Teatr Telewizji

premiera 5 lutego 1973

reżyseria - Zygmunt Hübner

przekład - Wacława Komarnicka, Krystyna Tarnowska

realizacja TV - Alicja Ślężańska

scenografia - Xymena Zaniewska

obsada:

Alison - Pola Raksa

Helena - Hanna Okuniewicz

Jimmy - Roman Wilhelmi

Cliff - Wojciech Pszoniak

Pułkownik - Tadeusz Białoszczyński


MIŁOŚĆ I GNIEW (A.B.)

W Teatrze Telewizji zobaczyliśmy wczoraj „Miłość i gniew”, słynną, legendarną niemal sztukę Johna Osborne'a. I jak to bywa, okazało się, że konfrontacja dzieła z jego legendą nie zawsze jest dla dzieła korzystna. Bo oglądało się ten doskonale skądinąd zrobiony spektakl nie bez pewnego zdziwienia, czy nawet rozczarowania: więc to jest ten sztandarowy utwór sztandarowego autora, inicjatora i przywódcy angielskich "młodych gniewnych"? To jest ów rewolucyjny okrzyk wściekłości i buntu, ów ładunek dynamitu podłożony pod brytyjski "establishment" i bomba, od której zadrżały szyby mieszczańskich kamienic - jak pisała londyńska prasa po prapremierze w roku 1956?
Doprawdy trochę trudno sobie przyczyny tego szoku wyobrazić. Żeby zrozumieć na czym owa burzycielska działalność Osborne'a polegała, trzeba dopiero przywołać wdzięcznej pamięci sagę rodu Forsyte'ów i uzmysłowić sobie, że tacy to właśnie nienagannie ułożeni, opanowani w każdym geście i słowie panowie i panie zaludniali angielskie sztuki współczesne jeszcze w latach pięćdziesiątych i że Osborne był pierwszym, który wdarł się do tego świata pięknych pozorów i wytwornych manier: wprowadził na scenę ludzi z tzw. niższych warstw społecznych. Z całym autentyzmem ich "nieeleganckiego" życia, z kompleksami i problemami, o których nie mówi się w salonie i przede wszystkim pokazał, że ludzie ci nie są bynajmniej z czcigodnych urządzeń brytyjskiej rzeczywistości zadowoleni. Przeciwnie, że się przeciwko nim buntują i to buntują w sposób, który uznano za groźny. Otóż i mamy przyczynę, dla której trudno się nam w „Miłości i gniewie” jakiejkolwiek "rewolucyjności" dopatrzyć: bo w końcu przeciwko czemu i jak buntuje się bohater tej sztuki? Jego totalny bunt przeciwko wszystkiemu i wszystkim sprowadza się do histerycznych wybuchów i prowokacji na rodzinną skalę i spada na głowę Bogu ducha winnej żony. Cały jego gniew wygląda raczej na pozę przybieraną na użytek otoczenia niż na jakiś protest społeczny. I nie zmienia tego odczucia fakt, iż źródłem jego frustracji ma być małżeństwo z dziewczyną z wyższej sfery i niemożność wewnętrznego wyzwolenia się z istniejących podziałów społecznych.
Tak więc „Miłość i gniew” objawiła się nam nie jako buntowniczy dramat społeczny, ale jako zwykła sztuka psychologiczna. Sztuka znakomicie zresztą napisana, nie pozbawiona pewnej obyczajowej ostrości, przede wszystkim - sztuka ze świetnymi rolami. Grana też była koncertowo - Pola Raksa, Wojciech Pszoniak i Roman Wilhelmi stworzyli tercet, na który patrzyło się z prawdziwą satysfakcją.
Oddzielne gratulacje należą się Wojciechowi Pszoniakowi za rolę Cliffa, utrzymaną bezbłędnie na cieniutkiej granicy pomiędzy błazenadą a prawdziwie ludzką rozpaczą, zagubieniem, poczuciem bezsensu swojej egzystencji.
A.B.
”Kurier Polski” nr 31, 6 lutego 1973

MIŁOŚĆ I GNIEW (es)

Przeminęła młodość i przygasł gniew, a jednak było to pokolenie, które odnowiło dramat angielski i wpłynęło na przekształcenia we współczesnym dramacie europejskim. Premiera „Miłości i gniewu”, sztuki dzięki której John Osborne zyskał sławę, odbyła się w roku 1956 na scenie Royal Court Theatre. Już w roku następnym widzieliśmy ten utwór w Teatrze "Ateneum" w Warszawie, a wczoraj oglądaliśmy go na małym ekranie.
Reżyseria Zygmunta Hübnera zatarła tło społeczne sztuki, które było pierwotnie głównym źródłem dramatycznych spięć i konfliktów oraz określało postawy bohaterów. Przedstawienie telewizyjne, nie tracąc nic z ostrości i wyrazistości utworu, zyskało wymiar szerszy, ponadpokoleniowy, egzystencjalny. Ujrzeliśmy "młodych-gniewnych" skazanych na walkę, która niszczy, i miłość - tę walkę prowokującą. Nie wikłając się w psychologizm, reżyser podkreślił konflikt charakterów i cierpienie ludzi szukających określenia swojej osobowości w starciu. Szkoda, że nie zawsze udawało się reżyserowi utrzymać napięcie tak charakterystyczne dla scenicznych realizacji tej sztuki, i stąd pewne dłużyzny, przed którymi nie zdołała uchronić nawet świetna gra aktorów.
Sztuka ujawniła bowiem pewne skłonności do melodramatu i histerii. Z napięciem jednak śledziliśmy znakomitą grę całego zespołu, a przede wszystkim Poli Raksy w roli Alison, Wojciecha Pszoniaka (Cliff Lewis) i Romana Wilhelmiego (Jimmy Porter). Ciekawą skalę interpretacyjną pokazała Hanna Okuniewicz w niełatwej roli Sheili Charles. Tadeusz Białoszczyński w niewielkim epizodzie Pułkownika zagrał dyskretnie i ciepło. "Zakończenie sztuki nie jest sentymentalne, jest ironiczne, mówi o dwojgu ludziach, którzy nie mogą już znieść dłużej bólu, jaki sprawia im ich własne człowieczeństwo" - pisał o swoim utworze John Osborne. I to wyznanie autora dostrzegł i wyraził reżyser.
es
”Słowo Powszechne” nr 31, 6 lutego 1973

TRAGEDIA DNIA POWSZECHNEGO (Roman Szydłowski)

„Miłość i gniew” Johna Osborne'a należy już dziś do klasyki dramaturgii współczesnej. Prapremiera tej sztuki przed 17 laty w londyńskim teatrze Royal Court zapoczątkowała całą falę utworów, ukazujących w krytycznym świetle dzień dzisiejszy Anglii. Kiedy dziś, po latach, wracamy znowu do tego dramatu, zadajemy sobie mimo woli pytanie: co ma on nam jeszcze do powiedzenia?
Okazuje się, że bardzo wiele. Reżyser spektaklu telewizyjnego Zygmunt Hübner potrafił sięgnąć do głębszych warstw sztuki. I oto wyszło na jaw, że nie to jest w niej najważniejsze, co zadecydowało o jej sukcesie w roku 1956: żywy, soczysty, autentyczny język, świetny obraz obyczajowości tych warstw, których teatr w Anglii nigdy przedtem nie pokazywał. Ta naturalistyczna warstwa sztuki najmniej nas dziś interesuje. Ale pod nią kryje się prawdziwa tragedia ludzi zagubionych w bezsensownym świecie, cierpiących, zadających sobie ból tylko dlatego, że się nie rozumieją, że nie umieją znaleźć celu życia, że nie ma dla nich sprawy, dla której warto by poświęcić coś więcej, niż ów kiosk ze słodyczami, jaki prowadzi bohater sztuki Jimmy Porter.
Tę prawdę doprowadził do świadomości widzów reżyser przedstawienia. Udało mu się to znakomicie dzięki świetnej grze aktorów. Pola Raksa, którą zbyt rzadko oglądamy ostatnio na scenie i na ekranie, zagrała rolę Alison wzruszająco. W finale przedstawienia wzniosła się na wyżyny prawdziwego tragizmu. Wrażliwym, neurastenicznym, a jednak wzbudzającym współczucie Porterem był Roman Wilhelmi. Bogate podteksty wprowadził do roli Cliffa - Wojciech Pszoniak. Hanna Okuniewicz była przekonującą przyjaciółką Alison, która odbiła jej męża. W spokojny, skupiony, mądry sposób zagrał rolę ojca Alison, starego angielskiego pułkownika, który widzi i rozumie koniec swojego świata - Tadeusz Białoszczyński.
Roman Szydłowski
”Trybuna Ludu” nr 36, 6 lutego 1973

MIŁOŚĆ I GNIEW (mb)

Już nie po raz pierwszy telewidzowie polscy zobaczą głośną przed trzydziestu laty sztukę Johna {#au#734}Osborne'a{/#} "Miłość i gniew". W cyklu Antologia Dramatu Powszechnego dramat ten przypomniany zostanie w inscenizacji telewizyjnej Zygmunta Hübnera (premiera odbyła się w 1973 r.). Jest to jedna z głośnych sztuk-manifestów angielskiej "nowej fali". Była wyrazem buntów młodej inteligencji angielskiej o robotniczych i plebejskich rodowodach, która w mieszczańskim społeczeństwie nie znajdowała szans dla spełnienia jej aspiracji. Wynikłe z dotkliwie odczuwanego bezrobocia tej warstwy młodej inteligencji manifestacje objawiały się głównie w sferze zachowań. Ale przy zewnętrznej drapieżności bohater "Miłości i gniewu" tęskni za prawdziwą miłością, poszanowaniem jego godności ludzkiej i statusu zdobytego na uczelni. W przedstawieniu Hübnera grają Pola {#os#5931}Raksa{/#}, Hanna {#os#13440}Okuniewicz{/#}, Wojciech {#os#1296}Pszoniak{/#}, Roman {#os#289}Wilhelmi{/#} i Tadeusz {#os#2377}Białoszczyński{/#}. Autorką scenografii była Xymena {#os#1322}Zaniewska{/#}, a przekładu Krystyna {#os#42065}Tarnowska{/#} i Wacław {#os#51144}Komarnicki{/#}. Emisja - 25 kwietnia.

MIŁOŚĆ I GNIEW (Miecz.)

Najciekawsze jak dotąd w bieżącym roku przedstawienie poniedziałkowe teatru tv: "Miłość i gniew" Johna Osborne'a w reżyserii Zygmunta Hubnera. Ja w tym miejscu nie piszę recenzji, bo nie interesuje mnie gładka sprawiedliwość: tę wymierza twórcom kasa. Piszę o tym, co mi się najbardziej rzuca w oczy i co się wciska to uszy.
W "Miłości i gniewie" największy dramat przeżywają słowa. Słowa się tutaj dewaluują (ale nie wszystkie), język gniewu w tej sztuce obnaża swą bezsilność. Gdy się ogląda "Miłość i gniew" to się wydaje, że nie ma już takich słów, które mogłyby drugiego człowieka ranić i zabijać. Język gniewu odrywa się od gniewu samego, im gniew jest większy, tym jego słowa bardziej się kompromitują; autonomiczne, zdepersonalizowane, puste słowa gniewu przechodzą mimo uszu i serca. Wypowiadający je człowiek jest śmieszny, bezbronny, wystawiany ze swym buntem na całkowitą obojętność. Język gniewu najskuteczniej parodiuje człowieka. Co więcej, słowa wypowiadane w gniewie najmniej mówią o człowieku, mimo, ze on sam odsłania się najbardziej. Kultura słowa jest wartością porządkującą wewnętrzny świat człowieka. Słowa gniewu nic nie mówią o tym świecie, bronią doń dostępu. Chcesz ukryć prawdę o sobie, zacznij się gniewać publicznie.
Słowa wypowiadane w gniewie konstytuują pracowicie złożony, szczelnie warunkowany świat grafomana-intelektualisty. Jimmy mnożący epitety, uwłaczający godności drugiej osoby - lecz przecie w tym wszystkim ani zimny ani wyrachowany. Słowa jego gniewu bardziej przypominają obronę niż atak. To intelektualista ubezwłasnowolniony. Znowu, słowa poddane wielkiemu pragnieniu zgody, słowa pieszczotliwe, całkowicie wychylone w stronę nadziei na kruche porozumienie, osadzają dwoje ludzi w trybach grafomanii sentymentalnej. Głupiutkie szczebiocące słowa, naładowane emocją. Te właśnie słowa jakby zwyżkują na swej wartości. To zabawne, gdy się wyobrazi, jak niedźwiedź Jimmy zacznie tłuc orzechy swej wiewiórce Alison. Choćby się chciało, iżby ją samą stłukł na kwaśne jabłko.
Prawdziwy odruch namiętności, ukazujący całkowitą bezsilność słów to ten, kiedy Helena podnosi rękę na Jimmy'ego. Lecz nie ma potem doić siły, by obronić sie przed wielką zgrywą w tym "domu wariatów", którego pensjonariusze zwykli żyć z procentów od słodyczy i dorównywać z nudów mądrościom niedzielnych gazet. Nie ma zwłaszcza tej siły wtedy, kiedy postanawia odejść.
To prawda, nie zapominajmy - za oknem są emerytowani pułkownicy, jest Anglia tracąca kolonię po kolonii. Ale język analizy socjologicznej wietrzeje najszybciej. Taka sobie, ponętna diagnoza sytuacji, też pada w sztuce: gdy już nie ma prawdziwych wartości, za które pokolenie mogłoby złożyć swe głowy, pozostaje jedyna możliwość - dać się pożreć kobietom. Ale kto jest tak naprawdę ofiarą? Czyż Jimmy urodzony nie w swojej epoce? Czy Alison, której epoka wali się w gruzy? Wielki poeta T. S. Eliot znacznie wcześniej napisał: Oto jak kończy się świat, nie z trzaskiem lecz ze skomleniem. Społeczny świat kończy się w całkowicie prywatnych ramionach i jest to może jedyna szansa dla człowieka.
W roku 1956, kiedy premiera ..Miłości i gniewu" w londyńskim teatrze "Royal Court", porównana została z eksplozją, można było głosić z całym przekonaniem, iż Osborne - jak pisze polski świadek premiery Bolesław Taborski - uchwycił zasadniczy problem naszych czasów: frustrację inteligencji, samotność, beznadziejność. Bogatsi dzisiaj o doświadczenia kontestacji lat ostatnich, nie przebierającej nie tyle to w gniewnych słowach co w czynach, inną musimy zaprząc optykę, by sztuce Osborne'a wymierzyć sprawiedliwość.
Nie ma już drzwi, które można by otworzyć dla problematyki tej sztuki kluczem klasowym: psychoanalityczny ujdzie od biedy (Jimmy ale chyba i Alison to jednostki autorytarne, sadomasochistyczne - pobierają się, by zmyć wobec siebie hańbę swych odmiennych pochodzeń, ale i by się dręczyć), najpewniejszy jest ten, który kują na naszych oczach. Umożliwiający swobodne wyjście z klatki z pozorami, oczywiście, na krótki tylko spacer - dla rozprostowania kości i uczuć.

"MŁODZI I GNIEWNI" PO LATACH (K. S.)

Oglądana po 17 latach od prapremiery sztuka Osborne'a "Miłość i gniew" wywołuje przede wszystkim gorzką zadumę nad czasem bezlitośnie dewaluującym niektóre postawy uznane za prawdziwe, sprowadzającym do nieoczekiwanie małych rozmiarów problemy i sprawy niegdyś głośne i rozdęte. Trudno dziś wprost uwierzyć, że właśnie ta sztuka wywołała onegdaj w angielskim społeczeństwie taki szok, swoistą eksplozję, której echo - jak pisał krytyk - "wciąż jeszcze niesie się po statecznych kuluarach angielskiej kultury". Już wtedy zresztą krytyka miała niejasne wrażenie, że rozgłos, jaki uzyskał utwór Osborne'a niepomiernie przerastał jego klasę artystyczną, że spowodowały, go raczej względy natury pozateatralnej. Osborne sformułował bowiem to, czym żyło ówczesne młode pokolenie inteligencji - jej bunt przeciw starej, konserwatywnej i kastowej Anglii, przeciw obłudzie i skostnieniu mieszczańskiej kultury. Bohater sztuki, Porter, uosabiał żywe w młodym pokoleniu nastroje frustracji i zniechęcenia, niewiary w sens życia. Dlatego może porównywano go z Hamletem, a autora nazwano "młodym gniewnym", które to określenie stało się odtąd hasłem wywoławczym pokolenia angielskich intelektualistów lat 50-tych.
Czym jest dziś dla nas ta sztuka i jej bohater? Jego "wielki" bunt zdaje się być przysłowiową burzą w szklance wody. Ta postać dziwnie zmalała, by nie rzec - skarlała, zatraciła swój autentyzm. Porter, którego oglądaliśmy na małym ekranie teatru TV, w wykonaniu Romana Wilhelmiego - jest po prostu żałosnym kabotynem, człowiekiem infantylnym i irytującym. Obserwując kolejne przejawy jego abnegacji i brutalności dziwimy się, że w postawie tego człowieka odczytywano kiedyś - i to nie tak dawno - manifest pokolenia. Perspektywa czasu ostro wydobyła na jaw tylko pożałowania godne przejawy jego buntu: chamskie zachowanie, demonstrację całkowitego braku uczuć, ustawiczne oskarżanie całego świata. A w parze z tym idzie, o dziwo, absolutny brak wymagań wobec samego siebie. Trudno go wręcz traktować poważnie. W swej nieszkodliwej (a jeśli chodzi o najbliższych nawet szkodliwej) czupurności przywodzi on wręcz na myśl owego inteligenta z wiersza Gałczyńskiego, któremu również roiło się, że walczy z całym światem, a w efekcie "paszkwil rąbnął na miejską pralnię". Porter w rezultacie także ogranicza się do tego, że mając ukończone studia pracuje w kiosku, a w domu wyżywa się w niszczeniu Bogu ducha winnej żony (ciekawa kreacja Poli Raksy). 2eby chociaż ona ucieleśniała sobą wady mieszczańskiego świata! Toteż próby tłumaczenia - w rozmowie owej żony z ojcem - jego zachowania tym, że urodził się w niewłaściwej dla siebie epoce - nie przekonują, podobnie jak smętne stwierdzenie Portera, że żyje w czasach, w których nie ma niczego, dla czego warto by umrzeć. Chyba w żadnej epoce nie ma miejsca dla ludzi, którzy niczego nie chcą z siebie dać, negują wszystkie wartości zastane, a żadnych nowych nie proponują w zamian. Którzy nie czynią najmniejszego wysiłku, aby świat zmienić. Bo jaki jest program konstruktywny Portera? Żaden.
Może rzecz w tym, że mamy już trochę dość tego typu bohaterów zarówno w literaturze, teatrze jak i filmie? I sztuki Osborne'a powstałej na zamówienie chwili nie można - jak to uczynił Zygmunt Hubner w TV - odrywać o kontekstu, tła z którego wyrosła, żeby była w ogóle zrozumiała.
A swoją drogą jak to historia kołem się toczy. Gdy "młodzi gniewni" oslągnęli już na Zachodzie swój zaawansowany wiek "tatusiowy", ich dorastający synowie poszli w ich ślady: włączając się w różne odmiany ruchu hippiesowskiego walczą ze światem zastanym, podobną bronią też niczego nie proponują, a wszystko negują.

OGŁASZAM PRZETARG (Zdzisław Morawski)

Bernard Shaw, gdy go ktoś spytał, jaka jest recepta na pisanie utworu dramatycznego odpowiedział, że jest to najprostsza w świecie sprawa; trzeba wprowadzić kilka osób na scenę i kazać im się kłócić. Przy tym sama treść kłótni nie ma większego znaczenia, motywów do wymyślań życie dostarcza w ogromnych ilościach. Bernard Shaw miał dużo racji, ale nie aż tak dużo, by można ją brać dosłownie, a John Osborne zdaje się, że tak zrobił. W utworze "MIŁOŚĆ I GNIEW" ludzie o coś się kłócą, z jakiegoś powodu kopią trepy, rzucają w siebie poduszkami i zabawkami, rzucają się na siebie, biją się po twarzach, ale o co im chodzi trudno pojąć. Może po prostu chcą się gniewać, uważają, że najlepszą formą bycia jest brutalny aż do kabotynizmu gniew. I tak jak salonowi ludzie Marivaux są obecni w życiu przez konwencję flirtu, czyli miłosnej gry, ludzie Osborne'a są obecni przez napuszony gniew, przez udawanie złości, przez niezadowolenie. Gniew zresztą wyzwala brutalność, która z kolei rozładowuje napięcie i uspokaja ludzi. Na scenie TV wyglądało tak, że jak ludzie zbili się po twarzach to wtedy uspokajali się i jakby mądrzeli. Patrząc na utwór i przedstawienie z tej strony przeżyliśmy interesujący wieczór, do czego przyczynili się aktorzy, a zwłaszcza Pola Raksa. Przedstawienie sprawnie wyreżyserował Zygmunt Hubner.
Zaś z innych godzin emisyjnych TV najczęściej oglądałem dziennik i najbardziej irytowały mnie komentarze, a zwłaszcza język tych komentarzy. Jest on zresztą bardzo podobny do wszelkich wstępniaków gazetowych.
Gdy słucham publicystyki TV, gdy przysłuchuję się komentarzom rodzi się we mnie chęć napisania paszkwilu: na TV, na biurokrację w gębie, na sloganowość, na to wszystko, co hamuje rozwój naszego życia. Ta chęć rodzi się i z tego, że paszkwil jako znakomity gatunek literacki nie jest dziś w ogóle uprawiany. Powodowany chęciami służenia sprawie, a także własnym, paszkwilanckim inklinacjom ogłaszam przetarg na paszkwilanckie pióro: kto zechce je kupić? Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że w felietonie o TV zamieszczam własne ogłoszenie i jeśli trzeba proszę ściągnąć opłatę ogłoszeniową z honorarium za ten felieton.

KRYTERIA WYBORU (SEG)

"Miłość i gniew" Johna Osborne'a oglądamy dzisiaj trochę inaczej. Mamy za sobą doświadczenia różnych odmian ruchów kontestatorskich, pokolenie młodych gniewnych dojrzało i ustatkować się, w miarą ubywania włosów na głowie i przybywania tuszy pisarze tego pokolenia zmienili zainteresowania i ochotę do szokowania otoczenia.
A dawniej? W połowie lat pięćdziesiątych debiut Osborne'a naprawdę coś znaczył. W słynącej tradycji i konserwatyzmu Anglii pojawił się pisarz (a w ślad za nim inni pisarze), który w drastyczny sposób ukazał niepokoją frustracje pokolenia młodzieży bez celu. A ponieważ zrobił to prawnie, zdradzając niewątpliwy talent, na pewien czas uwierzyliśmy, że młoda gniewna literatura to ważny problem życiowy i artystyczny.
Na gruncie polskim kariera gniewnej literatury nabierała jeszcze większego znaczenia. W latach debiutu Osborne'a wielką falą zaczęła płynąć do nas z Zachodu współczesna twórczość. Odrabiając kilkuletnie zaległości wpadaliśmy często w przesadę. Na szczęście okres euforii mamy już za sobą. Trzeźwiej i rozważniej losujemy kryteria. Wiemy już, że z całego nurtu gniewnej literatury nie wszystkie utwory wytrzymały próbę czasu. Wiemy też, że "Miłość i gniew" pozostanie, jako przejaw postawy prekursorskiej i świadectwo dobrej roboty dramaturgicznej. I dla tych dowodów sztukę należy wznawiać.
Telewizyjne przedstawienie w reżyserii Hübnera miało nawet jakieś elementy nowości i świeżości, a dzięki ciekawie dobranym wykonawcom (dawno nie występująca Pola Raksa, kolejna świetna rola Pszoniaka, będącego odkryciem ostatnich sezonów, sugestywne aktorstwo Wilhelmiego i Hanny Okuniewicz) nabrało znaczenia wydarzenia teatralnego.
Nie sprawdzałem, ale wydaje mi się, że "Ciotunia" Fredry rzadko grywana jest przez teatry. Wcale się nie dziwię. Komedia wzbudza we mnie zawstydzenie i zażenowanie. Starsza pani szukająca szczęścia w spóźnionych amorach, do tego oszukiwana przez otoczenie, jak powiadają dzisiaj - wystawiana do wiatru. Tego za wiele. Komedio-pisarstwo często żeruje na czyjejś głupocie i naiwności. Śmiejemy się z Wistowskiego i Pagatowicza z "Grubych ryb", ponieważ starokawalerstwo w istocie nie jest groźne. Staropanieństwo natomiast to dopust boży, z którego śmiać się nie wypada. A cóż dopiero, gdy występuje w parze z głupotą.
Łódzkie przedstawienie "Ciotuni" eksponując wszystkie wstydliwe strony komedii sprawiało, że jeszcze bardziej traciliśmy ochotę do oglądania. Młodzi w tym przedstawieniu byli dorodni i urodziwi, ciotunia poczciwa... Utrzymywanie jej w błędzie miało coś z okrucieństwa. I chociaż rzecz cała skończyła się, jak zawsze u Fredry, w nastroju pogodnym, "Ciotuni" nie zaliczam do najszczęśliwszych pomysłów repertuarowych teatru telewizyjnego.
Chwalony tu parę razy "Ekspres" Próchnickiego i Bielickiego podzieli chyba los innych telewizyjnych programów satyrycznych, chociażby "Wielokropka"... A stanie się tak dlatego, że w ostatnich wydaniach "Ekspresu" zabrakło Dobrowolskiego i Pokory, którzy stanowili podporę audycji. To oni zdobywali "Ekspresowi" widzów, ich absurdalne z pozoru dialogi były magnesem przyciągającym odbiorców. Dobrowolski i Pokora (głównie Dobrowolski!) stworzyli własny styl aktorstwa estradowo-kabaretowego. Bez Dobrowolskiego i Pokory w "Ekspresie" jest tylko Kwiatkowska i... parę osób, które do programu rozrywkowego trafiły przypadkowo.
To nie jedyne kłopoty z rozrywką. Poznał je również Jerzy Afanasjew podejmując ryzyko przeniesienia na mały ekran zebranych przez Tuwima curiosów literackich, folklorystycznych, obyczajowych... Trzy tomy "Cicer cum caule" dostarczają wspaniałej lektury i imponują pasją szperacką autora. Przeniesiona na ekran telewizora (w formie, jaką przedstawili nam Afanasjew i Ronczewski) sprawiały widzom sporo kłopotów. W jednym widowisku pomieszano zbyt wiele konwencji, wskutek czego na ekranie panował lekki bałaganik.

MŁODY GNIEWNY - PO LATACH (Janina Szymańska)

Kilkanaście lat temu Jimmy Porter po raz pierwszy wykrzyczał swój gniew ze sceny londyńskiego teatru Royal Court. Był on od początku młodzieńcem raczej niezrównoważonym, obrażającym się na świat o to, że sam nie ma ochoty korzystać z jego udogodnień. Świat bardzo się tym zmartwił, a Jimmy znalazł nawet wielu naśladowców. Stał się w ten sposób heroldem pokolenia niezadowolonych z siebie. Niezadowolenie siebie stanowiło niegdyś społeczny wyróżnik pokolenia. Dzisiaj stało się przyczyną dramatu rodzinnego.
Taki dramat przedstawił na scenie telewizyjnego teatru Zygmunt Hübner, przykrawając "Miłość i gniew" do potrzeb dzisiejszej uczuciowości. Otrzymaliśmy sztukę o tym, jak to w życiu bywa, kiedy mężczyzna jest słaby, a kobiety szlachetne.
Zabawna jest metamorfoza, jakiej uległ przy tej okazji główny bohater sztuki. Kiedyś był podobno cudownym chłopcem, wspaniałym mężczyzną, wyróżniającym się odwagą cywilną. A więc bohaterem ze wszystkimi cechami uwznioślającymi bohaterstwo. Jego brutalność i okrucieństwo traktowane są jako wyraz bezkompromisowego stosunku do świata, jeszcze jeden dowód niezależności myśli i ducha. Jimmy stał się wzorem postępowania dla wielu sobie współczesnych młodych ludzi tego pokolenia, które pomówiono potem o niedorozwój emocjonalny i brak instynktów społecznych. Sam Jimmy, pozbawiony społecznej racji swego postępowania, pozostał bohaterem sztuki obyczajowej. Jest dzisiaj, po latach, słabym i leniwym młodzieńcem, którego stać tylko na pokazywanie języka. Irytuje trochę jako egoistyczny truteń, z drugiej strony jednak budzi pewne współczucie, gdyż jest jedynie przedmiotem własnego dramatu, bezwolną kukłą w rozgrywce dwóch kobiet. Jednym słowem - został bohaterem melodramatu. Częsty to los wspaniałych niegdyś mężczyzn...
Stracił aureolę bohatera epoki. Zyskał za to - szansę przetrwania. Jako bohater sprawnie operującej napięciami uczuciowymi sztuki o miłości ma o wiele więcej szans na przyszłość. Nieco gorzej przedstawia się sprawa jego przyjaciela, Cliffa. Rozgrywka toczy się między Jimmym i jego dwiema partnerkami, Alison i Heleną. Cliff jest jedynie powietrzem, odbiera ciosy wymierzone w próżnię. Z chwilą, gdy nonkonformizm został uznany za normę, sytuacja szokująca - za anegdotę z życia wziętą, niepotrzebny stał się odgromnik. Cliff jest jedynie czynnikiem urozmaicającym akcję. Niepotrzebny świadek. I tak zagrał go w telewizyjnym przedstawieniu Wojciech Pszoniak, trochę zagubiony, trochę cudak. Smutny błazen, który przyćmiewał nawet czasem błazna brutalizującego, jakim był Jimmy Romana Wilhelmiego. Pola Raksa bardzo przekonująco zagrała Alison. Hanna Okuniewicz, zawzięta i surowa w części pierwszej, zapomniała chyba o tym, że za ową surowością musi kryć się jednak pewna fascynacja chamstwem, która uprawdopodobniłaby późniejszą grę miłosną.
Dzisiejszy Jimmy Porter z tych samych londyńskich scen wyśpiewuje swój bunt w prościutkich kantyczkach operujących pojęciami Nowego Testamentu. Subtelnie dziewczęcy Jezus Chrystus - Wielka Gwiazda stał się bożyszczem współczesnej młodzieży. Tego buntu nie wyjaśni odpowiedź na pytanie: czego im brak? Powstał on właśnie z ucieczki przed posiadaniem. Gniew jest ucieczką od dobrobytu, naiwną próbą życia na własny rachunek. Jednym z pierwszych takich właśnie uciekinierów - acz pełnych jeszcze pretensji i ubocznych niespełnionych marzeń - był Jimmy Porter. Kiedyś to był podobno wspaniały mężczyzna...
Teatr Telewizji - 5 II 73 - John Osborne: "Miłość i gniew". Tłumaczenie - Wacława Komarnicka i Krystyna Tarnowska. Reżyseria - Zygmunt Hübner. Scenografia - Xymena Zaniewska. Reżyseria telewizyjna - Alicja Ślężańska. Wykonawcy: Pola Raksa, Hanna Okuniewicz, Roman Wilhelmi, Wojciech Pszoniak, Tadeusz Białoszczyński.

NA POGRANICZU TRAGIZMU I ŚMIESZNOŚCI (Jacek Kowal)

Już raz ten dramat oglądałem. Przed wielu laty. Byłem znacznie młodszy i znacznie bardziej przejmowałem się losami głównego bohatera. Wiedziałem, że John Osborne (ur. 1929 r.) należy da pokolenia tzw. "młodych gniewnych" dramaturgów angielskich, wiedziałem też, że jego utwory ("Miłość i gniew", czy "Nie do obrony") idą z wielkimi sukcesami przez najważniejsze sceny świata, nie wiedziałem jednak wówczas, że gniew pisarza często sprowadza się do problemów pozornych, do ataków, w których tragizm splata się ze śmiesznością. Wtedy, przed laty, autentycznie przeżyłem tragiczne studium młodego człowieka. Jimmy, niespokojny duch przedstawienia, był dla mnie wcieleniem buntu przeciw światu, bezkompromisowym przeciwnikiem starego torfu społecznego, z którym nie mógł i nie chciał się pogodzić.
Wierzyłem, że jego nienawiść do świata ma swoje głębokie korzenie w społecznych uwarunkowaniach, że zło, które tkwi w nim, wyrasta z podłości, niesprawiedliwości, fałszu i okrucieństwo świata, w którym przyszło mu żyć. Słowem: szukałem wytłumaczenia jego źródeł w socjologii i naukach politycznych. Trudno mi było zgodzić się z myślą, że Jimmy to po prostu typ wrażliwości, model czułego sejsmografu psychicznego, który rysuje nie tylko wstrząsy "ziemi", ale przede wszystkim rejestruje niepokoje własnego organizmu psychicznego. Pamiętam, że solidaryzowałem się z jego buntem, że broniłem jego racji w sporach z kolegami, że był mi bliskim człowiekiem. Nawet, powiem więcej, widziałem w nim coś z siebie, jakąś niezgodę na życie, na jego rozliczne powikłania i ciemności, na zło, które napierało ze wszystkich stron na człowieka. Dramat był sugestywny. A postać Jimmy'ego zagrana znakomicie. Jego niepokój, permanentny stan stressów psychicznych; jego nerwowość i wybuchowość odpowiadały młodej wrażliwości. Jego bunt traktowałem jako bunt przeciw światu dorosłych, widziałem go w kategoriach pokoleniowych. To wspomnienie może być przyczynkiem, jak ważną funkcję w odbiorze sztuki ma także wiek.
A teraz? Teraz uważam, że przede wszystkim nie zagrał roli Jimmy'ego ten aktor, który powinien ją zagrać. Moim zdaniem R. Wilhelmi, przy wszystkich zaletach, nie mógł dobrze zagrać tej roli. Była to rola dla aktora, który powinien być przede wszystkim znacznie młodszy. Dobry mi młody, który dawno minął trzydziestkę. Jego lwi sposób poruszania drażnił i śmieszył. Ze scen tragicznych tworzył pastisze. Zamiast rozbrajać napięcia tam gdzie trzeba, Wilhelmi tylko pozorował inny klimat, nie tworzy go. Prawda, że tam, gdzie trzeba być złym i (gniewnym, był nim, ale już tam, gdzie oczekiwałem subtelniejszych zachowań, zachowywał się jak słoń wśród porcelany, mówiąc grubo. A już zupełnie nie potrafił zjednać sobie sympatii. A przecież Jimmy to w końcu postać sympatyczna, przynajmniej tak pomyślana przez reżysera. Jego niezgoda na świat, to niezgoda określonej wrażliwości, a nie niezgoda reprezentanta pokolenia. Trudno więc zgodzić się ze słowami bohaterki, że Jimmy "...urodził się nie w swojej epoce". Mógł się urodzić w każdej, a byłby taki sam, tak myślę, bo taki już był. Tacy ludzie rodzili się w różnych epokach i zachowywali się podobnie. Wystarczy przejrzeć galerię typów literackich. Inna rzecz, że zawsze byli źródłem niepokojów, sami rosnąc z gleby niepokojów społecznych. I więcej, zawsze byli twórczym pierwiastkiem; ich niepokój sygnalizował niepokój szerszy i poważniejszy. Tak samo dzieje się w "Miłości i gniewie".
Niewątpliwie, mimo słabości inscenizacyjnej dramatu, niesie on nadal duży ładunek refleksji społecznej, zadumy nad losem człowieka, nad jego powikłaniami wewnętrznymi, nad stanem sumienia naszych czasów. Dobrze się stało, że telewizja przypomniała nam angielskiego dramaturga tą tragedią, choć równocześnie żałować należy, że roli Jimmy'ego nie zagrał np. Olbrychski. Dość blado wypadła także Pola Raksa, a już zupełnie źle H. Okuniewicz. Dzięki Z. Hubnerowi dramat jednak reżysersko bronił się, słabo bo słabo, ale bronił się.
P.S. Przedstawienie będzie brane pod uwagę w TTT.

MIŁOŚĆ I GNIEW (Rafał Marszałek)

W roku 1973 inscenizacja "Miłości i gniewu" znaczy dla teatru tyle, ile każdej dobrze napisanej sztuki znanego dramaturga. "Miłość i gniew" jest taką sztuką, a jej autor - John Osborne - takim dramaturgiem. Ale przed siedemnastu laty, w dniu swoich urodzin, sztuka Osborne'a mieściła się w zupełnie innym klimacie i wyrażała wartości znaczniejsze od samej tylko profesjonalnej biegłości pisarskiej. W angielskim życiu kulturalnym był Osborne (wówczas dobiegający dopiero trzydziestki) outsiderem jako nikomu nieznany pisarz: "Miłość i gniew" uczyniła go sławnym: sławnym buntownikiem. Są utwory artystyczne, które odzwierciedlają "ducha czasu" bez względu na swoją oryginalność, "Miłość i gniew" łączyła odrębność tonacji z poczuciem oddzielności pokoleniowej. Chociaż sam schemat utworu był banalny i sprowadzał się na dobrą sprawę do ram nieśmiertelnego małżeńskiego trójkąta, to ówczesna młoda widownia przyjęła tytułową miłość i gniew jako coś w rodzaju pokoleniowego manifestu.
Bolesław Taborski w książce "Nowy teatr elżbietański" przypomina, że - "o powodzeniu "Miłości i gniewu" zadecydowały w pierwszym rzędzie nie tyle walory artystyczne sztuki, co jej społeczna aktualność. Zgoda, sama sztuka jest nie bardzo - pamiętam jak mówiła w ekstazie ciemnowłosa, niecierpliwa dziewczyna. - Ale jest tam ten wspaniały chłopiec, który stoi i krzyczy o tym wszystkim, co my myślimy, wszystko to ujmuje w słowa". W imieniu pokolenia, które niedługo ochrzczono mianem "angry young men" - "młodych gniewnych", Jimmy Porter- bohater "Miłości i gniewu" wykrzykuje protest przeciw starej, zmurszałej Anglii, kastowości i nierówności społecznej, rutynie i konserwatyzmowi. Ta stara Anglia - realna tak, jak rzeczywiste są jej konwencje i kanony - symbolizuje równocześnie świat który dobrowolnie zredukował się do formy niezmiennego porządku. Wszystko to jest dane z góry określone okolicznościami, a nie wyborem. Wybierać można tylko standardowe role społeczne wedle wzoru: "Porter, lew penclubu, uśmiechnięty Porter z ekranu telewizyjnego, lord Porter, kult osobowości Portera". A polem do działania jest hierarchiczny i zamknięty świat współczesnej metropolii - dla buntownika Jimmy Portera równie cudaczny, jak wspomnienie kolonialnej "pięknej epoki" starszego pokolenia.
Agresywność "Miłości i gniewu" wynika z podwójnego zagrożenia bohatera: przez ów wrogi "oficjalny" świat, który narzuca jednostce swoją normę i przez świat prywatności, od tamtego niby różny, a jednak nie oddzielony. Osborne z dużą maestrią ukazuje to sprzężenie dwóch sfer. Jimmy Porter, absolwent uniwersytetu, zostaje, na przekór światu przekupniem na bazarze i to jest z jego strony gest tyleż szyderczy, co triumfalny. Ale ten sam Jimmy na próżno boryka się z dylematem, jak pogodzić swój bunt z małżeństwem z dziewczyną z "dobrej rodziny", jak przyporządkować gniew (społeczny) miłości. Znajdując przekorną, buntowniczą formę istnienia na przekór "oficjalnemu" światu, bohater stara się ją rozszerzyć na dziedzinę życia prywatnego. Niszczy je z premedytacją; później cierpi z powodu tego zniszczenia.
Dążenie do totalnej destrukcji jest oczywiście niezrozumiałe dla żony i dla całego otoczenia Jimmy'ego Portera: co więcej - jest ono uwikłane w sprzecznościach. Ale jest subiektywnie prawdziwe razem z całą swoją brutalnością, egzaltacją, histerią nawet. "Młody gniewny" bohater sztuki Osborne'a to ten, który pierwszy odkrył odrębność swojego pokolenia. I jego zagubienie! - bo przecież w sztukach teatralnych Osborne'a i Shelagh Delaney, w filmach Richardsona, Schlesingera i Reisza, w prozie Alana Sillitoe, w całym artystycznym ruchu "angry young men" przejawia się ton niepokoju i zniechęcenia społecznego.
Z perspektywy kilkunastu lat "Miłość i gniew" wydaje się ważnym artystycznym świadectwem świadomości zbiorowej. Od tej pierwszej, sztandarowej sztuki Osborne'a poprzez "Music hall" (1957) prowadzi droga do dojrzałej krytycznej analizy "sytuacji sukcesu" w dramacie "Nie do obrony" (1964). Ważniejsze jednak od biografii autora wydają się przemiany współczesnej mu kultury. Od anarchistycznych deklaracji - słownych raczej i teatralnych, niż w życie wcielonych - z końca lat pięćdziesiątych do anarchizmu młodych buntowników okresu "wiosny studenckiej" 1968 roku; od hałaśliwych, ale w końcu niewinnych tyrad bohatera "Miłości i gniewu" do pamiętnego finału filmu "If" Lindsaya Andersona. Bunt trwa. Tyle tylko, że jest wysławiany inaczej przez następne pokolenia "gniewnych".
Teatr Telewizji przedstawi inscenizację "Miłości i gniewu" w poniedziałek, 5 lutego, w reżyserii Zygmunta Hübnera.

Z POLĄ RAKSĄ O "MIŁOŚCI I GNIEWIE" (Zdzisław Seweryn)

W poniedziałek, dnia 5.II. br. Teatr TV wystawi Johna Osborne'a, przedstawiciela generacji "młodych-gniewnych"- pisarzy angielskich, dziś już klasyka sztukę pt. "Miłość i gniew" w reżyserii Z. Hübnera. Scenografia X. Zaniewska. Reżyseria TV A. Siężańska. W roli Allison wystąpi Pola Raksa, do której zwróciliśmy się w telefonicznej rozmowie z prośbą o odpowiedzi na trzy pytania.
Pamiętamy Panią przede wszystkim z postaci lirycznych, ciepłych. Jak Pani patrzy na swoja role w "Miłości i gniewie" J. Osborne'a?
- Wcale się to nie kłóci z sobą, bowiem postać Allison nie jest postacią ani nie liryczną ani nie ciepłą. Wręcz przeciwnie, może tylko trochę zbyt zasadnicza, oczywiście do pewnego momentu, a mianowicie do momentu, gdy w życiu tej dziewczyny zachodzi pewien wstrząs psychiczny, który przeżywa. Wtedy zmieniła się, straciła sztywny i zasadniczy stosunek do życia na rzecz tolerancji. Po prostu zrozumiała wiele, i wówczas stałą się inna. Rozluźniła się, ufniej spojrzała w przyszłość.
Jak przebiegała Pani praca nad tą rola a także jak układa się Pani dotychczasowa współpraca z telewizją?
- W moim przypadku związki z telewizją to rzecz raczej niezwykła, bo ja lubię po prostu występować w telewizji w przeciwieństwie do innych moich koleżanek i kolegów, którym to przeszkadza. Ten pospiech najbardziej mi właśnie odpowiada. A ponadto kameralność jaką TV stwarza. Z tej obecnej postaci ucieszyłam się ogromnie, bo jest ciekawa. Wyda je się, że właśnie za pośrednictwem tej postaci miałam coś prywatnego do przekazania widzowi, zwłaszcza jeżeli idzie o stany psychiczne dziewczyny.
Co Pani obecnie przygotowuje, kiedy i gdzie Panią znowu zobaczymy?
- Przygotowuję zastępstwo jednej z koleżanek w "Pokoju na godzinę." w Teatrze na Czackiego. Jest to jak wiadomo czteroosobowa sztuka i bardzo się boję w niej wystąpić, bo chciałabym rzecz jasna swoją role dobrze zagrać, a spektakl ten już dochodzi do 150 przedstawień, i wycyzelowany został w najmniejszych drobiazgach, a ponadto jest niesłychanie starannie zrobiony i cudownie grany przez całą czwórkę.
Chciałabym dobrze i ja zagrać nie nabałaganić w tym przedstawieniu. Jeszcze w Klubie im. Włodzimierza Pietrzaka - wystąpię (dwuosobowa obsada) z fragmentami "Małego Księcia". Jest to moja ukochana książka i z radością się do niej zabiorę, z radością tym większa że na przedstawienie przyprowadzę mojego synka, który zna już książkę znakomicie z wieczornego czytania. To stwarza, jak Pan sobie zdaje sprawę, pewne ryzyko, że syn może mnie z widowni poprawiać.

[SZTUKA JOHNA OSBORNE'A "MIŁOŚĆ I GNIEW" W PONIEDZIAŁKOWEJ TELEWIZJI...] (Zbigniew Żakiewicz)

SZTUKA Johna Osborne'a "Miłość i gniew" w poniedziałkowej telewizji.
Dramat człowieka, którego skrzywdził świat - świat możnych i żyjących od pokoleń w stabilizacji - i który postanowił na tym świecie się zemścić. Tylko, że zemsta jest czyniona w duchu tego świata z którym ma porachunki, w duchu angielskiego (i nie tylko) mieszczucha. Oto znajduje dziewczynę - klasycznie piękną, naiwną i nie znającą tego upokorzenia, jakie niesie ze sobą ubóstwo i cierpienie. Porywa ją ze świata bogatych.
Teraz dziewczyna staje się uosobieniem wszystkiego, co pozostało "po tamtej stronie" i dlatego, choć dzieli z mężczyzną łoże, pozostaje daleką i obcą. Być może, że bohater kocha swoją żonę, ale jest to miłość w gniewie, w nienawiści lub o krok od nienawiści. W miłości takiej obie strony są jednakowo słabe i bezsilne, i zarazem związane ze sobą, zdawałoby się, na beznadziejne "zawsze". Są obok siebie, o krok, o wyciągnięcie ręki, a zarazem są strasznie dalecy sobie, tym bardziej dalecy, im z pozoru - fizycznie i w codziennym życiu - są bliscy.
Dlatego bohater miast uzyskać satysfakcję, że oto zapanował nad światem bogatych, żyje w ustawicznej wściekłości, gniewie i niepewności. Każde słowo żony, każdy jej ruch, znajomość wskazują na ową dalekość, obnażają ranę. I tak, przywłaszczona z "tamtego świata" miast zapewnić zwycięstwo, miast uleczyć ranę - pogłębia ranę i przypomina o nierówności.
Odejście żony, która zrozumiała, że jest przedmiotem zemsty i nie miała już sił na ową dwuznaczną grę miłości i nienawiści, przyjęte jest przez bohatera "Miłości i gniewu" z westchnieniem ulgi. Tortury, na które skazał kobietę, te psychiczne i moralne tortury były również i jego udziałem.
I wreszcie koniec dramatu. Kobieta wraca złamana cierpieniem. Już nie jest wspaniale piękną, naiwną, czystą i higieniczną. Jest taką, jakim jest świat, w którym wychował się mężczyzna - cierpiąca, brzydka. Jest więc wreszcie zrównana tylko taką może przyjąć ten dumny i zawzięty na niesprawiedliwość świata. I dopiero teraz może rozkwitnąć prawdziwa miłość. Oczywiście, Jeśli mężczyzna oprze się swej naturze tak skłonnej, aby panować nad drugim.
[...]

"MIŁOŚĆ I GNIEW" (B. B.)

5 II godz. 20.05 p. 1
Jest to jedna z najgłośniejszych sztuk lat powojennych, utwór, który stał się kamieniem milowym rozwoju współczesnego teatru angielskiego. Jej prapremiera (1956 r.) w londyńskim teatrze Royal Court, zarazem debiut sceniczny nieznanego do tej pory autora, J. Osborne'a, była szokiem, a swoim oddźwiękiem i zasięgiem wykroczyła daleko poza sferę spraw teatru. W dwa lata później jeden z najwybitniejszych recenzentów angielskich zauważał: "Echo eksplozji, jaka nastąpiła tej wiosennej nocy, wciąż jeszcze niesie się po statecznych kuluarach angielskiej kultury".
John Osborne (ur. 1929), młody prowincjonalny aktor, stał się z dnia na dzień gwiazdą pierwszej wielkości. Okazjonalne określenie, jakiego użył przedstawiciel prasowy teatru dla scharakteryzowania nieznanego nikomu autora "Miłości i gniewu": "młody gniewny człowiek" (angry young men) zrobiło niezwykłą karierę jako jako hasło wywoławcze całej plejady pisarzy i twórców debiutujących mniej więcej w tym samym okresie i występujących z podobnych pozycji. Jednak Osborne pierwszy sformułował nastroje nękające młode pokolenie, ukazał stan frustracji gnębiący tych ludzi, którzy nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca, czują się niepotrzebni. Stał się głosem swego pokolenia w krajach Zachodu. Stworzył bohatera, w którego losach odbijały się elementarne prawdy o marazmie, degrengoladzie społeczeństwa angielskiego, skostniałego w konserwatyzmie, kastowych przedziałach i w zakłamaniu obyczajowym. Jimmy Porter wykrzykuje ze sceny swój protest przeciw temu stanowi rzeczy i swoje pragnienie, by żyć lepiej, sensowniej.
Novum okazała się także postać bohatera, wprowadzenie na scenę zwykłych ludzi z warstw niższych, ukazanie w angielskim teatrze prozy tzw. codziennego życia, zerwanie z konwencjonalnym, uładzonym i ugrzecznionym obrazem Wielkiej Brytanii, mitem jej wielkości, potęgi, ładu i szczęśliwości. "Miłość i gniew" zapoczątkowała całą falę sztuk, powieści filmów (m. in. "frytki do wszystkich dań", "Smak miodu", "Z soboty na niedzielę"), "Samotność długodystansowca"), które odegrały ważną rolę w przeobrażeniach mentalności i kultury angielskiego społeczeństwa.