Teatr Wybrzeże Gdańsk
premiera 13 sierpnia 1960
reżyseria - Teresa Żukowska
scenografia - Jan Banucha
muzyka - Zygmunt Maklakiewicz
obsada:
Andrzej - Władysław Kowalski
Renée - Jadwiga Gibczyńska
Suzanne - Wiesława Kosmalska
Guwernantki - Witolda Czerniawska, Balbina Horska, Sabina Mielczarek, Kazimiera Szałajska, Irena Trojecka, Hanna Mioduszewska
Roullot - Józef Czerniawski
Harry Markowski - Antoni Fuzakowski
Pociejak - Kazimierz Talarczyk
Ksiadz Cléont - Stanisław Dąbrowski
Wildermayer - Leon Załuga
Vilbert - Zdzisław Maklakiewicz
Mac Kinley - Lech Grzmociński
Thompson - Zygmunt Hübner, Czesław Górka
Klaus - Antoni Biliczak
Leutnant - Zbigniew Zemło
Żołnierz z krzyżem - Mieczysław Nawrocki
Żołnierz francuski - Ryszard Moskaluk
Żołnierz polski - Edward Ożana
Lampion Olek - Ryszard Moskaluk
Syd Drumpton - ***
Marynarze angielscy - Edward Ożana, Michał Werchowski, Zbigniew Zemło
NIEUDANE "JEZIORO BODEŃSKIE" (Zenon Ciesielski)
Muszę się przyznać, że pierwszym moim odruchem na widok afisza anonsującego „Jezioro Bodeńskie” Dygata w Teatrze „Wybrzeże" było zdziwienie. Później dopiero przyszło zaciekawienie. Identyczność tytułu ze znaną powieścią kazała przypuszczać, że będzie to sceniczna przeróbka czy adaptacja debiutu powieściowego autora „Rozmyślań przy goleniu”. Wspomniane na początku uczucia zrodziły się z tego, że jakoś nie mogłem sobie wyobrazić „Jeziora Bodeńskiego” w teatrze. Olbrzymia przewaga narracji autorskiej w tekście, znikomość partii dialogowych, niemal zupełny brak akcji, ni śladu konfliktu — oto co wydało mi się przeszkodą w nadaniu tej powieści kształtu scenicznego. Przedstawienie potwierdziło moje obawy. W teatrze usłyszałem dużo wynurzeń bohatera sztuki i ujrzałem kilka żywych obrazów do powieści pt. „Jezioro Bodeńskie”. Natomiast przedstawienia teatralnego — jeśli rozumiemy pod tym terminem opracowanie przez reżysera, aktorów i scenografa jakiegoś utworu dramatycznego w celu odegrania go przed publicznością — właściwie nie było. Po prostu zabrakło jednego ze składników tzn. utworu dramatycznego. Chwilami zawodził jeszcze inny element — publiczność.
O porażce Dygata — dramatopisarza zadecydował, jak mi się wydaje, prócz niezbyt fortunnego wyboru utworu, także i jego opracowanie dla sceny. Pisarz popełnił przede
wszystkim ten błąd, że próbował ukazać na scenie całe „Jezioro Bodeńskie”. Pragnął więc oddać, mimo pewnych dość znamiennych korektur, problematykę powieści, zachował wszystkie pierwszo- a nawet trzecioplanowe postacie (z wyjątkiem Janki Birmin), nie zrezygnował z żadnej ze scenek rodzajowych, jakie rozgrywały się między przymusowymi lokatorami szkoły nad jeziorem Bodeńskim (scena w kuchni z guwernantkami, taniec neptunów, kłótnia Andrzeja z Vilbertem itp.). Osobiście wątpię czy przy takim stosunku do powieściowego pierwowzoru można osiągnąć nie tylko w tym wypadku jakikolwiek efekt. Bogactwo problematyki, różnorodność i mnogość postaci, wielorakość wątków w powieści wymagają przy adaptacjach teatralnych bardzo daleko idącej obróbki tekstu. Rezygnować więc trzeba z wielu arcyważnych zagadnień, rozstać się trzeba z najbardziej udanymi postaciami czy sytuacjami. W wyniku takich operacji utwór sceniczny na ogół daleko odbiega od powieści. Najlepiej, jeśli takim chirurgiem nie jest autor, zbyt mocno do swego dzieła przywiązany.
Z niezbyt wielkim efektem próbował również Dygat opracować „Jezioro Bodeńskie” pod kątem wymagań scenicznych. Olbrzymie partie narracji próbował ukazać za pomocą działań scenicznych, usiłował je przekształcić w dialogi. Mimo to w sztuce przeważały monologi Andrzeja, które nie rozwijając jakiejkolwiek akcji nadawały przedstawieniu bardzo statyczny i nużący charakter.
Niewiele w tej sytuacji mogli pomóc aktorzy. Choć ich wysiłki należą do najjaśniejszych momentów w tym przedstawieniu. Wymienić należy przede wszystkim trójkę: WŁADYSŁAWA KOWALSKIEGO, JADWIGĘ GIBCZYŃSKĄ i WIESŁAWĘ KOSMALSKĄ. KOWALSKI bohatersko walczył ze statycznością
swych tasiemcowych wyznań. W stosunku do kreowanej przez siebie postaci zdobył się prócz ironii, również na sympatię. W końcowej scenie wykładu o Polsce potrafił porwać widownię. Bardzo udaną była również Renee Jadwigi Gibczyńskiej. Pomógł jej tu Dygat obdarzając Renee kilkoma kwestiami i sytuacjami Janki Birmin. GIBCZYŃSKA wykorzystała tę szansę i obdarzyła Renee obok ograniczenia i prymitywizmu intelektualnego jakąś ciepłą kobiecością urastając niemal pod koniec przedstawienia do rangi partnerki Andrzeja. WIESŁAWA KOSMALSKA dała próbkę interesującego aktorstwa w „Aktorze” Norwida. Później nie miała jakoś szczęścia do dobrych ról. Teraz, jako Suzanne, znowu ukazała się od najlepszej strony swych umiejętności. Pozostali mieszkańcy nad jeziorem Bodeńskim niewiele mieli do ukazania na scenie. Grający ich aktorzy próbowali więc zarysować te postacie jakimiś wyrazistymi chwytami. Tak wiec LEON ZAŁUGA (Wildermayer) zaciągał po kresowemu. LECH GRZMOCIŃSKI (Mac Kinley) palił nieodłączną dla Anglika fajkę. ZDZISŁAWOWI MAKLAKIEWICZOWI (Vilbert) okulary nadały wygląd intelektualisty a RYSZARD MOSKALUK (Olek Lampion) lekko żydłaczył. Najlepiej czuł się w tym towarzystwie CZESŁAW GÓRKA (Thompson), któremu autor kazał przez cały czas trzymać nos w książce, z czego aktor skwapliwie skorzystał W znacznłe trudniejszei sytuacji znalazł się JÓZEF CZERNIAWSKI, który miał bardzo niewiele w tym przedstawieniu możliwości do ukazania narastania szaleństwa Roullota.
Z kłopotów ze zmianami miejsca akcji autor wybrnął w ten sposób, że zlokalizował niemal wszystkie wydarzenia w sali gimnastycznej. JAN BANUCHA zbudował więc na scenie pomieszczenie gimnastyczne, a oleodrukowy pejzaż z jeziorem i Alpami na tylnym planie przypominał widowni, że akcja dzieje się na pograniczu Szwajcarii.
Do TERESY ŻUKOWSKIEJ mam pretensję o bardzo stereotypowe rozegranie sceny majaczeń sennych Andrzeja. Sztuka w 2 aktach pt. „Jezioro Bodeńskie” nie przyniosła więc laurów Stanisławowi Dygatowi, ani też Teatrowi „Wybrzeże". Mogła ona zainteresować co najwyżej kilku krytyków literackich zajmujących się w szczególny sposób twórczością
autora „Podróży”. Dwie wersje utworu były dobrą okazją do zaobserwowania zmian w stosunku Dygata do problematyki swojego utworu. Psychologiczna powieść o pewnym Polaku w ciągu kilkunastu lat zamieniła się w satyryczną tragifarsę skierowaną przeciw narodowym ułomnościom Polaków. Z powodu tej bardzo nieteatralnej formy i nieporadności dramaturgicznej autora „Jezioro Bodeńskie” nie stało się jednak „Weselem” A. D. 1960.
Zenon Ciesielski
„Pomorze” nr 20, 16-31 października 1960
TRZECIE WCIELENIE "JEZIORA BODEŃSKIEGO" NA SCENIE TEATRU WYBRZEŻE (A.W.)
Teatr "Wybrzeże" wystawił Jezioro Bodeńskie Dygata. Jest to już trzecie wcielenie tego samego dzieła. Pierwsze - powieść - pojawiło się zaraz po wojnie. W roku ubiegłym Dygat napisał scenariusz telewizyjny, zrealizowany przez Stanisława Wohla. Oba dzieła, każde w swoim rodzaju "epickie", były interesujące. Czy można stworzyć jeszcze trzeci kształt - dramatyczny? Teoretycznie - tak. Dygat spróbował dowieść tego praktycznie, bez większego jednak sukcesu. Jest on wprawdzie człowiekiem teatru, ale widocznie zabrakło mu dystansu do własnego dzieła. Wydaje się jednak, że nie tylko on sam tu zawinił. Sporą część musi wziąć na siebie teatr. Reżyser - Teresa Żukowska - potraktowała Jezioro jednopłaszczyznowo. Zaczyna się - podobnie jak w telewizji - od odczytu bohatera. Ten odczyt, jest klamrą, spinającą spektakl telewizyjny. Teatralny również. Ale podczas gdy w telewizji metodą zbliżeń i ujęć całościowych inscenizator przechodził swobodnie na inne plany, pozostawiając bohatera na uboczu, lub włączając go w akcję - w teatrze te przejścia są niczym nie wyodrębnione. Plany zacierają się, zamazują. Zaciera się wskutek tego i myśl. Reżyser np. nie próbuje nawet znaleźć teatralnego odpowiednika czy odsyłacza do pewnych pojęć i skrótów, rzucanych przez bohatera w jego noszącej cechy odautorskie tyradzie. Mowa tam m. in. o Konradzie. To mija bez echa. Publiczność nie domyśla się o kogo chodzi. Nie widzi w tym "kompromitacji" mitów narodowych. Nie dostrzega później słabości, z jaką bohater ulega innym znów mitom. Pewne wątki i osoby - jak choćby postać żołnierza polskiego - wydają się zbędne. Konstrukcyjnie nieumiejscowione - tracą sens dramaturgiczny.
Być może przedstawieniu zabrakło przestrzeni. Wszystko tam bowiem było zduszone, zacieśnione. Może potrzebny tu jest reżyser z wielką wyobraźnią, reżyser-inscenizator. To dopiero okaże przyszłość. W każdym razie niepowodzenie gdańskiej prapremiery nie powinno odstręczać od poszukiwań właściwego wyrazu dla mądrych i artystycznie dojrzałych myśli Dygata, występującego nieustannie w roli demistyfikatora naszego życia.
Bohatera zagrał interesująco młody aktor Władysław Kowalski. Nie miał w sobie nic z bohatera powstaniowego. Był raczej dzisiejszym, trochę cynicznym, trochę poetyckim młodzieńcem. Zagrał ujmująco. Zabawny był jeszcze Kazimierz Talarczyk w roli kupca Pociejaka. O licznych pozostałych wykonawcach trudno coś powiedzieć. Było ich za wielu i na scenie było chwilami za ciasno.
A.W.
"Teatr" nr 20, 15 października 1960