyczny gest z rzuceniem pieniędzy niepoczciwemu zazdrośnikowi w twarz - przekreśla większość dobrych intencji reżysera.
„Niewinne kłamstwa” są jednak dość wdzięczne aktorsko. Są tu tylko trzy role, jednak wszystkie znaczące. Na czoło krakowskich wykonawców wysuwa się Romana Próchnicka (Sophie). Z pewnością aktorka przewyższa w tym przedstawieniu reżyserkę. Najbardziej denerwuje Adam Romanowski (Tom), dla którego młodzieńczy wdzięk wydaje się być synonimem krygowania się i powłóczystych spojrzeń.
W każdym razie drugą z jednoaktówek Shaffera traktujemy teraz już z rezerwą. Zaskoczenie jest tym milsze. „Czarna komedia” ma nad „Niewinnymi kłamstwami” wyższość bezpretensjonalnej rozrywki mad nieprzekonywającym filozofowaniem. Mimo sugestii tytułu nie jest to zabawa mrożąca krew w żyłach. Pomysł generalny jest pogodny i prosty. Młody rzeźbiarz oczekuje równocześnie wizyty bogatego mecenasa sztuki i odwiedzin ojca swej narzeczonej. Doskonałe trunki, nienaganny porządek, meble wypożyczone pod nieobecność sąsiada-fanatycznego kolekcjonera. Rzeźbiarz i narzeczona ubrani świeżo i gustownie. Katastrofa przychodzi niespodziewanie - wyłączono światło. Dalsza akcja rozgrywa się w absolutnej ciemności. Gagi i zabawne sytuacje mnożą się, tym bardziej, że niespodziewanie wracają kolekcjoner oraz ostatnia kochanka rzeźbiarza, z którą, jak się okazuje, przeżył poprzednie cztery lata.
Humor „Czarnej komedii” nie jest humorem najwyższego lotu. Często jest nawet sprzeczny z dobrym gustem, a dowcipy typu "przytulna jak żyletka" nie należą - może z winy tłumacza - do rzadkości. Widownia śmieje się jednak często i nie bez powodu. Wiele w tym zasługi reżysera (Zygmunt Hübner) i aktorów. Ci ostatni mają zadanie wyjątkowo trudne: stwarzać muszą bowiem bez przerwy wrażenie, że poruszają się w ciemności, mimo iż w istocie scena jest jasno oświetlona. Jedynie gdy któryś z bohaterów zapala zapałkę, zapada półmrok. Pierwszy i ostatni fragment komedii rozgrywają się natomiast rzeczywiście wśród absolutnych ciemności zalegających scenę i widownię. Jest to efekt - głównie na początku - doskonały: perspektywa wysłuchania całej sztuki w ciemności dostarcza nowych zgoła emocji. Gdy po kilku minutach nareszcie widać co dzieje się na scenie, doznajemy nie tylko ulgi, ale i uczucia zawodu.
Prapremiera dwóch jednoaktówek Shaffera należy do owych kulturalnie (choć bez wielkiego przekonania) przygotowanych przedstawień, które oglądamy baz specjalnego sprzeciwu, lecz i bez satysfakcji. Obejrzenie ich ma tę samą mniej więcej wartość, co plotki z miłą osobą przy czarnej kawie.
Marta Fik
„Teatr” nr 23, 1 grudnia 1968

ŚMIECH NIE WYKORZYSTANY (Jerzy Bober)

Słynny aktor, a w tym wypadku i dyrektor Narodowego Teatru Angielskiego w Londynie, Laurence (tak, tak - ten z legendarnego „Hamleta” i „Henryka V”) zdecydował się przed 2 laty na ryzykowny krok i zamówił u Petera Shaffera jednoaktówkę, jako... farsowe uzupełnienie premiery „Panny Julii” Strindberga. Po wielu perypetiach, zmianach w scenariuszu, skreśleniach i dopiskach - nie tylko ze strony samego autora- pojawiła się na scenie „Czarna komedia”. Zgodnie z opinią Oliviera "była to farsa tworzona w okolicznościach farsy.
Tytuł Czarna komedia narzucałby wrażenie, że w utworze chodzi o pewien rodzaj specyficznego skrajnego humoru obyczajowego. Oczywiście, można by czegoś takiego doszukać się w farsie Shaffera - gdzie niektóre sytuacje, w jakich znaleźli się bohaterowie sztuki - sugerują ów czarny klimat obyczajowej komedii. Są to jednak ambicje autorskie tak skromnie zaprezentowane, że tylko dobra wola krytyka byłaby zdolna wyciągnąć je (ambicje!) niemal za uszy na światło dzienne.
Natomiast „Czarna komedia” dysponuje wcale zręcznie dobranym arsenałem gagów, spięć dialogowych i sytuacyjnych - mniej lub bardziej wybrednych - co pozwala dobrym wykonawcom bawić siebie i widownię, jeśli reżyser spektaklu znajdzie tu odpowiednią ramkę rodzajową dla wtłoczenia w nią czegoś więcej, aniżeli płaskiej rewii z równie płaskimi dowcipami.
W Teatrze Kameralnym „Czarną komedię” wziął na swój warsztat reżyserski - Zygmunt Hübner. Tekst Shaffera, aczkolwiek zgrabnie skonstruowany - wionie pustką intelektualna. Stał się więc dla reżysera pretekstem do zastosowania takiego chwytu teatralnego, który by chociaż w minimalnym stopniu usprawiedliwił także ideowy wybór tej pozycji w repertuarze.
W „Czarnej komedii” dominuje jeden pomysł: rozgrywania sytuacji podczas ciemności, spowodowanej awarią elektryczną na terenie domu, gdzie toczy się akcja sztuki. Rzecz oczywiście umowna na scenie, ponieważ ciemność oznacza dla widza światło - i na odwrót.
Odkrywamy więc sylwetki ludzi oraz ich reakcje podczas błądzenia po omacku. Powstaje na naszych oczach typowa farsa sytuacyjna. Pełna niespodziewanych spięć komicznych, nie wolna od trywialności - ale prześmieszna na tle występujących osób, które się wzajemnie nie widzą - a więc demonstrują postawy wobec siebie i zdarzeń bez tzw. masek obowiązującego ugrzecznienia towarzyskiego. Utwór Shaffera przynależy do rzędu dramaturgii relaksowej. Wybuchy śmiechu na widowni dają odprężenie na czas trwania spektaklu. Potem pozostaje tylko pustka. Przyznaję, że dawno już nie rozśmieszyło mnie w takim stopniu widowisko teatralne. Nawet do granic przesytu, na skutek powtarzania pewnych dowcipów, jakie z wyraźną przesadą stosuje autor w tekście.
Mocną stroną przedstawienia są aktorzy. Właśnie wyborna gra i zróżnicowane typy karykaturalnych postaci w wykonaniu Marka Walczewskiego, Jana Nowickiego, Anny Seniuk, Haliny Kwiatkowskiej, Mirosławy Dubrawskiej, Kazimierza Fabisiaka, czy Tadeusza Wesołowskiego - pozwalają przetrwać niektóre dłużyzny spektaklu w nastroju rozbawienia.
Tym niemniej, bez sterującej ręki reżysera, bez owej klamry czystego niejako humoru "na zgrywę'' - bez absurdalnego spiętrzania sytuacji oraz jaskrawej prezentacji sylwetek ludzkich w skrótowych ujęciach - byłoby to widowisko poprawnie zabawne. Hubner znalazł dla tego bzdurnego, choć komicznego szaleństwa na scenie - metodę. Metodę parodystyczną. I dlatego osiągnął sukces dla dzieła, które nie mając dostatecznych ambicji literackich - nabiera w końcu znaczenia jakiejś pure nonsensowej farsy obyczajowej.
Spektakl składa się z dwóch części. Pierwsza z nich, jednoaktówka „Niewinne kłamstwa” - odbiega nastrojem komizmu od drugiej. Jest po prostu melodramatem domieszką czarnego humoru na temat modnych na Zachodzie wróżek, których "niewinne kłamstwa" z przeszłości i przyszłości ich klientów - kończąc się nie przewidywaną śmiercią tej co rzekomo posiadła tajemną wiedzę o losach ludzkich. W całym widowisku występują 3 osoby, ale główną bohaterką jest ta sama wróżka, spętaną własnymi kłamstwami - tragikomiczna postać, zbuntowana przeciw wymuszonej na sobie roli płatnej oszustki. Śmierć zawodowej przedstawicielki niewinnych kłamstw - urasta do miary ironicznej ceny za prawdę.
Ten utwór Shaffera graniczy już z podejrzaną nutą sentymentalnej ckliwości. Rzecz reżyserowała i grała Romana Próchnicka w towarzystwie Andrzeja Buszewicza i Adama Romanowskiego. Robili, co mogli - by wyjść zwycięsko z walki ze słabym tekstem - ale kiepska literatura w końcu wzięła górę...
W sumie: premiera „Czarnej komedii” zdaje teatralny egzamin rozrywkowy, ale pozostawia spory niedosyt intelektualny. Gdyby autor dopracował swój zabawny pomysł da końca i nie poszedł po linii najmniejszego oporu - wówczas ta komedio-farsa, nie tracąc niczego ze swych walorów relaksowych i efekciarskich - przyniosłaby więcej pożytku pod względem społeczno - wychowawczym. Szkoda, bo w obecnym wydaniu tekstu przytępiło się tu wcale dobre ostrze satyrycznego śmiechu.
Jerzy Bober
„Gazeta Krakowska” nr 272, 15 listopada 1968


/materialy/img/829/829.jpg/materialy/img/829/829_1.jpg/materialy/img/829/829_2.jpg/materialy/img/829/829_3.jpg/materialy/img/829/829_4.jpg