Teatr Telewizji
premiera 6 marca 1979
reżyseria - Zygmunt Hübner
przekład - Wacława Komarnicka, Krystyna Tarnowska
realizacja TV - Barbara Borys-Damięcka
scenografia - Allan Starski
obsada:
John Proctor - Roman Wilhelmi
John Hale - Zbigniew Zapasiewicz
Elizabeth Proctor - Ewa Dałkowska
Danfert - Andrzej Łapicki
Parris - Marek Walczewski
Thomas Putnam - Gustaw Lutkiewicz
Ann Putnam - Aniela Świderska
Abigail Williams - Liliana Głąbczyńska
Rebecca Nurse - Zofia Małynicz
Hathorne - Henryk Bista
Harrick - Bogusz Bilewski
Giles Corey - Bolesław Smela
Susan Wallcott - Iwona Biernacka
Mary Warren - Joanna Żółkowska
Mercy Lewis - Danuta Kowalska
Tituba - Hanna Skarżanka
Chever - Marian Wiśniewski
CENA ŻYCIA I CENA GODNOŚCI (Maciej Kozłowski)
Życie to wartość najwyższa. Czy jednak, gdy ratować je można jedynie zapierając się siebie, przyznając się do win niepopełnionych - należy tak postąpić? Gdzie zaczynają się, a gdzie kończą wartości, których bronić należy za wszelką cenę, także za cenę najwyższą? Pytanie kolejne: Czy jeden, a nawet kilku zachowujących zdrowy sąd i wiernych sobie ludzi może przeciwstawić się zbiorowemu szaleństwu?
Jak wreszcie szaleństwo takie powstaje jak to się dzieje, że ludzie skądinąd prawi i uczciwi dają się wciągnąć w grę prześladowania innych, a absurdalna wiara i ciasne spojrzenie tak ich zaślepia, że nie dostrzegają, iż na ich uczciwości jedynie szuje zbijają kapitał?
Artur Miller, jeden z najznakomitszymi współczesnych dramaturgów amerykańskich, pytania te stawia w sposób mistrzowski. Za kanwę posłużyły mu wydarzenia z odległej przeszłości - głośny do dziś proces o czary w miasteczku Salem w stanie Massachusetts, gdzie u schyłku XVII stulecia nastąpiła erupcja zbiorowego obłędu, co pociągnęło za sobą śmierć kilkunastu niewinnych ludzi.
A przecież osadzona w realiach sprzed trzystu lat sztuka “Czarownice z Salem” nie jest utworem historycznym, lecz na wskroś współczesnym, bo choć ostatni proces o czary miał miejsce w Europie w 1816 roku, "polowania na czarownice", czyli zbiorowe nagonki na Bogu ducha winnych ludzi; nagonki, w których biorą często udział także ludzie zupełnie uczciwi i przyzwoici, zdarzają się i dzisiaj. Nie zawsze stawką jest stos czy szubienica. Może to być tylko pozbawienie pracy, szykany, zmuszenie do wyjazdu. Mechanizm jednak pozostaje ten sam. I właśnie dlatego sztuka Millera tak głęboko wstrząsa, tak bardzo jest prawdziwa.
Napisana została pod koniec lat czterdziestych, gdy "polowania na czarownice" w Stanach Zjednoczonych, a także w innych częściach świata, stawały się prawdziwą społeczną plagą. W kilka lat później stała się kanwą scenariusza głośnego francuskiego filmu. W Polsce wystawiana była w teatrach na początku lat sześćdziesiątych. Wystawienia te, a zwłaszcza warszawskie, zapisały się na trwałe w historii naszej sceny.
Obecnie Zygmunt Hübner, w ramach teatralnych poniedziałków, przeniósł ją na mały ekran. Wiele w tej rubryczce napisano złego o telewizyjnym programie, spektakli telewizyjnych nie wyłączając. Przedstawienie sprzed tygodnia, powtórzone w ostatnią niedzielę, i które, miejmy nadzieję, powtórzone zostanie jeszcze nie raz, w pełni telewizję rehabilituje. Tak znakomitego teatru nie oglądaliśmy dawno. Aż dziw bierze, że po różnych “Układach krążenia”, “Śladach na ziemi” i innych “Życiach na gorąco”, które wprawdzie dopiero się zaczęło, ale które ma wszelkie szanse, aby tamte dwa w miernocie pobić na głowę, telewizja potrafiła zdobyć się na tak doskonały spektakl. To prawda, że tworzywo literackie było pierwszorzędnej jakości. Ale przecież nie tylko w treści Millerowskiej sztuki tkwi siła poniedziałkowego spektaklu. Znakomita była reżyseria, świetne aktorstwo.
Tu jednak trzeba zaznaczyć, że w “Czarownicach z Salem” wystąpił inny garnitur naszych aktorów od tych, których zazwyczaj w wyżej serialach-potworkach oglądamy. Wystąpili aktorzy znani z filmów Zanussiego czy Wajdy; aktorzy, którzy - na całe szczęście - przyjmują wszystkich propozycji, jak leci. I w tym że posiadamy grono reżyserów i aktorów, którzy wprawdzie rzadko, ale jednak tworzą dzieła doskonałe, tkwi duży ładunek optymizmu. Kilka bowiem takich spektakli jak “Czarownice”, jak pamiętna “Noc Listopadowa” Wajdy, jak “Konstytucja 3 Maja” Królikiewicza, jest wystarczającym powodem, by sporą część skąpej mieszkaniowej powierzchni poświęcić jednak pod telewizor.
Maciej Kozłowski
”Wieści” nr 11, 18 marca 1979
EGZORCYZMY W SALEM (Elżbieta Królikowska)
Muszę powiedzieć na wstępie, że nie mam zaufania do Arthura Millera filozofa i proroka. Jego manifesty filozoficzne, wystąpienia teoretyczno-artystyczne zalatywały retoryką, a przy tym miały typowe dla amerykańskich syntez myślowych skażenie - były dość zwulgaryzowaną kalką europejskich kierunków filozoficznych i teorii naukowych; natomiast z pełną satysfakcją - w teatrze, telewizji, w kinie - śledzę jego dramaty. Ich problematyka, żywość i niespodziane wolty akcji, znakomicie zarysowane barwne postacie, świetny potoczysty język - wszystkie te walory sprawiają, że sztuki Millera są i wśród widzów, i realizatorów, zwłaszcza teatralnych, ogromnie popularne.
Prócz najwcześniejszego dramatu – “Człowieka, który osiągnął pełne szczęście” i dwóch bardzo późnych pozycji – “Wspomnienia dwóch poniedziałków” i “Stworzenia świata i innych spraw”, właściwie wszystkie dramaty Millera były u nas inscenizowane - w teatrze i w telewizji.
“Czarownice z Salem” są tekstem tak bogatym w znaczenia, symbole, metafory i porównania, tak wielopłaszczyznowym i pojemnym w możliwości interpretacyjne, że wybór jednej tylko wersji jego odczytania budzi zrozumiały niedosyt. Ale tak się właśnie dzieje w przypadku utworów wartościowych. Dramat powstał w 1953 roku, czyli w okresie wzmożonego działania Komisji do Badań Działalności Antyamerykańskiej. Nawiasem mówiąc, Miller był także wzywany przed oblicze Komisji, nie stawił się jednak, a wkrótce zasiadł do pisania “Czarownic z Salem”, dramatycznego studium wyobcowania i alienacji społecznej tych, którzy próbują myśleć inaczej. Faktograficznie rzecz nawiązuje do XVII-wiecznego wydarzenia, którego protokoły znajdują się ponoć do dziś w archiwum stanowym - do słynnego procesu "czarownic z Massachusetts", w którym w konsekwencji fałszywego oskarżenia zginęło kilkadziesiąt osób. W znakomicie skrojonym historycznym kostiumie Miller pokazuje skomplikowany mechanizm prowadzący od drobnej, niewiele zda się znaczącej nikczemności jednostkowej, do zbiorowego amoku, psychozy wszystkich mieszkańców miasteczka. Abigail, uboga dziewczyna, powodowana chęcią zemsty, oskarża byłego ukochanego o okultyzm, kabalarstwo i demonizm, a przy okazji o erotomanię i deprawację kilku dziewcząt z miasteczka. Oskarżenie, bardzo poważne w purytańskim społeczeństwie Nowego Świata, Nowej Anglii, zatacza nieprzewidzane przez dziewczynę kręgi. Preparowane "dowody winy" wciąż zwiększają liczbę skazanych. Mieszkańcy wioski, manipulowani przez lokalną władzę, cywilną i kościelną, hasłami "świętej wojny przeciwko heretykom", z szarej, bezimiennej apatycznej, prowincjonalnej społeczności przemieniają się w tłuszczę żądną nie sprawiedliwości, ale krwi i kary. Godzą się na rolę katów.
“Czarownice z Salem” Arthura Millera były wydarzeniem artystycznym od dawna nie notowanym w telewizyjnym teatrze, spektaklem nawiązującym do najlepszych tradycji tego teatru. Złożyła się na to zarówno interesująca insceni¬zacyjnie, przejrzysta myślowo kompozycja spektaklu wyreżyserowanego przez Zygmunta Hübnera, który starał się podkreślić przede wszystkim nie tyle aktualnościowe, co właśnie ogólnoludzkie, uniwersalne przesłanie sztuki; jak również i doskonałe wykonanie aktorskie. Właściwie cały wieloosobowy zespół aktorski zapracował rzetelnie na autentyczny sukces tej sztuki, pozwolę sobie jednak wymienić najwybitniejszych jej solistów. Tak więc wybitne kreacje, które przejdą do historii telewizyjnego teatru stworzyli: Zbigniew Zapasiewicz w roli Johna Hale'a. Andrzej Łapicki w roli sędziego Doenfortha. Roman Wilhelmi i Ewa Dałkowska jako John i Elisabeth Proctorowie. Marek Walczewski - Parris i Gustaw Lutkiewicz Thomas Putman. Mamy również do odnotowania obiecujący debiut Liliany Głąbczyńskiej w roli Abigail Williams.
Miller z dużą maestrią pokazuje znany "od zawsze mechanizm preparowania faktów, inscenizowania "gniewu ludu", "wymierzania sprawiedliwości w imię narodu", co sprowadza się do bezwzględnej obrony partykularnych interesów władzy i karania nieprawomyślnych. A wszystko to "in odore sanctitatis" i "w imię sprawiedliwości dziejowej", wiemy już z historii i z literatury, że zwłaszcza prorokom należy patrzeć na ręce.
Pozbawienie ludzi ideowych i moralnych racji życia i działania przemienia ich w tłuszczę. Na skutek manipulatorskich poczynań sędziego Doenfortha miasteczko zostaje moralnie unicestwione. W tej sodomie pozostaje tylko dwóch sprawiedliwych - pastor Parris i John Hale, usiłujących nie dopuścić do morderstwa w imieniu prawa. I dwie ofiary walczące już nawet nie o życie, ale o to co życiu nadaje sens odwagę, godność i wewnętrzną niepodległość. Proctorowie nie mają może tak jasnej świadomości, ale czują instynktownie, że powinni bronić swoich racji, że przyznanie się do zmyślonych przez małą histeryczkę win wróciłoby im wprawdzie życie, ale na zawsze zabrałoby im godność. I że jest to stawka zbyt wysoka. W tym momencie pojawia się Miller-moralista. Mówi, i to tonem donośnym i gorącym, że do życia niezbędne są człowiekowi jakieś racje wewnętrzne, które scaliłyby przypadkowe wydarzenia w harmonijną całość - w konsekwentny system zasad i działania. Proctorowie walczą o te racje i oto otrzymujemy jeszcze jedną literacką próbę ocalenia zasad ostatecznych, tych z programu życia indywidualnego i społecznego, do których należy - wolność wyboru, zasady etyki, miłość, męstwo, obowiązek, konsekwencja działania, przystawalność zasad i działania.
Te właśnie motywy i racje z dziedziny psychopatologii społecznej, ale również zatrącające o problematykę polityczną wyeksponował Zygmunt Hübner w swoim spektaklu. Opowiedział się wprost, w tonie podobnie jak pisarz bezpośrednim i zaangażowanym, za ludzką godnością i odwagą, wolnością i uczciwością, a więc w obronie wartości podstawowych.
Miller, który przeważnie jest w swoich dramatach społecznikiem, zaczyna być także moralistą: w świecie brutalnej siły i ścierania się interesów materialnych, wpływów i władzy poszukuje podstawowych wartości ideowych i moralnych jako jedynego azymutu ludzkiego życia i działania. Zygmunt Hübner, twórca tego świetnego spektaklu telewizyjnego, rzetelnego, pasjonującego, z udziałem znakomitych aktorów, zdaje się być podobnego jak autor zdania. Sukces spektaklu zasadzał się więc nie tylko na perfekcji wykonania, lecz także na jakiejś niezwykle gorącej temperaturze emocjonalnej widowiska, będącego przekazem prostych, a przecież niepodważalnych prawd człowieczych.
Elżbieta Królikowska
”Ekran” nr 13, 1 kwietnia 1979
POLOWANIE NA CZAROWNICE. Znakomity spektakl ukryty przed widzem (Andrzej Żurowski)
Miał Zygmunt Hübner szczęście. Nie dożył czasów, w których telewizja publiczna jego wielki spektakl, “Czarownice z Salem” Arthura Millera, upchnie gdzieś o północnej godzinie. Można oczywiście zrozumieć zbożne wahania decydentów, czy w ogóle należy dzisiejszym Polakom przypominać dzieło znakomitego reżysera, który tak parszywie - i, co gorsza: z taką siłą przekonywania - szydzi z nietolerancji; i, co gorsza: z nietolerancji ortodoksyjnych katolików o niezachwianie konserwatywnej orientacji. Ostatecznie jednak tv zdecydowała się na i Panu Bogu świeczkę, i na diabłu ogarek: emitowała “Czarownice” i skrzętnie je zarazem ukryła - ni stąd, ni zowąd w czwartek, pomiędzy... tuż przed północą a godziną blisko drugą nad ranem.
Dzieło Hübnera w ten właśnie sposób nadano... po raz pierwszy od premiery sprzed szesnastu lat! Tak właśnie wyeksponowano przedstawienie, które w świadomości kulturalnej znajdować się winno w kanonie telewizji polskiej i ponad wszelką wątpliwość należy do jego artystycznych słupów milowych. Czarownice Hübnera to nie tylko majstersztyk reżyserski, to także plejada kreacji. To Wilhelmi, Zapasiewicz, Walczewski, Łapicki, Dałkowska w rolach spośród najprzedniejszych w ich telewizyjnym dorobku. To wielka Małynicz i olśniewający debiut Głąbczyńskiej. To wielka karta w dziejach współczesnej sztuki teatru małego ekranu, zupełnie nieznana młodszym generacjom polskiej inteligencji. No i co z tego? Kogo to może obchodzić pośród spraw ważniejszych przecież, a w każdym razie bardziej pryncypialnych.
Napisał Miller “Czarownice” z oburzenia i sprzeciwu wobec maccartowskich polowań na komunistyczne czarownice. I przekroczył w nich równocześnie kontekst politycznie doraźny. Także dlatego jest to sztuka tak wybitna i ważna. Bo jest to sztuka o samej istocie nietolerancji i o zbiorowym szaleństwie. Przerażająca - pada w tekście - "beztroską pewnością siebie", jaka opanować potrafi sędziów ludzi, którzy odważają się myśleć inaczej. Tych, którym "nie podoba się zapaszek tej władzy", jak bohaterowi władza Kościoła.
Bezwzględność sędziów jest wytłumaczalna. Teologia jest fortecą. I nawet najmniejsza szczelina w tej fortecy może okazać się zgubna. To prawda, oczywiście. Ale równocześnie - pytają Miller i Hübner - Czy już wszyscy oskarżyciele są święci?
Ma więc Telewizja Polska zupełną rację, by tak myślowo parszywe spektakle, jak “Czarownice z Salem”, kryć przed widzem głęboko w noc. A że artystycznie wielkie? Cóż z tego - w tym samym tygodniu teatr tv emitował wszakże i Kobrę, i pyszną komedyjkę Bałuckiego. Wszystko więc w najlepszym porządku.
Andrzej Żurowski
”Wiadomości Kulturalne” nr 24, 11 czerwca1995
CZAROWNICE Z SALEM (jw)
Ukryta pod historycznym kostiumem rozprawa ze współczesną nietolerancją
Dramat Arthura Millera nawiązuje do wydarzeń, jakie miały miejsce w XVII wieku w małym miasteczku stanu Massachusetts, kiedy to procesy czarownic ujawniły nietolerancję purytańskiej społeczności Nowego Świata. Lawinę zła w sztuce Millera wywołuje uboga dziewczyna. Powodowana osobistą zemstą oskarża byłego ukochanego o magiczne praktyki. Sprawa, niespodziewanie dla niej samej, zatacza coraz szersze kręgi. Powstały w 1953 roku utwór był, ukrytą pod historycznym kostiumem, rozprawą z ideologią i praktykami stosowanymi wówczas w stanach Zjednoczonych przez komisję do badania działalności antyamerykańskiej senatora MacCarthy'ego. W Ameryce tych czasów "Czarownice..." odczytywane były jako przeciwstawienie się zgubnym skutkom społecznej histerii wywoływanej przez ideologię. W Polsce epoki gierkowskiej, kiedy powstała telewizyjna inscenizacja Zygmunta Hübnera, na plan pierwszy wysunęły się problemy uczciwości wobec samego siebie, osobistej godności. Historyczna metafora Millera i w tym przypadku okazała się nośna - spektakl dostał nagrodę "Tygodnika Kulturalnego" za najlepsze przedstawienie 1979 roku. Na sukces złożyły się zarówno aktualność tekstu, jak i kształt artystyczny spektaklu.
Zygmunt Hübner pisał w swojej "Sztuce reżyserii", że o sukcesie teatralnego przedsięwzięcia decyduje w największej mierze umiejętność dobrania właściwej obsady. Udało mu się zapewnić współpracę wybitnych aktorów tamtych lat i połączyć odmienne style gry przedstawicieli różnych pokoleń aktorskich od Zofii Małynicz i Hanny Skarżanki, przez Romana Wilhelmiego, Zbigniewa Zapasiewicza aż po debiutantkę Lilianę Głąbczyńską.
"CZAROWNICE Z SALEM" - NAJLEPSZYM SPEKTAKLEM ROKU (PAP)
Podsumowanie plebiscytu telewidzów za 1979 r.
Końcowym akcentem ogólnopolskiego plebiscytu "wybieramy najlepszy spektakl teatru TV - roku 1979", zorganizowanego już po raz dziesiąty przez redakcję "Tygodnika Kulturalnego" i Towarzystwo Wiedzy Powszechnej, była w niedzielę 30.III. uroczystość wręczenia wyróżnień i nagród laureatom i uczestnikom.
Nadesłano ponad 24 tys. głosów - przeszło 3 tys. więcej niż w poprzednim plebiscycie. Najwięcej telewidzów uznało za najlepszy w ub. r. spektakl teatru telewizyjnego "Czarownice z Salem" Arthura Millera w reżyserii Zygmunta Hübnera, któremu wręczono medal pamiątkowy wg projektu artysty-plastyka Stanisława Sikory. Wszyscy pozostali współtwórcy wyróżnionego spektaklu otrzymali miniatury tego medalu i dyplomy.
Uroczystość, zorganizowana w siedzibie NK ZSL, zgromadziła również przedstawicieli Klubów Miłośników Teatru Telewizji, które wyróżniły się najbardziej w propagowaniu "Melpomeny z małego ekranu", organizując zbiorowe oglądanie przedstawień, dyskusje na temat poszczególnych sztuk itp.
Wyróżniającym się w plebiscycie placówkom przyznano nagrody rzeczowe, w tym telewizor kolorowy, magnetofony, rzutniki z kompletami przezroczy, reprodukcje dzieł malarskich itp. Przyznano też 26 nagród indywidualnych - w postaci wycieczek do Budapesztu - działaczom kulturalnym najbardziej zasłużonym w pracy z Klubami Miłośników Teatru TV.
NIE TYLKO SALEM
"Czarownice z Salem" napisał Arthur Miller w roku 1953, przyjęło się więc uważać tę sztukę, powstałą, w okresie apogeum "zimnej wojny" i amerykańskiego "polowania na czarownice", aranżowanego pod auspicjami słynnej komisji MacCarthy'ego, przede wszystkim za metaforę tamtego czasu, umieszczoną w XVII stuleciu. Istotnie, jeśli przyłożyć do Czarownic z Salem ten klucz, wydaje się on wyjaśniać wiele, omalże wszystko. Mamy tu więc zarówno obraz fanatyzmu ideowego, tropiącego zakamuflowanego podstępnie szatana, jak i histerię gawiedzi, mamy interes materialny bogaczy, ukryty pod pozorem ideologicznej krucjaty, mamy wreszcie komentarze do ówczesnych postaw politycznych. Takich jak np. postawa subiektywnie uczciwych, konserwatystów, którzy, niczym pastor Hale w tej sztuce, ugięli się jednak pod presją obłędu, lub postawa amerykańskich liberałów, których zajadłość prześladowań popchnęła na drogę radykalizacji i wyzbycia się naiwnych złudzeń, że wystarczy pilnować jedynie czystości własnej postawy (taką na przykład ewolucję przeszedł w tym czasie Chaplin, a również sam Miller, autor sztuki). "Czarownice z Salem" dają się więc odczytywać jako przekaz z czasów minionych, choć nie tak odległych, jako głos w polemice politycznej.
Myślę jednak, że takie odczytanie wyjaśnia jedynie część treści, jakie przynosi ta sztuka, że jest ono trafne, lecz przykrótkie, i to w obie strony - zarówno w stronę współczesności jak i w stronę historii społeczeństwa amerykańskiego. Oryginalny, angielski tytuł sztuki Millera nie brzmi Czarownice z Salem, pod którą to nazwą sztuka ta zdobyła popularność w Europie, lecz Crucible, co oznaczać może zarówno "próbę ognia", jak i "tygiel". Tyglem - określanym zazwyczaj jako "the melting-pot" - nazywa chętnie historiografia amerykańska Amerykę w ogóle, nowy kontynent, na którym, jak w tyglu, z mieszaniny rozmaitych wpływów, kultur i narodowości wytopiła się nowa jakość tego narodu, jego współczesne oblicze. A więc, być może, Arthur Miller nazywając w ten sposób sztukę chciał również zwrócić uwagę nie tylko na "ogniową próbę", którą przeszło społeczeństwo amerykańskie w latach pięćdziesiątych, ale także na coś dawniejszego, coś, co istotnie - a nie jedynie w sensie metaforycznym - sięga aż XVII wieku, na jakiś błąd lub skazę, tkwiące u samych początków społeczeństwa amerykańskiego.
Koncepcja "błędu początkowego", czegoś w rodzaju grzechu pierworodnego, nie jest obca myśli amerykańskiej, która - pamiętajmy - przez długie okresy rozwijała się w kręgu różnych wpływów protestanckich i sekciarskich, a wiec silnie przeżywających doktrynę determinizmu. Glosy takie, np. odezwały się dość licznie w okresie wielkich zabójstw politycznych - Johna i Roberta Kennedych czy Martina Luthra Kinga. Mówiono wtedy, że naród powstały na gruncie zbiorowej zbrodni, jaką było wycięcie w pień Indian amerykańskich, nie może być wolny od Kainowego piętna, popychającego go w stronę morderstw jako instrumentu walki politycznej.
Były to głosy wyrzutu i rozpaczy, podobne w istocie do tego, jakim jest głos Arthura Millera w "Czarownicach z Salem". A więc, być może, ów wiek XVII, który stanowi teren akcji dramatu, nie jest jedynie bezpieczną przesłoną, skrywającą treści współczesne; być może wiek ów traktować należy także znacznie realniej: jako rodzaj przekleństwa, które ciąży nad współczesnością, jako początek skazy która - powstawszy na samym dni amerykańskiego tygla - powraca później z cykliczną regularnością aż do czasów nam współczesnych.
Myślę, że tę wątpliwość czy tę dwuznaczność wyczul znakomicie Zygmunt Hubner, realizując w Teatrze Telewizji jedno z najznakomitszych przedstawień "Czarownic z Salem", jakie można było oglądać w Polsce, a także, w i moim odczuciu, przedstawienie przewyższające swoją jakością znaną francuską wersję filmową. Jego "Czarownice z Salem" nie są jedynie sztuką współczesną, rozgrywającą się w przebraniu historycznym, lecz można je rozumieć także jako studium historii nie w tym znaczeniu oczywiście, by wnosiło ono jakieś nowe elementy do rozumienia epoki, lecz w sensie psychologicznym i moralnym.
Chodzi po prostu o to, że ani przez moment nie odczuwamy tu, by spod historycznego kostiumu czy peruki mrugało do nas porozumiewawczo czyjeś oko, jak to się dość często dzieje w podobnych sytuacjach, lecz że w wydarzeniach dramatu przeglądają się przede wszystkim ludzkie dylematy moralne, a także zbiorowe odruchy społeczności, równie doniosłe i złożone przed wiekami, jak przed ćwierćwieczem czy wreszcie w czasach nam współczesnych. Dzięki akcentowi, położonemu na psychologię i moralistykę, a także mechanizm psychozy zbiorowej "Czarownice z Salem" zyskały więc przedłużenia niejako w obu kierunkach - zarówno w stronę przeszłości, jak i teraźniejszości, zyskały również wymiar uniwersalny.
Z zawiłości postaw i reakcji, prezentowanych w tym dramacie, Hübner wyprowadził w istocie dramat o oczyszczeniu. Jest to w efekcie opowieść o granicy, do której człowiek godzić się może z okolicznościami, presją otoczenia, wreszcie własną małością i zwyczajnym strachem, a od której - nawet za cenę życia - rodzi się potrzeba oczyszczenia, a więc przede wszystkim zgody z własnym sumieniem, własną prawdą, własnym zmysłem moralnym.
Tę linię dramatu bardzo pięknie wyakcentował w swojej kreacji Roman Wilhelmi, grający rolę Proctora. Widzimy tu nieomal naocznie, jak posiać pogodnego i nie gardzącego urokami życia farmera stopniowo traci swoją rodzajowość, by krystalizować się w osobę bohatera, odnajdującego na końcu jedyną wartość moralną, jaką jest wartość prawdy. Jakby negatywem tego losu jest postać pastora-egzorcysty, którą gra Zbigniew Zapasiewicz. W pierwszych scenach sztuki z subiektywnie uczciwym przekonaniem o powadze swojej misji przystępuje on do walki z szatanem, w ostatnich, złamany, z pełną świadomością swojej roli, stara się namawiać ludzi do kłamstwa i tchórzostwa, uważając, że nic nie jest warte ludzkiego życia. Znowu - po "separacji", o której pisałem niedawno - świetną rolę zagrała w telewizji Joanna Żółkowska jako Mary Warren - jedna z dziewcząt, wykorzystywanych przez trybunał do mnożenia oskarżeń. Spektakl ten zresztą mieni się od bardzo trafnie rysowanych ról, jest popisem aktorstwa przenikliwego, realistycznego, które przybliża i uwspółcześnia treści sztuki, czyniąc ją tym, czym chciał ją uczynić zarówno autor, jak i reżyser - przeżyciem moralnym, dotyczącym prób, jakim poddany może być każdy, w każdym czasie, nie tylko w Salem.
TYDZIEŃ PRZED TELEWIZOREM (Teleskryba)
Podobno dobre samopoczucie jest podstawą sukcesu. Próbę egzemplifikacji tej potocznej prawdy z kategorii tzw. mądrości życiowych można było zaobserwować ostatnio aż nadto wyraźnie w małym okienku. Jednak o prawdziwy sukces w dziedzinie, która nas tu dziś interesuje, a więc w telewizyjnym teatrze, bynajmniej nie tak łatwo. Zgodna jest co do tego prasa publikująca krytyczne uwagi już to pod adresem konkretnych pozycji repertuaru, już to koncepcji programowej tego teatru, a właściwie braku takowej. Jeśli idzie natomiast o dobre samopoczucie... Tutaj, proszę państwa, niewątpliwie mamy przody. Dowodem laurka, jaką w ostatnim wydaniu "Pegaza" sporządziła telewizja sama sobie chwaląc się w tekstach rozpisanych na głosy. Konkretnie chwalono inscenizację "Czarownic z Salem". Żeby nie było nieporozumień: my również wysoko oceniamy spektakl Zygmunta Hübnera zrealizowany dla poniedziałkowego teatru, czemu dajemy wyraz w publikowanej obok recenzji. Cóż, dotychczas jednak było tak, że telewizja przygotowywała programy, zaś od chwalenia, ganienia i w ogóle oceniania wszystkich jej przedsięwzięć była jednak prasa: krytycy, dziennikarze, czytelnicy i telewidzowie nadsyłający swoje uwagi do gazet i czasopism. Czyżbyśmy byli świadkami historycznego przełomu w tradycyjnym i chyba nie tak nonsensownym obyczaju? Może, może...
Wróćmy jednak - jak mawia pewien redaktor z telewizji - do naszych baranów. Niczego nie ujmując ani precyzyjnej, przemyślanej koncepcji reżyserskiej, ani doskonałym wykonawcom wszystkich ról, trzeba powiedzieć, że sztuka Millera stanowi pozycję repertuarową sprawdzoną we wcześniejszym rozpowszechnianiu, więc i w pewnym sensie naznaczoną stygmatem sukcesu scenicznego. Rzecz jasna, taki wybór przemawia za teatrem telewizji, nigdy przeciw. Przypomnę, że nie na czym innym, lecz właśnie na repertuarze zweryfikowanym w uprzednich inscenizacjach, więc na antologii klasyki dawnej i nowej, sensownie zestawionej i realizowanej przez najlepszych naszych reżyserów teatralnych, filmowych, telewizyjnych opierał swe niedzsiejsze sukcesy teatr Telewizji Polskiej. Ten sprzed lat. Ten, o którym nie mówiło się w "Pegazie", choć "Pegaz" wtedy też istniał i nie był najgorszy.
Klasyka to jedna z możliwości repertuarowych teatru telewizji, na pewno najważniejsza. Drugą możliwość odsłoniła, a może tylko przypomniała, niedawna inscenizacja współczesnej sztuki węgierskiej pt. "Wdowy" pióra Akosa Kertesza, dokonana Olgę Lipińską. Była to nie tylko polska, lecz w ogóle światowa prapremiera tej sztuki i myślę, że dobrze się stało, iż miała ona miejsce właśnie w Warszawie. O sukcesie "Wdów" można bowiem mówić bez kurtuazji. Interesująca problematyka moralna sztuki, którą ktoś nazwał nie bez racji węgierskim "Domem kobiet", spora doza obyczajowości, wreszcie i pewna temperatura emocjonalna tego na poły psychologicznego, na poły sensacyjnego utworu - wszystko to stanowi zespół cech, które - jak się wydaje - świadczą dobrze o współczesnym dramacie węgierskim. Widowisko było przy tym popisem scenicznym czterech aktorek: Ryszardy Hanin, Barbary Wrzesińskiej, Emilii krakowskiej i Joanny Żółkowskiej i choć zdałoby się nieco więcej powściągliwości w interpretacji niektórych postaci (dotyczy to zwłaszcza roli Anny w wykonaniu Żółkowskiej), to przecież w owych portretach zawarła się duża doza prawdy o człowieku.
Węgry zna się w Polsce doskonale jako teren ożywionych ruchów turystycznych, mniej - ruchów intelektualnych. Stosunkowo dobrze rozpoznany jest film węgierski, nieco mniej literatura, jednakże okazji do spotkań ze współczesnym dramatem węgierskim podejmującym odważnie problematykę moralną - mamy naprawdę niewiele. Telewizja ma tu olbrzymie pole do popisu, oczywiście nie tylko w przypadku Węgier. Warto może znowu odwołać się do dobrych doświadczeń z przeszłości, kiedy to import sztuki z zaprzyjaźnionego kraju, czasem nawet sztuki razem z reżyserem, był w praktyce naszego teatru telewizji działaniem systematycznym. W ramach wymiany z innymi telewizjami oglądaliśmy kiedyś sporo wartościowych pozycji wzbogacających nie tylko naszą wiedzę o tych krajach, lecz także paletę środków inscenizacyjnych, reżyserskich, aktorskich, jeśli widowisko przygotowywał z polskimi aktorami zagraniczny reżyser.
Oczywiście, częstotliwość węgierskich, radzieckich, czeskich, jugosłowiańskich, bułgarskich wieczorów teatralnych w polskiej telewizji jest ograniczona międzynarodowymi umowami. Niezależnie jednak od tego, warto częściej zaglądać do współczesnej "sztukoteki" naszych bliższych i dalszych sąsiadów, nawet wtedy, kiedy może się okazać, że nie zawsze znajdziemy tam dzieła wybitne, a czasem tylko interesujące. Ale i tak warto. Potwierdza to inscenizacja dramatu Kertesza i życzliwe przyjęcie, z jakim spotkał się spektakl, na razie - na łamach prasy.
Z DNIA NA DZIEŃ (Jerzy Andrzejewski)
[...] Wczoraj w Teatrze Telewizji znakomite, w reżyserii Zygmunta Hübnera, przedstawienie sztuki Arthura Millera "Czarownice z Salem". Ten słynny w swoim czasie dramat (powstał w roku 1953), chociaż autor posłużył się tematykę historyczną, aby uderzyć w schorzenia czasów maccartyzmu, wcale się nie zestarzał, świadcząc, jak kusa wyobraźnię miewają ci wszyscy wróżkowie, którzy przy różnych okazjach głośno krzyczą, iż historyczny kostium nie może dziełu sztuki zapewnić trwalszego bytu.
Z licznej i we wszystkich, zresztą niełatwych rolach, obsady szczególnie mi się podobali: Zofia Małynicz (Rebecca Nurse), Joanna Żółkowska (Mary Warren), Ewa Dałkowska (Elizabeth Proctor) oraz Roman Wilhelmi (John Proctor). [...]
DIABŁY Z SALEM. SPOTKANIE NA WIDOWNI DLA MILIONÓW
SPECYFIKĘ dzieła określa forma jego odbioru. Niewyobrażalny zasięg widowiska telewizyjnego nie ocala go przed ulotnością. Jeden wieczór, dwie godziny, czasem powtórzenie i potem mrok archiwum. Gdzieś tam w pamięci telewidzów pozostają jednak okruchy tego co przeżyli, wrażeń wywołanych oglądaną sztuką, refleksja nad sytuacją w której znaleźli się jej bohaterowie.
Nic nie zapowiada byśmy znaleźli się w sytuacji "czarownic" ze sztuki Artura Millera, przypomnianej w Teatrze Telewizji. Dramat oparty na wydarzeniach prawdziwych sprzed przeszło dwóch wieków, powstał jako protest przeciw określonej sytuacji politycznej panującej w Stanach Zjednoczonych na początku lat pięćdziesiątych. Dziś mówi przede wszystkim o zachowaniu się ludzi - w nieludzkich sytuacjach, w których strach i historia zostają wykorzystywane bynajmniej nie przez diabła, ale siły bardzo doczesne i określone.
Tak, ale mimo wszystko to jest sztuka o szatanie. O diable, którego nie wytwarza ani wyobraźnia, ani wiara. Pojawia się on w pułapce zastawionej na samego siebie przez człowieka, który mimo woli usuwa ze swojego życia podstawowe nakazy prawdy, miłości, otwartości. Wytworzoną pustkę, wypełnia sabat lęku, chciwości, namiętności i historycznego opętania strachem. Ktoś musi na tym skorzystać, komuś to jest potrzebne. Tym, którzy chcą utrzymać i poszerzyć swoją władzę i majątek. A przecież wystarczył tylko jeden krok w śmierć, dokonany przez zwykłego prostego i grzesznego człowieka, który nie chciał zgubić swojego imienia - aby te wyrozumowane "diabelstwa" okazały się okrutnym szalbierstwem.
John Practor - Romana Wilhelmiego jest człowiekiem nieskomplikowanym, gwałtownym i uczuciowym. Ulega pokusom, ale przyjmuje zasady moralne w ich najczystszej i najprostszej formie. I dlatego przezwycięża diabla zawiłych formułek prawnych. Podobnego wyboru, ale inaczej motywowanego dokonuje stara Rebeka. Ocaliła się przed ogólnym szaleństwem za tę samą cenę - własnej śmierci. Jest tragiczna, spokojna i pewna swojej przewagi moralnej. Taką Rebekę dała nam Zofia Małynicz.
W widowisku telewizyjnym najpełniej ujawniły się role kobiece. Wynikło to także ze specyfiki naszego teatru telewizji wspaniale wykorzystanej przez reżysera i kamerzystów. Najważniejsze epizody tego spektaklu są rozegrane na zbliżeniach. Widz śledzi grę uczuć, wyrazistość i subtelność reakcji, wszystko co najpełniej może wypowiedzieć zbliżenie twarzy kobiecej. Dostrzegamy tę niezwykłą twardość kobiet, nagle ustępującą cierpieniu, spokój, który jest głębokim bólem wyraziściej przemawiającym od krzyku, wymowę rozszerzających się w przerażeniu źrenic Elizabeth Proctor (Ewa Dałkowska) patrzącej zza krat na śmierć męża. To również przeobrażenia pięknej twarzy Abigail, gdy czułość i nadzieja ustępują nienawiści. Abigail Wiliams (Liliany Głąbczyńskiej) prowadzi wielką grę tak, jak wicegubernator Doenforth (Andrzej Łapicki), ale nie dysponując władzą i siłą, wykorzystuje wspaniale sugestywność swojej kobiecości.
Jest jeszcze naiwna impulsywność Mary Worren. Joanna Żółkowska doskonale wykorzystała ważną dla tej postaci naiwność i chmurną przekorę młodziutkiej dziewczyny, ulegającej nastrojom, urzeczonej "władzą" pogrążania ludzi, których zresztą nie lubi. Mary staje się na krótką chwilę bohaterką, pragnącą ocalić swoje ofiary, by potem znów pogrążyć się w przerażenie i chaos.
Tyle o kobietach. Szczególne miejsce zajmuje w tej sztuce John Hale. Z jego pojawieniem się niebezpieczna intryga ograniczona do wąskiego kręgu mieszkańców Salem, intryga pastora Parissa (Marek Walczewski) rozrasta się do rzeczywiście diabelskich wymiarów. Hale rozpętał burzę, stara się ją uciszyć i staje się nagle małym, niepotrzebnym i tragicznym człowieczkiem, zasługującym mimo wszystko raczej na współczucie niż potępienie, co w sposób wyrazisty i subtelny zarazem zaznaczył Zbigniew Zapasiewicz.
Nie ma w tym spektaklu roli, która byłaby nieważna. Tak zwykle bywa w przedstawieniach realizowanych przez Zygmunta Hübnera. Pozorny chłód doskonałej roboty i w istocie wiele uczucia.
Z TYGODNIA. HISTORIA I POLITYKA (m. m.)
"Czarownice z Salem" Arthura Millera - dzieło jednego z najwybitniejszych, współczesnych pisarzy amerykańskich (ur. 1915) - to opowieść o zbiorowym szale, o historii, która może stać się siłą materialną. Takim szałem naznaczone były w dawnych wiekach polowania na czarownice, takim stały się również w czasach nam bliższych nagonki, wymierzone przeciwko ludziom wolnym, lecz inaczej myślącym. Bezpośrednim bodźcem, który wpłynął na powstanie sztuki, były słynne "procesy czarownic", wytaczane w USA przez tzw. komisję McCarthy'ego ludziom, podejrzanym o komunizm. Sięgnął Miller po materię historyczną, która stała się pretekstem ukazania mechanizmów społecznych i politycznych, rządzących tego rodzaju nagonkami. Talent pisarza przecież sprawił, że sztuka ta pozostała żywa do dziś - jest bowiem tyleż pamfletem politycznym, co i głębokim studium ludzkiej psychiki, człowieczej siły i słabości.
Dobrze się stało, że Teatr TV sięgnął po tę sztukę, która miała już kilka interesujących wystawień na naszych scenach. Jej prezentacja stała się obecnie sukcesem reżyserii (Zygmunt Hübner i Barbara Borys-Damięcka jako reżyser obrazu), sztuki aktorskiej, scenografii (Allan Starski). Co się rzucało przede wszystkim w oczy, to niezwykłe nasycenie, wielka intensywność obrazu: spektakl bez pustych miejsc, bez martwych sekwencji. Dramat ludzi z Salem stał się wielkim, zapierającym oddech przeżyciem widowni.
Wielka tu rola Zbigniewa Zapasiewicza. Zwycięski, pełen pychy pastor Hale, wybitny egzorcysta, wychodzi z Salem jako człowiek złamany. Zapasiewicz potrafił nadać tej postaci rysy prawdziwie tragiczne. Obok tej roli wypada postawić wybitne osiągnięcia Andrzeja Łapickiego, Marka Walczewskiego, Romana Wilhelmiego, ale nie dość na tym: właściwie nie było w "Czarownicach z Salem" ról źle zagranych, aktorów nietrafnie obsadzonych. Pragnąłbym więc wymienić i Zofię Małynicz, i Bolesława Smelę, i Gustawa Lutkiewicza, i Joannę Żółkowską, i Ewę Dałkowską.
Rzecz to ważna: w Teatrze TV tkwi nadal ogromny potencjał twórczy. Spektakl Zygmunta Hübnera dowiódł, że potencjał ten można aktualizować - z wielkim pożytkiem dla sztuki i dla widowni.
CZAROWNICE Z SALEM (eb)
Sztuka wybitnego amerykańskiego dramaturga napisana została w czasach zażartego "polowania na czarownice" osławionej komisji do badania działalności antyamerykańskiej. Ten współczesny protest humanisty przeciw nietolerancji, łamaniu ludzkich charakterów, przeciw dogmatowi i fanatyzmowi, ubrany został w czytelny kostium historyczny. Akcję sztuki umieścił bowiem Arthur Miller w czasach, gdy w Nowej Anglii osiedlali się pierwsi koloniści. Tematem sztuki są losy wiejskiej dziewczyny Abigail, która swojego byłego kochanka oskarża o wróżbiarstwo, uprawianie czarnej magii i demoralizację kobiet. Wokół tej afery toczy się dramatyczny religijno-polityczny proces, podczas którego bestialsko depcze się ludzką godność i wolność. Historia ta opisana została przez Millera z wielką pasją i ogromnym wyczuciem dramaturgii teatralnej. W Teatrze Telewizji powstało sugestywne widowisko, które dzięki znakomitej obsadzie aktorskiej i sprawnej reżyserii trafia do uczuć współczesnego widza.
"CZAROWNICE Z SALEM" ZWYCIĘŻYŁY W PLEBISCYCIE TELEWIDZÓW (Bogdan Słowikowski)
Z wystąpienia uczennic - "Nigdy nie pozostaniemy obojętni na piękno Teatru TV". Z przemówienia młodego technika - "Telewizjo, ty kierujesz uczuciami i myślami wszystkich ludzi". Oto przejawy wzruszeń i emocji, jakie towarzyszyły w ostatnią niedzielę finałowi plebiscytu...Wybieramy najlepszy spektakl Teatru TV - roku 1979".
Ta od 10 lat organizowana impreza przez Redakcję "Tygodnika Kulturalnego" i Towarzystwo Wiedzy Powszechnej (przy współudziale wielu instytucji, m. in. znacznej pomocy ZG RSW) powołała do życia jedyny społeczny ruch intelektualny wokół telewizji, a konkretnie jej teatru. W tym roku przedstawiciele 3 tysięcy klubów miłośników Teatru TV nadesłali 24 317 głosów (recenzji) do organizatorów plebiscytu, trzy tysiące więcej niż w roku ubiegłym. Największe uznanie zdobyła inscenizacja "Czarownic z Salem" Arthura Millera w reżyserii Zygmunta Hübnera.
Najmniej głosów padło od warszawskich telewidzów, najwięcej - ze środowisk młodzieżowych na prowincji. Wśród nich działa zresztą dwie trzecie wszystkich klubów.
Placówki te nie są nigdzie oficjalnie zarejestrowane, nie istnieje żadna federacja dyskusyjnych klubów telewizyjnych. Na przykład, w rodzinie górnika Edwarda Apanela (telewizyjny klub rodzinny Apanelów otrzymał nagrodę), jej członkowie spotykają się regularnie od 10 lat w poniedziałki w mieszkaniu przy ul. Niepodległości w Wałbrzychu. "Ja nie wierzę, że telewizja rozbija rodzinę - mówi Janina Apanel. - Moje córki są od 10 lat mężatkami i mimo to regularnie odwiedzają nas, by obejrzeć wspólnie teatralne przedstawienie w telewizji."
Edward Apanel przypomina sobie, że jego pierwszym spotkaniem z "żywym teatrem" była wizyta przed laty we wrocławskiej operze na spektaklu "Żydówka". Dziś, wraz ze swoją liczną rodziną podejmuje dyskusje na kanwie obejrzanych w tv sztuk teatralnych.
Kolejny laureat - Antoni Antkowiak. Prowadzi on w Oleśnie Śląskim osiedlowy klub Społeczno-Wychowawczy. Od 1873 roku w każdy poniedziałek zbiera się w tym klubie około 20 osób. "Młodzi ludzie przychodzą tam gdzie dzieje się coś ciekawego - mówi pan Antkowiak". Dodaje - "W tak małej, jak nasza, miejscowości można wychować widza widowisk artystycznych głównie poprzez kontakt z ambitnymi przedsięwzięciami telewizyjnymi. A są nimi przede wszystkim właśnie telewizyjne inscenizacje teatralne".
Program telewizyjny jest zjawiskiem ulotnym. Dzięki plebiscytowi teatralne widowisko tv przetrwa dłużej w pamięci telewidzów. Zygmunt Hübner podkreślił, że siłą "Czarownic z Salem" jest siła myśli, problem odwagi cywilnej, obrony godności i własnej twarzy. Według reżysera - to właśnie uznanie tych wartości przez telewidzów zasługuje na wyjątkowe wyróżnienie.