Teatr Wybrzeże Gdańsk
premiera 17 kwietnia 1959
reżyseria - Zygmunt Hübner
przekład - Jerzy Lisowski
scenografia - Feliks Krassowski
obsada:
Bradley - Wiesław Ochmański
Patson - Tadeusz Gwiazdowski
Bosman - Józef Walewski
Dowódca okrętu - Eliasz Kuziemski
Oficer-tłumacz - Bohdan Wróblewski
Pierwszy Jeniec - Tadeusz Wojtych
Drugi Jeniec - ***
Zastepca dowódcy - Zygmunt Hübner
Lekarz - Ludwik Dzieniewicz
Sanitariusz - Gustaw Sielicki
Kapelan - Zbigniew Zemło
GRA O PIĘĆ MINUT (Jordan Koźlikowski)
Publiczność gdańska dostała to, czego podobno bardzo była spragniona. Teatr „Wybrzeże" wystawił ostatnio sztukę tzw marynistyczną Roberta Mallet'a pt. „Gra o pięć minut". Była to polska prapremiera.
Incydent z II wojny światowej, który posłużył autorowi jako temat, rzeczywiście był pasjonujący. Oto w grudniu 1941 r. grupa włoskich „żywych torped" przedarła się do awanportu Aleksandrii i założyła miny, przy trzech okrętach wojennych. Ten wyczyn wprawdzie nie zaważył na losach wojny przyniósł jednak brytyjskiej flocie poważne szkody. Anglicy umieli ocenić bohaterstwo przeciwników. Dowódca ciężko uszkodzonego krążownika „Valiant", późniejszy kontradmirał Morgan, wniósł po wojnie do władz włoskich o wysokie odznaczenie dla kpt. de la Penne, tego, który właśnie podminował jego okręt. Epilog sprawy bardzo rycerski , ale sama sprawa była przede wszystkim dramatyczna.
Autor zaczyna akcję w momencie, kiedy Anglicy wyławiają z morza dwóch ludzi załogi „żywej torpedy". Jeden jest ciężko ranny, drugi lekko. Obaj odmawiają jakichkolwiek zeznać, a Anglicy nie wiedzą, jakie było zadanie „żywej torpedy", wtedy bowiem została ona użyta po raz pierwszy. Dowódca okrętu podejrzewa wprawdzie, że została założona mina, nie ma jednak pewności i wobec tego nie może załodze nakazać opuszczenia krążownika. Każe więc obu jeńców umieścić w komorze amunicyjnej , niemal na dnie okrętu, aby wiedzieli, że na pewno zginą, jeśli okręt wyleci w powietrze. Prócz tego nie dopuszcza do nich lekarza.
Włosi milczą w dalszym ciągu. Jeden z nich kona. Dopiero dzięki aparatowi podsłuchowemu, założonemu w pomieszczeniu jeńców, z ich ostatniej rozmowy dowiadują się Anglicy, że mina rzeczywiście znajduje się pod dnem i lada moment wybuchnie. Dowódca zarządza opuszczenie okrętu i sam wynosi zmarłego z ran Włocha.
W programie sztuki powiedziano, że jest to „oskarżający nieludzkość wojny pojedynek arcyludzkich postaw moralnych”. Tych przeciwstawnych postaw moralnych nie zauważyłem. Oficer - tłumacz, kapelan, lekarz istotnie wstawiają się u dowódcy za uwięzionymi Włochami. Powołują się na konwencję genewską, na humanitaryzm itd. Bardzo słusznie. Ale dowódca wcale ternu nie neguje; jest on natomiast odpowiedzialny za ciężki krążownik i 1.200 ludzi. Jest to więc nie tyle konflikt postaw moralnych, ile stopni odpowiedzialności. Każdy, kto był na wojnie, a przy tym odpowiadał za powierzonych sobie ludzi i sprzęt, wie, jak łatwo rezonować tym, którzy odpowiadają tylko za siebie.
To jednak szczegół, który nie ma znaczenia dla samej sztuki. Zagrana była dobrze, przy czym na czoło zespołu wysunęli się Tadeusz Gwiazdowski (marynarz „Valiant'a") i Tadeusz Wojtych (pierwszy jeniec). Ale — rzecz zadziwiająca. I mimo niewątpliwych wysiłków reżysera (Zygmunt Hübner) i aktorów, sensacyjna w założeniu sztuka nie miała dość ostrego tempa, po prostu dlatego, że autorowi nie udało się go nadać tekstowi. Dopiero pod koniec, kiedy gra jest już rzeczywiście o pięć minut, czujemy emocję. Cały spektakl trwa niespełna dwie godziny.
Mimo wszystko sztuka warta była wystawienia. Kierownictwo teatru niewątpliwie liczyło że tematyka sztuki — akcja toczy się cały czas na okręcie podczas wojny!! — przyciągnie publiczność.
A właśnie! Byłem na czwartym z kolei przedstawieniu, któremu przyglądało się około 100 widzów. Niewesołe jest życie naszych teatrów.
Robert Mallet „Gra o pięć minut" , przekład Jerzy Lisowski, reżyseria Zygmunt Hübner, scenografia Feliks Krassowski, polska prapremiera Sopot, 17 kwietnia 1958 r.
Jordan Koźlikowski
„Tygodnik Zachodni”, 30 maja 1959
„GRA O PIĘĆ MINUT”. MARYNISTYCZNA SZTUKA ROBERTA MALLETA W TEATRZE WYBRZEŻE (Marek Dulęba )
Sztukę Roberta Malleta „Gra o pięć minut” Teatr „Wybrzeże" pokazał najpierw wychowankom Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej. Była to polska prapremiera. Dyskutowano po niej dość długo. Młodzi marynarze interesowali się przy tym - wbrew przypuszczeniom - więcej niż realiami morskimi, psychicznymi przeżyciami jedenastu swych kolegów angielskich i włoskich, którzy w komorach amunicyjnych brytyjskiego pancernika prowadzą grę o własne życie, czy nawet więcej jeszcze - o życie tysiąca dwustu ludzi załogi i o istnienie potężnej jednostki wojennej z jednej strony, a z drugiej - o wypełnienie do końca bohaterskiego obowiązku wysadzenia w powietrze nieprzyjacielskiego okrętu, choćby za cenę własnej śmierci i śmierci współtowarzysza.
ŚWIADCZY to zapewne, że konsultacja fachowa przy wystawieniu sztuki kapitana rez. Mar. Woj. Tadeusza Borysiewicza, autora doskonałego tłumaczenia głośnej powieści Wouka "Bunt na okręcie", była aż tak staranna, że nawet młode oczy adeptów służby wojenno-morskiej nie znalazły żadnych usterek, ale także świadczy i o tym, że Mallet tak napisał swe 14 obrazów, dziejących się w kilku pomieszczeniach na najniższym pokładzie, tuż koło rufy pancernika i w najbliższym sąsiedztwie miny, która w każdej chwili może wybuchnąć, a wtedy..., iż wychowawcy i wychowankowie WSMW uważali je za zupełnie podobne do prawdy.
„Gra o pięć minut” jest też oparta na prawdziwej historii. Sytuacja pokazana w sztuce rozegrała się w rzeczywistości. HMS „Valiant" istotnie rozsadzony został przez minę, podłożoną pod jego stępkę przez dwóch włoskich płetwonurków. Ale czy dowodzący okrętem komandor, jego oficerowie, bosman i marynarze, czy dwaj włoscy straceńcy tak przeżywali te ostatnie kwadranse i minuty istnienia okrętu? Zapewne nie, choć mogli je tak przeżywać i mogli tak działać. Tego zdania byli przynajmniej dyskutanci popremierowi. Ja natomiast wolałbym dodać takie zupełnie cywilne zastrzeżenie: naturalnie tylko wtedy, gdyby wszyscy byli typami aż takich pozytywnych bohaterów, prawie bez skazy i zmazy, o czynach których czytywało się w propagandowych opowiadaniach wojennych. A może rzeczywiście w latach wojny żyją biją się i giną tacy ludzie o stalowych nerwach i heroicznych sercach? Jestem zdecydowanym cywilem i pacyfistą i stąd zapewne ta moja wątpliwość.
Widzowie na pierwszym, publicznym przedstawieniu, a więc już nie fachowcy z Marynarki Wojennej przez całe dwie godziny byli jakby podminowani - nomen omen - właśnie tą miną przyczepioną gdzieś pod okrętową zenzą HMS „Valiant''. To zasługa nie tylko Malleta, który zresztą posłużył się w konstrukcji sztuki jednością miejsca, czasu i akcji, przez co zbytnio ją usztywnił, ale w większej chyba jeszcze mierze teatru. O staranności nawet w detalach realiów marynarskich już wspomniałem. Scenograf (Feliks Krassowski) również stworzył nie tylko sugestywne, ale wiernie podobne wnętrze okrętu, pomysłowo przesuwając na małej obrotówce przyległe do siebie komory i korytarz z trapem.
ALE zawsze jednak w teatrze najważniejszym czynnikiem powodzenia są aktorzy. I tu trzeba pogratulować reżyserowi Hübnerowi, że tak obsadził sztukę i, że tak zgrał zespół. Nie zagubił przy tym odrębności postaci, wykorzystując umiejętnie właściwości grających aktorów. Każda z postaci była dzięki temu inna, mimo iż - poza włoskimi jeńcami - wszyscy nosili mundury tej samej marynarki.
Dowódca okrętu (Eliasz Kuziemski) byl zimnym Anglikiem, oschłym, łamiącym nawet prawa i konwencje wojenne, w imię „dobra służby", zgodnie z jezuicką zasadą, że cel uświęca środki; jego zastępca (Zygmunt Hübner) chce czuć i myśleć dokładnie tak samo, jak dowódca, w którym widzi swój ideał, toteż natychmiast poskramia w sobie każdą wątpliwość; oficer - tłumacz (Bogdan Wróblewski) to znów indywidualista o własnym zdaniu, potrafiący jednak poddać się dyscyplinie; lekarz (Ludwik Dzieniewicz) i kapelan (Zbigniew Zemło) w swych krótkich rozmowach z dowódcą mieli zaprezentować te humanitarne cechy angielskich charakterów, którymi zazwyczaj chwalą się sami synowie Albionu, ale w które zdecydowanie nie chcą wierzyć, zwłaszcza ludy dotąd gnębione przez brytyjski kolonializm; w końcu ostatnia z szarż - bosman (Józef Walewski), który - moim zdaniem - mimo wszystko za mało miał wojskowej postawy podoficera.
SZTUKA na pewno byłaby zbyt deklaratywna, gdyby nie postacie dwóch prostych marynarzy (Wiesław Ochmański i Tadeusz Gwiazdowski), których rozmowy są jakby interludiami wśród akcji dziejących się w komorach dowódcy i jeńców. Gwiazdowski stworzył postać starszego marynarza, sceptyka, który przez żołnierską tresurę patrzy na wszystko, jak na coś, co dzieje się poza możliwością jego indywidualnej inicjatywy, a Ochmański, młodszy jego kolega, trochę chyba mniej przekonywająco pokazał jak z marzącego o przygodzie chłopca wyłazi ordynarny strach, gdy niebezpieczeństwo zajrzy w oczy.
Jeńcem włoskim - mówiącym na scenie tylko po włosku - był Tadeusz Wojtych. Mało miał pola do popisu, ale mimo to stworzył dobrze narysowaną sylwetkę nieugiętego Włocha.
W rzeczywistości ten Włoch - jakiś wyjątek w regule - przy końcu wojny walczył u boku swych poprzednich wrogów, Anglików, z hitlerowcami, wypieranymi z półwyspu Apeniń¬skiego. Ale to już inna historia.
Marek Dulęba
„Dziennik Bałtycki” nr 94, 21 kwietnia 1959
GRA O PIĘĆ MINUT (RAF)
Gdybym miał określić charakter sztuki Roberta Malleta, nazwałbym ją scenicznym reportażem. Trudno mi znaleźć lepsze określenie dla utworu, który posiada tak mocne powiązanie z realiami, z autentycznymi wydarzeniami. Ale jest to szczególnego rodzaju reportaż, w którym napięcie akcji, dramaturgia wydarzeń zewnętrznych, podporządkowane zostają konfliktom natury moralnej, walkom postaw, ścieraniu się racji obowiązku, praw wojny i — ludzkiego sumienia.
Rok 1941. Do Aleksandrii — brytyjskiej morskiej bazy wojennej — zbliża się włoski okręt podwodny „Scire" z trzema załogami „żywych torped" na pokładzie. Nocą okręt wychodzi na powierzchnię. „Żywe torpedy" ruszają do ataku. Załogę jednej z nich stanowi kapitan de la Penne i mechanik Bianchi.
Odważni Włosi przedostają się przez zamykającą port sieć zagrodową. Teraz już niewielka tylko, odległość dzieli ich od angielskich krążowników, lotniskowca i dwóch pancerników „Queen Elisabeth"; i „Valiant”. Kapitan de la Penne upatrzył już sobie ofiarę. Jest nią “Valiant”. Ale — na kilka metrów przed celem — wyrasta nowa przeszkoda, druga sieć przeciwtorpedowa. Utyka w niej miniaturowa łódź podwodna, wioząca wybuchowy ładunek. Kapitan de la Penne odkręca głowicę torpedy. Za chwilę zawlecze ją pod śródokręcie. Trzeba jeszcze tylko nastawić mechanizm zegarowy miny — i można już myśleć o odwrocie i ocaleniu. Ale nie jest mu dane wrócić do czekających na pokładzie „Scire" towarzyszy. Angielscy marynarze zwietrzyli niebezpieczeństwo. Snop światła reflektorów wyławia z mroku kształt płynącego nurka. Pada seria z karabinu maszynowego. Po chwili ociekający wodą i krwią kapitan de la Penne i mechanik Bianchi są już na pokładzie krążownika, u dna którego spoczywa mina. Mina, która niebawem wybuchnie.
Dowódca „Valianta" umieszcza jeńców w amunicyjnej komorze pancernika, blisko dna statku: w razie wybuchu miny pierwsi stracą życie. Czy świadomość tego skłoni ich do mówienia, czy zdradzą miejsce, gdzie zostawili niszczycielski ładunek? Od tego właśnie momentu zaczyna się akcja „Gry o pięć minut".
Jak widzimy historia walk morskich ostatniej wojny dostarczyła Malletowi wystarczająco frapujących realiów, aby oprzeć na nich akcję sensacyjnej sztuki. Ale Mallet nie poszedł na tanią sensację. Wydaje się nawet, że unika chwytów, które by nią trąciły. Ogniskuje za to całą swą uwagę na problemie starcia dwóch racji — jeńców gotowych poświęcić życie, aby tylko doprowadzić do końca swój plan zniszczenia nieprzyjacielskiego okrętu — i racji tych, którzy każdej chwili mogą stać się ofiarami eksplozji. To podstawa dalszych, jeszcze bardziej złożonych
konfliktów: czy dowódca okrętu w stosunku do jeńców da pierwszeństwo uczuciom ludzkim, czy też zwyciężyć bezlitosne prawo wojny?
Zygmunt Hübner znakomicie oddał klimat sztuki, jej nastrój i napięcie — nie to czysto zewnętrzne, lecz to na drugim, istotniejszym planie. Jeśli napięcie w niektórych scenach słabło, było to winą nie reżysera, lecz sztuki, zbyt miejscami statycznej (mimo szybkich zmian poszczególnych scen), zbyt rozgadanej.
W udany sposób podkreślone zostały morskie realia „Gry", w czym zasługa fachowej konsultacji kpt. Tadeusza Borysiewicza. Artyści biorący w spektaklu udział również zaprezentowali w pełni marynarską postawę.
Dowódca okrętu, to człowiek, który dobro służby stawia ponad wszelkie argumenty, nawet człowieczeństwa. Swój zamiar będzie przeprowadzać z żelazną konsekwencją. Domyślamy się jednak, że nieludzka decyzja niedopuszczania lekarza do ciężko rannego jeńca nie przychodzi mu łatwo, że kładzie tutaj na szalę życie jednego człowieka — i życie tysiąca swych marynarzy, za których odpowiada. Tę wewnętrzną walkę przy pozorach spokoju udało się oddać Eliaszowi Kuziemskiemu.
W bardzo angielski savoir d'etre utrafił Zygmunt Hübner. W swej roli zastępcy dowódcy okrętu podkreślił on służbistość, graniczącą z automatyzmem. Przypominał raczej precyzyjny, idealnie nastawiony na wykonywanie swych funkcji mechanizm, niż żywego człowieka.
Bogdan Wróblewski — jako oficer-tłumacz — zaimponował nam swą „włoszczyzną" w mowie i „angielszczyzną”, w wyglądzie. Scenami rozmów dwóch marynarzy — grają ich Tadeusz Gwiazdowski i Wiesław Ochmański — chciał autor wprowadzić element odprężenia. Reprezentują oni jednocześnie załogę i jej nastroje. Tadeusz Gwiazdowski, którego oglądaliśmy niedawno w „marynarskiej" roli w filmie „Orzeł", stworzył przekonywającą postać morskiego wygi, ze stoicyzmem znoszącego zmienne koleje losu. Jego przeciwieństwem jest Wiesław Ochmański (Bradley), młody, niedoświadczony jeszcze marynarz, szarpiący się w stalowej pułapce na dnie okrętu.
Tadeusz Wojtych — jako włoski jeniec — nie miał dużych możliwości „wygrania się". Grał raczej całą postacią, pozą, mimiką. Udowodnił, jak wiele można tymi środkami wyrazić.
Zbigniewa Zemło zobaczyliśmy w roli kapelana. Sylwetkę naiwnego sanitariusza dobrze nakreślił Gustaw Sielicki. Lekarzem był Ludwik Dzieniewicz, a bosmanem Józef Walewski.
Scenografia Feliksa Krassowksiego, oszczędna I prosta, podkreślała swą surowością nastrój sztuki.
RAF
„Głos Wybrzeża”, 23 kwietnia 1959
WŁOSCY PŁETWONURKOWIE ATAKUJĄ OKRĘT BRYTYJSKI... NA SCENIE TEATRU WYBRZEŻE (Sier.)
W ub. tygodniu na scenie Teatru Kameralnego w Sopocie odbyła się premiera dość niezwykłej sztuki francuskiego autora, Roberta Mallet, pt. „Gra o pięć minut” (tytuł oryginału „L'equipage au complet”). Niezwykłość tej sztuki polega na jej założeniu tematycznym - jest to bowiem przeniesienie na scenę dywersyjnej akcji bojowej płetwonurków włoskich w czasie ubiegłej wojny, kiedy to w nocy z 18 na 19 grudnia 1941 r. zaatakowany został w porcie Aleksandrii brytyjski okręt liniowy H.M.S. "Valiant". Trzeba przyznać, że autorowi udało się wydobyć w pełni napięcie, towarzyszące tego rodzaju dywersyjnej akcji, mimo że cała sztuka, cały dramat rozgrywa się w komorze amunicyjnej brytyjskiego okrętu.
Niewątpliwie - pewien wpływ na konstrukcję dramaturgiczną i filozoficzną dramatu miały prądy duchowe i estetyczne, nurtujące francuski światek intelektualny w latach powojennych. Dla autora nie było ważne narastanie napięcia. Napięcie trwa ustawicznie od momentu, kiedy marynarze brytyjscy uświadamiają sobie, że pod kadłubem ich okrętu została przymocowana mina i że w każdej sekundzie nastąpić może wybuch. Są tu pewne elementy postawy lansowanej przez dramaturgów hołdujących prądom egzystencjalistycznym, bezsilności człowieka wobec nieuchronnej zguby.
Jest jednak i różnica w ich postawie. Oczekujący ludzie nie załamali rąk - mimo że lada chwila nastąpić może wybuch, wszyscy trwają na swoich posterunkach i prowadzą walkę psychologiczną - walkę bez wystrzału, bez zgiełku bitewnego, ale może właśnie dlatego trudniejszą.
Zakończenie sztuki nie rozładowuje napięcia. Kurtyna zapada, kiedy megafony komunikują: „Przygotować się do opuszczenia okrętu". Wybuch nastąpi więc lada chwila.
Autorowi udało się skontrastować poszczególne postacie dramatu, a udane ich przedstawienie przez zespół aktorów naszego teatru podkreślą walory boju psychologicznego, toczonego w komorze amunicyjnej okrętu wojennego. Może chwilami razi tylko zbyt słabo wydobyta atmosfera wojska. W ruchach, gestach aktorów często nie czuje się żołnierzy. Najbardziej przekonywającą sylwetkę, stworzył Eliasz Kuziemski (dowódca okrętu), a także oficer-tłumacz - Bogdan Wróblewski. Tadeusz Wojtych, którego znamy ze sztuk komediowych, z ról charakterystycznych - tutaj potrafił ograniczyć do minimum swój bogaty warsztat mimiczny i stworzyć niezwykle sugestywną dramaturgicznie postać włoskiego jeńca. Ciekawą grupę stworzyli Tadeusz Gwiazdowski, Wiesław Ochmański i Józef Walewski - marynarze i podoficer okrętu - bardzo różnorodni pod względem charakterów. W roli zastępcy dowódcy wystąpił Zygmunt Hübner. Ludwik Dzieniewicz w roli lekarza, Gustaw Sielicki jako sanitariusz i Zbigniew Zemło jako kapelan, mimo ról epizodycznych stworzyli również postacie pełne ekspresji. W sumie - sztuka oddziaływuje na widza niezwykle sugestywnie i do końca trzyma w napięciu, powodując później wiele dyskusji i polemik na jej temat.
Reżyseruje sztukę Zygmunt Hübner. Pomysłową scenografię opracował Feliks Krassowski. Pod względem fachowym konsultował Tadeusz Borysiewicz, kpt. mar. rez. Program sztuki otrzymał bogata szatę ilustracyjną, a wśród zdjęć - wiele scen przedstawiających okręty wojenne i walki morskie z ubiegłej wojny.
(Sier.)
„Wieczór Wybrzeża” nr 93, 21 kwietnia 1959