Teatr Telewizji

premiera 8 czerwca 1981

reżyseria - Zygmunt Hübner

przekład - Michał Misiorny

realizacja TV - Barbara Borys-Damięcka

scenografia - Wiesława i Allan Starscy

obsada:

Zuzanna - Maja Komorowska

Maurycy - Jan Nowicki

Franciszek - Janusz Bylczyński

Answald - Tomasz Stockinger

Elfryda - Mirosława Dubrawska

Lothar - Jan Machulski

Ruth - Pola Raksa

Marializa - Małgorzat Zajączkowska

Feliks - Karol Strasburger

Joanna - Grażyna Leśniak

Ryszard - Mariusz Benoit

Martin - Jerzy Przybylski

Wiwianna - Renata Kossobudzka

Piotr - Mirosław Konarowski

Dozorca - Jan Matyjaszkiewicz

Klepert - Andrzej Grzybowski


BOTHO STRAUSS “TRYLOGIA PONOWNYCH SPOTKAŃ” (Agnieszka Baranowska)

Prapremiera sztuki młodego, nie znanego bliżej masowemu odbiorcy w Polsce pisarza zachodnioniemieckiego Botho Straussa, która odbyła się u nas w teatrze telewizji nasuwa przede wszystkim dwa pytania: czy jest to tekst nadający się właśnie do TV, czy bardziej do teatru oraz co nas mogą obchodzić w naszych intensywnych politycznie czasach dysputy o sztuce i życiu "wyalienowanego" tłumu konsumpcyjnego społeczeństwa? Bo Botho Strauss umieścił nikłą akcję swego dramatu w galerii obrazów, pretekstem do ukazania przekroju postaw znajomych-odwiedzających jest wystawa pt. Realizm kapitalistyczny, a tłum przede wszystkim... rozmawia.
Całość to szereg mikroscenek, krótkie rozmowy między niewielką liczbą osób, przeważnie dwoma. Kameralność tych rozmów, za którymi stoi samotność, śmierć, niezrozumienie, nieudane życie, stracone złudzenia, jest - jak się wydaje - bardzo telewizyjna.
Kamera wyławia poszczególnych bohaterów z tłumu "marionetek" odwiedzających galerię. To odpowiedź na pierwsze pytanie.
A drugie? Życie od roku w Polsce toczy się tak szybko, że widzowi należy się także chwila wytchnienia. Zygmunt Hübner przedstawił swych bohaterów w pięknych, estetycznych, czystych, pastelowych (to dla odbiorców telewizji kolorowej) wnętrzach. Sterylność scenografii odpowiadała abstrakcyjności dysput o sztuce. Bo “Trylogia ponownych spotkań” to utwór nie o codziennym życiu, a przede wszystkim o gorączkowym zapełnianiu egzystencjalnej rozpaczy bezprzedmiotowymi rozmowami. To sztuka inteligentna, poważna, odrobinę przewrotna. No i aktorzy: tajemniczy animator galerii Maurycy (Jan Nowicki), zagubiona Zuzanna (Maja Komorowska), oschła Ruth (Pola Raksa), przystojny porzucony Answald (Tomasz Stockinger), ostra Joanna (Grażyna Leśniak) i inni, równie znakomicie dobrani.
Agnieszka Baranowska
”Kultura” nr 26, 28 czerwca 1981

LUDZIE I SZTUKA (Wiesława Czapińska)

Publicystyka, informacja, publicystyka. Nieustanny tok codziennych zdarzeń zalewa nasze umysły, serca, myśli. Nie mamy czasu. Kto tam dziś toczy boje o jakieś wydarzenia z kręgu sztuki... kto?
Chyba że chodzi o “Człowieka z żelaza”. No właśnie. Doraźna funkcja sztuki współczesnej usunęła w cień wydarzenia z kręgu zdarzeń uniwersalnych - ponadczasowych. A może jest ich tak niewiele i są tak mało znaczące, że umykają naszej uwadze.
A właśnie w publikatorze o takim zasięgu jak TV znalazło się przedstawienie niezmiernie interesujące, znaczące i mądre. Była to “Trylogia ponownych spotkań” – Botho Straussa - pisarza zachodnioniemieckiego w znakomitym przekładzie Michała Misiornego. Twórcą spektaklu jest Zygmunt Hübner. Jest to niewątpliwie jego wielkie reżyserskie osiągnięcie telewizyjne. Czym jest “Trylogia ponownych spotkań”? Przede wszystkim sztuką o ludziach i czasach, w których żyjemy. Może także o roli sztuki, o postawach bezkompromisowości. Ci, którzy przychodzą na wernisaż do galerii sztuki niewiele różnią się od nas. Może mają trochę inne problemy i źródła kompleksów. Sweter od Woolwortha - dla nas ciągle jeszcze symbol elegancji i wykwintu - dla nich źródło najtańszych zakupów. A wszystko inne podobne. Niezadowoleni z siebie ludzie. Skłócone pary. Przerażająca ludzka samotność. Ojciec aktora, który sądzi że syn gra rolę Berengera w “Nosorożcu” podczas gdy jest on prawie statystą. Starsza pani chora na raka co jest publiczną tajemnicą i ona sama nieświadoma zagrożenia. High life czy middle class. Przemieszani. Też charakterystyczna cecha naszej epoki. Pisarz i właściciel domu towarowego, lekarz, plastyczka i szef galerii próbują się porozumieć między sobą. Na próżno. Ludzie żyją obok. Nawet najszlachetniejsza wymowa sztuki, nawet jej tragiczny krzyk nie potrafi nimi wstrząsnąć. Rozmowy w galerii kryją myśli i uzewnętrzniają kompleksy.
Gromadka bohaterów snuje się jak ćmy przy zapalonej lampie, której światło staje się dla nich zabójcze. Sztuka Straussa jak filmy Roberta Altmana pozbawiona jest kanonów regularnej dramaturgii. To mozaika, z której twórca wyprowadza swoją myśl nadrzędną.
A jednak ta gromadka ludzka w pewnym momencie stanie przed decydującym egzaminem. Musi wypowiedzieć się za lub przeciw idei Maurycego - dyrektora galerii. Zmienić wymowę wystawy na życzenie Kleperta - przedstawiciela władzy nadrzędnej - czy też nie.
Ta scena kluczowa dla całej sztuki ma wymowę szczególną. Znaczącą i istotną. Oto pozornie zjednoczona w swej postawie gromadka zmienia zdanie. Ulega sugestii Kleperta. Okazuje się, iż ci cmokierzy nie mają własnych opinii. Że mogą swoje poglądy zmieniać pod wpływem władzy. Dostosowywać się do niej, klaskać gdy trzeba. Uznać słuszność argumentów. Maurycy przegrywa. Pozornie. Bowiem jak wskazuje finał, chociaż samotny pozostaje zwycięski. W sztuce demokratyczny głos większości naprawdę nie ma znaczenia, szczególnie gdy czai się za nią jednostka, którą ów głos inspiruje. “Trylogia ponownych spotkań” nie ma właściwie głównych ról. To szereg znaczących epizodów, trudnych do zagrania, bo pozbawionych jak gdyby ciągłości. Wszyscy lub prawie wszyscy w tym spektaklu grali bardzo dobrze z wyczuciem klimatu i wymogów sztuki. Szczególnie jednak znaczące role stworzyli Jan Nowicki jako Maurycy, Tomasz Stockinger - w roli Answalda, Maja Komorowska jako Zuzanna i Mirosława Dubrawska odtwarzająca Elfrydę. Hübner operujący metodą przypominającą metodę Altmana wprowadził do spektaklu elementy czystej umowności teatralnej. Szczególnie ów tłum pojawiający się w drugim planie, zatrzymany, jak gdyby zastygły. W sumie sztuka ta chociaż niezwykle realistyczna miała w sobie klimat pewnej umowności, czegoś niedopowiedzianego. Może to właśnie tajemnica ludzkich myśli tak skrzętnie przed światem skrywanych. Ciekawa sztuka. Niezmiernie interesujące przedstawienie. Myślę, że długo przyjdzie nam czekać na podobne. “Trylogia ponownych spotkań” była niewątpliwym wydarzeniem kończącego się już sezonu Teatru Telewizyjnego.
Wiesława Czapińska
”Ekran” nr 25, 21 czerwca 1981

TRUDNY OBRAZ SPOŁECZEŃSTWA (KTT)

Telewizyjny Teatr Poniedziałkowy zaskoczył nas 8 czerwca przedstawieniem zachodnioniemieckiego autora Botha Straussa “Trylogia ponownych spotkań” w reżyserii Zygmunta Hübnera i w przekładzie Michała Misiornego. Mówię tu o zaskoczeniu, ponieważ od spektaklu tego powiało świeżością zarówno samej formuły tego dramatu jak i jego teatralno-telewizyjnej realizacji.
Teatr telewizyjny, przed jakimś czasem reprezentacyjna wizytówka programu telewizyjnego w ogóle, wydaje się być zmęczony. Niby wszystko tu jest na miejscu, jak dawniej, oglądamy czasem całkiem niezłe sztuki w dobrej realizacji, ale przecież trudno dziś powiedzieć, aby godzina 20.30 w poniedziałek była godziną teatru dla milionów odbiorców programu telewizyjnego, by ten teatr trzeba było oglądać pod groźbą utraty kontaktu z czymś ważnym, co przynajmniej nazajutrz stanie się tematem towarzyskiej choćby rozmowy.
Myślę, że - oprócz wielu innych czynników, szkodzących obiektywnie teatrowi telewizyjnemu, wśród których głównym jest przesunięcie się zainteresowania odbiorców w stronę programów politycznych i publicystycznych - pewną rolę odgrywa tu rutyna. Powstawanie zjawiska rutyny ma także wymowę pozytywną, świadczy ono po prostu o pewnym poziomie opanowania rzemiosła, przy którym istnieją powszechnie znane sposoby pokonywania trudności i problemów, jakich dostarcza teatr telewizji jako medium, świadczy o nagromadzonym doświadczeniu, o które można się oprzeć przystępując do realizacji telewizyjnego widowiska teatralnego. Rutyna jest świadectwem dojrzałości, ale przecież wcale nie jest powiedziane, że nawet i gładka, pewna siebie dojrzałość jest - przy wszystkich swoich zaletach - ciekawsza niż nerwowa, poszukująca nieporadność, dalsza od doskonałości, za to żywsza emocjonalnie, świeższa, bardziej ujmująca.
Widowisko, które pokazał nam Zygmunt Hübner, nie było nieporadne, przeciwnie - jak często u tego reżysera przekonywała w nim skromność środków granicząca z surowością, dyscyplina będąca świadectwem jasności myśli i pewności ręki. Mimo to odczuwało się, że Hübner rozwiązuje zadanie artystycznie nowe, zadanie szczególnego rodzaju, którego nie da się zaatakować "z marszu", na podstawie samego doświadczenia czy też rutyny właśnie.
Nowość tego zadania zasadza się, jak sądzę, na dwóch elementach. Pierwszym z nich jest element treściowy. Dramaturgia zachodnioniemiecka jest na naszym gruncie znana słabo, o wiele lepiej czujemy się na gruncie współczesnego, nawet najbardziej eksperymentalnego teatru francuskiego czy brytyjskiego niż na gruncie sztuki bliższych nam geograficznie sąsiadów. Nieznana zaś zupełnie jest postać autora “Trylogii ponownych spotkań” Straussa, na temat którego jedynie Michał Misiorny udzielił nam w słowie wstępnym kilku informacji.
Nie chodzi tu przecież jednak tylko o to, że obce są nam nazwiska czy tytuły sztuk. Chodzi o to, że w naszej wyobraźni artystycznej obraz społeczeństwa niemieckiego jest obrazem spóźnionym, anachronicznym. O Niemcach mówimy z okazji wojennych lub wojenno-rozrachunkowych (niedawno tenże Teatr Telewizji przypomniał nam “Niemców” Kruczkowskiego w ciekawym opracowaniu), ale zdajemy się lekceważyć fakt, że na przestrzeni niespełna czterech ostatnich dziesięcioleci w Republice Federalnej Niemiec ukształtowało się nowe, wysoce oryginalne społeczeństwo, żyjące całkiem innymi problemami, napięciami wewnętrznymi, innym obyczajem.
Jest to jedno z najbogatszych i najbardziej wydajnych społeczeństw na świecie, które, kto wie, czy w swoim standardzie cywilizacyjnym nie odnalazło wreszcie rekompensaty dla spalającego je historycznie osobliwego kompleksu niższości, społeczeństwo, które swoją liberalną "europejskość" potraktowało z całą - typowo niemiecką, chciałoby się powiedzieć - solidnością i powagą, a przecież równocześnie społeczeństwo rozdzierane podskórnymi konfliktami, dla których na przykład najsilniejsza chyba w Europie zachodniej fala ultrarewolucjonizmu sprzed lat kilku, czy fala terroryzmu stanowią tylko szczyt góry lodowej. Nie rozumiemy tego społeczeństwa, jego zewnętrznie gładkiego, wewnętrznie zaś podminowanego klimatu, jego powłoki i jego treści.
A przecież cała sztuka Straussa jest właśnie o tym. O tym jak kulturalna atmosfera artystycznego salonu wystawowego (jest to zresztą salon perfidny, w genialny sposób typowy dla manifestacji kulturalnych współczesnych Niemiec, a więc w istocie mieszczański, w którym jednak organizuje się wystawę o "realizmie kapitalistycznym", intencjonalnie demaskatorską), podszyta jest bolesnymi napięciami zarówno społecznymi, jak politycznymi, pokoleniowymi, wreszcie ludzkimi dramatami niespełnienia, samotności, braku pewności własnej postawy, własnego autentyzmu, braku wspólnego języka.
Strauss pokazuje tę mieszaninę emocjonalną poprzez mierzwę słów. Gwar - gwar rozmów, dialogów i monologów, szum wyrazów, z których jedne mają znaczenie, inne zaś istnieją po to, by znaczenia zasłaniać - oto prawdziwa materia tego dramatu, który wciąga, zmusza do uwagi, prowokuje do zaglądania pod powłokę werbalizmu w poszukiwaniu emocjonalnych, istotnych treści. “Trylogia ponownych spotkań” nie ma właściwie, poza całkowicie podtekstową, głównej linii dramatycznej albo ma tych dramatów interakcji charakterów tyle, że można się w nich pogubić. Stanowi prawdziwe naśladownictwo tłumu, który jest na pozór jakimś środowiskiem, nawet dość wzajemnie zażyłym, w istocie zaś zbiorowiskiem ludzkich samotności, pozbawionych możności porozumienia.
Zrealizowanie takiego utworu jest zadaniem ogromnie trudnym. Hübner pokazał go jako bardzo precyzyjnie utkaną konstrukcję zbliżeń, gwałtownych niekiedy i namiętnych, ale osadzonych w ogólnym tle chłodu, konwencjonalności, bezosobowej gładkości. Wielki salon wystawowy, pusty i nowoczesny, gdzie jedynymi obiektami przyciągającymi oko są obrazy, utrzymane w stylu ekspresyjnego hiperrealizmu (scenografia i kostiumy Starskich niewątpliwie stanowią ważny element dramatycznego efektu tego przedstawienia), raz wydaje się pustynią, raz znów niezwykłym kłębowiskiem ludzkich namiętności, gęstym i grząskim.
Mimo, że amplituda drgań tego zbiorowiska raz jest przyciszona, raz znów unosi się bardzo wysoko - nikt nie mówi tu za głośno, nie wykonuje niepotrzebnego gestu, nie rozstaje się z konwencjonalnością, której równocześnie wszyscy starają sie za wszelką cenę uniknąć. Nieważna w istocie - bo zbyt oczywista - jest pointa tego przedstawienia, pokazująca oportunizm i łatwość, z jaką ledwie ujawnione ludzkie postawy chowają się na powrót w swoje sztywne zewnętrzne otoczki. To przedstawienie nie jest utworem o ludzkim oportunizmie, jest próbą zilustrowania znacznie bogatszego obrazu społeczeństwa, którego nie znamy, a którego zawiły obraz jest jednym z fenomenów dzisiejszej kultury europejskiej. I to się chyba jego twórcom udało.
Zagajający spektakl Misiorny wyraził obawę, czy nie będzie on za trudny dla naszej widowni, zbyt wobec niej wymagający. Był trudny, ale tylko rzeczy trudne są ciekawe.
KTT
“Teatr” nr 15, 19 lipca 1981

DWA TEATRY (Ryszard Kosiński)

W sprawozdawczym tygodniu dwie premiery teatralne. Na poniedziałkowej scenie dramat zachodnioniemieckiego pisarza Botho Straussa "Trylogia ponownych spotkań" w dobrym tłumaczeniu Michała Misiornego, dwa dni później zgrabna sztuka rozrywkowa Chesnota "Na zdrowie". Ta rozrywka dokonała się za zgodą Jana Kobuszewskiego, reżysera spektaklu, bo sama historyjka, zależnie od gustu, mogła pójść i w stroną makabreski, jeśli sobie uprzytomnimy, że rzecz, rozgrywała się w sąsiedztwie trumny z nieboszczykiem. Po kolei jednak.
Z większym zaciekawieniem oczekiwaliśmy na pierwszą sztukę. Nasze kontakty z dramaturgią zachodnioniemiecką nie są za częste. Strauss zaś, choć jeszcze przed czterdziestką, ma w swoim kraju dobrą markę pisarską i sporą popularność. Nie bez przykrości jednak przychodzi mi sprawozdanie z tego spektaklu rozpoczynać od dźwiękowej warstwy przekazu. Znowu bowiem dostaliśmy fuszerski produkt, który - raz po raz, bagatela, odbierał aktorom mowę, a widzom słyszalność. Oglądałem sztukę na dwóch dobrych telewizorach i nie mam wątpliwości, że usterki obciążają realizatorów.
Reszta zaś? To, co usłyszałem, głębokie, myślę, że także i to, czego nie dosłyszałem. Ta głębia jednak bywała dość zdawkowa, a sama materia dramatu szeleściła papierem. Sztuka bowiem jest, powiedziałbym, modelowo konwencjonalna, tę zaś konwencjonalność przedłużyła bez zgrzytu działająca technologia reżyserska. Obawy, że poruszana przez Straussa problematyka może się polskiemu widzowi wydać egzotyczna i niezrozumiała, były raczej wyolbrzymione. Od wielu już lat jesteśmy nieźle oblatani w tych weltszmercach. Polskie sceny suto nas w tym temacie podkarmiały, czasem nawet do przesytu. Strauss w laboratoryjnych warunkach pokazał nam, można powiedzieć, symultankę figur cierpiących na niemożność porozumienia się z kimkolwiek, skazanych na samotność w tłumie. Więc na chorobę dość modną i powszechną. Zagubił jednak pamięć o tym, że w teatrze, nawet gdy się powołuje ludzi wypalonych i zmartwiałych, muszą oni jednak żyć. Nie pomogła tu i reżyseria, nazbyt jednoznaczna, jednostronna w wygrywaniu dramatu.
Bez większej jednak przykrości obejrzeliśmy, co nam dano, radzi jesteśmy ze spotkania z nie znanym bliżej pisarzem i sporą grupą znanych aktorów, wśród których najbliższa wierzytelności wydała mi się w roli Ruth dawno już nie widziana Pola Raksa. A "Na zdrowie", ten drugi teatr, o którym wspomniałem na wstępie, to klasyczna sztuka mieszczańska, z salonem, trójkątem, intrygą charakterów i sytuacji, pazernością na forsę i - tak już dobrze w tym gatunku znaną - moralnością tego kręgu społecznego. W salonie więc bogatego pisarza zebrała się dobrana rodzinka, w tym i młoda żona, która tylko co wróciła od kochanka. Wszyscy chcą jak najwięcej wyrwać dla siebie z wielkiego spadku, bo pisarz właśnie oddał życie, a jego ciało, jeszcze cieple, leży w przyległym pokoju. Ale tatuś wyciął rodzinie okropną finfę. Okazuje się bowiem, że w czasie tych przetargów ożył i posłuchał sobie, jak go wszyscy kochali, więc, jak to zawsze w bajkach o Kopciuszku, zerwał się jeszcze z łóżka, polazł do adwokata, przepisał cały majątek jedynej poczciwej duszy w tym domu czyli gosposi. Po czym wrócił do domu i tym razem naprawdę umarł. Kobuszewski stworzył przedstawienie takie, jak trzeba, by widz z sympatią śledził intrygę, a aktorzy mogli sobie pograć. Ci ostatni dobrze wykorzystali okazję. Świetną rolę dał Krzysztof Kowalewski, a dobrze mu partnerowali Barbara Rachwalska, Halina Łabonarska, Hanna Zembrzuska, Jan Matyjaszkiewicz i Jerzy Bończak. Mistrz Kobuszewski mignął w epizodzie przedsiębiorcy pogrzebowego.

TRYLOGIA PONOWNYCH SPOTKAŃ. MÓWI REŻYSER SPEKTAKLU (Grażyna Lenart)

Ta nieznana w Polsce sztuka młodego pisarza zachodnioniemieckiego Botho Straussa zainteresowała mnie już dawno. Miałem zamiar wystawić ją w Teatrze Powszechnym. Michał Misiorny nawet już ją przetłumaczył. Zrezygnowałem jednak z tego pomysłu uważając, że problematyka "Trylogii..." bardziej dotyczy spraw zachodniej Europy niż naszego społeczeństwa. Teraz już po telewizyjnej realizacji znów mam wątpliwości: może jednak należało wystawić ją na deskach teatralnych? Literacko jest to bowiem tekst bardzo wartościowy, choć trudny w odbiorze. Akcja jest wątła i nie ona stanowi o wartości całości... Zresztą sprawy oceny wymowy sztuki pozostawiam telewidzom. Sam chciałbym powiedzieć kilka słów o jej budowie i samej realizacji. Jest to sztuka trzyaktowa, skonstruowana w formie 30 scen, z których każda jest zamkniętą w sobie etiudą. W teatrze - a dla teatru przecież pisał ją Strauss - ukazanie tego jest bardzo proste, w TV rządzącej się innymi prawami - niemożliwe. I dlatego musiałem przeprowadzić pewien eksperyment, który - dzięki ogromnej pomocy kamerzystów - uważam za udany. Polega on na tym, że każda scena grana jest w jednym ujęciu - a są to sceny co najmniej kilkuminutowe. A zatem jest tam tyle ujęć, ile odsłon - w sumie znikoma ilość i dlatego można powiedzieć, że jest to program realizowany jedną kamerą (co w teatrze tv praktykuje się nader rzadko). Jest jednak pewna rzecz, z której nie jestem w pełni usatysfakcjonowany i która bardzo mnie niepokoi - jest to spektakl zrealizowany w pastelowych barwach. W odbiornikach kolorowych wygląda to pięknie, natomiast w czarno-białych traci wiele. Cóż, raz jeszcze powtarzam, jest to sztuka trudna w odbiorze i realnie liczę się z tym, że będzie część widzów, która po 15 minutach zgasi odbiorniki i... będą sami sobie winni... bo w 48 minucie będzie to co warto obejrzeć...