materialy/img/871/871_m.jpg

Teatr Telewizji

premiera 25 maja 1970

reżyseria - Zygmunt Hübner

realizacja TV - Joanna Wiśniewska

scenografia - Franciszek Starowieyski

obsada:

Anastazja Nibek - Halina Mikołajska

Diapanazy Nibek - Henryk Bąk

Zofia - Jolanta Wołłejko

Amelka - Mirosława Krajewska

Ignacy Kozdroń - Ryszard Pietruski

Józef Maszejko - Jerzy Turek

Jęzory Pasiukowski - Antoni Pszoniak

Aneta Wasiewiczówna - Halina Dobrowolska

Kucharka - Zdzisława Życzkowska


W MAŁYM DWORKU (mk.)

Zachowując "zupełną swobodę komponowania formalnego", operując ogromną wyobraźnią, poczuciem humoru, wyolbrzymiając, przerysowując i prześmiewając - tworzył Witkacy swe sztuki, które przed laty (grywane dość sporadycznie) - szokowały, a dziś stały się czymś w rodzaju objawienia. Pojawiają się coraz częściej na scenach rodzimych, są przedmiotem zainteresowania zagranicy i - materiałem naukowych badań. Analizuje się je, pisze o nich, a teatralna rzeczywistość potwierdziła ich repertuarową "przydatność". Czasami tylko w recenzenckich rozważaniach pojawia się wątpliwość: jak grać te sztuki? Czy całkiem serio, czy raczej groteskowo?
Oglądając inscenizację telewizyjną „W małym dworku” nikogo chyba nie nurtowały takie wątpliwości. Reżyser ZYGMUNT HÜBNER nadał spektaklowi jednolity ton, nic tu nie zostało przerysowane - groteskowość sytuacji była jakby czymś oczywistym. Rozgrywano to przedstawienie brawurowo; zmienność nastrojów, zadziwiające reakcje bohaterów, ingerencja gościa z zaświatów w losy bohaterów, w ich egzystencję. A jakaż to egzystencja. Jakież morale owych bohaterów? Przedmiot drwiny jest tu oczywisty!
Dobrał Zygmunt Hübner do tego spektaklu aktorów, którzy utrafili znakomicie w Witkiewiczowski ton: HALINA MIKOŁAJSKA znakomita w roli Ducha Żony, ANTONI PSZONIAK jako kabotyński poeta, HENRYK BĄK, HALINA DOBROWOLSKA, RYSZARD PIETRUSKI, JERZY TUREK, ZDZISŁAWA ŻYCZKOWSKA - stworzyli postacie charakterystyczne, przezabawne były i MIROSŁAWA KRAJEWSKA i JOLANTA WOŁŁEJKO - CZENGERY, jako córki. Scenografia: FRANCISZKA STAROWIEYSKIEGO.
mk.
”Życie Warszawy” nr 125, 27 maja 1970

W MAŁYM DWORKU (p)

Tą właśnie sztuką – „W małym dworku” - powrócił po wojnie Stanisław Ignacy Witkiewicz na polską scenę zawodową. Było to w grudniu 1959 roku w warszawskim Teatrze Dramatycznym. I po jedenastu blisko latach - ta sama sztuka w telewizji. Pisząc recenzje z tamtej premiery sugerowałem, by spektakl przenieść na małą scenę tego teatru, gdyż nie jest to sztuka "dla szerszej widowni"... Ale od tego czasu "nauczyliśmy się" Witkacego, gra go się ciągle w różnych teatrach, przestał już dawno szokować, niepokoić, wywoływać polemiki i kontrowersje, uklasyczniał nam jakoś i spoczciwiał. Co nie znaczy, że jest to autor telewizyjny. Dla milionowej widowni. Po prostu dlatego, że trzeba go odbierać na widowni normalnego teatru, poddawać się zbiorowej reakcji widowni. Poza tym spośród kilku milionów telewidzów teatru poniedziałkowego znaczny jednak procent - mimo spopularyzowania przez teatry Witkacego - nie zna jego alfabetu teatralnego, którym posłużył się reżyser omawianego spektaklu Zygmunt Hübner, gdyż cudzysłów surrealistycznej makabreski był na to zbyt dyskretny i pozory realizmu mogły wielu odbiorców zaszokować w odbiorze wielu scen i sytuacji. Ostatecznie nie codziennie widuje sie żonobójcę pijącego beztrosko wódkę z widmem swej żony, która "miała raka wątroby" oraz z jej dwoma kochankami czy też matkę-widmo trującą swe dwie córeczki. I jeśli napisałem o Witkacym, że "spoczciwiał" - to w konfrontacji np. z niektórymi propozycjami współczesnego "teatru okrucieństwa". Wprawdzie Stefan Treugutt wszystko gładko wytłumaczył, a „W małym domku” Rittnera, którego utwór Witkacego jest jakąś polemiczna parafrazą oglądaliśmy również niedawno w Teatrze TV - to mimo wszystko nie wydaje się, by Witkacy "trafił pod strzechy". Sam by się tym setnie ubawił. A chyba i spektaklem, ale może przeniesionym do normalnego teatru.
(p)
“Słowo Powszechne” nr 126, 27 maja 1970

ZROZUMIEĆ WITKIEWICZA (Jerzy Milewski)

NARESZCIE Treugutt... Zastanawiająca jest ta nonszalancja TV w stosunku do własnych tradycji. Do przyzwyczajeń widza także. Myślę czasami o popełnieniu czegoś w rodzaju studium na ten temat. Więc Treugutt: jego charakterystyczna sylwetka, sposób mówienia, "aparycja intelektualna". Wszystko to weszło jakoś w krajobraz Teatru TV.
I pewnego dnia - jak nożem uciął. Nie ma. Teraz widzimy go znowu. Czy wyjątkowo z powodu Witkiewicza? Czy też - z powrotem?
Piszę to wszystko nie tylko dlatego, że zależy mi, aby Teatr TV był komentowany. Może nie tak, jak dotychczas, może nieco inaczej. Ale mniejsza w tej chwili o sposób. Idzie o zasadę. O to, że jedną z charakterystycznych cech "Szklanej Melpomeny" może być nie tylko pokazywanie teatru, ale także uczenie rozmawiania o nim.
Powód, dla którego wspominam o Treugucie, jest także innej natury. Chcę - cóż za samobójcza śmiałość - trochę z Komentatorem popolemizować.

CZYM NIE JEST, A CZYM JEST

Powiedział nam Treugutt na wstępie emisji, czym Witkiewicz nie jest. Że to nie ten teatr z fabułą, z przenikającym całość znakiem zapytania: co będzie dalej, co z tego wynika. Że to pewnego rodzaju antyteza Rittnerowskiego "W małym domku". Ze to nie jest teatr dziewiętnastowieczny. Że to nie jest...
I tak dalej. Zapewne, zapewne... Metoda określania pewnego zjawiska przez to, czym ono nie jest bywa czasami dość płodna. Co więcej - niekiedy jest jedynie możliwa. Ale czas płynie: czterdzieści dwie premiery w ciągu sześciu lat (a tak gęsto gra się Witkiewicza we współczesnych teatrach polskich...) do czegoś zobowiązują. Między innymi do przejścia od metody definicji negatywnych do metody definicji pozytywnych.
No z tym zgoda: Witkiewicz to nie Szekspir, nie Molier, nie Ibsen, nie Bałucki, nie Rittner. Ale czym jest Witkiewicz? Co reprezentuje? Czy można ustalić pozytywnie jego orientację duchową?
Odpowiedzi na te pytania oczekiwał bardzo widz Teatru TV. Niestety od docenta Treugutta jej nie usłyszał.

MÓJ WŁASNY STOSUNEK

Szpalty "Szklanej Melpomeny" są szpaltami szczerości. Wyznaję uczciwie: nie lubię twórczości Witkiewicza. Załatwiłem się z nią chyba raz na zawsze na następującej zasadzie:
- Każdemu z nas zdarzają się stany mniej więcej chorobliwe. Wizja świata jest wtedy okropna. Zewsząd zieje nuda, bzdura, koszmar i absurd. "Ten cholerny świat" - mówimy w takich sytuacjach. Ale zły stan zdrowia mija. Szkła, przez które patrzymy na otaczającą nas rzeczywistość, przecierają się. Wraca zgubiony sens, odtwarza się normalna perspektywa, upiory pierzchają przed światłem dziennym.
Czy jest jakikolwiek sens w zachłystywaniu się wizjami niesprawnie funkcjonującej świadomości? I to z artystycznego czy intelektualnego punktu widzenia? Pewnie pod bełkotliwy tekst - im bardziej jest bełkotliwy - można podkładać dowolne podteksty.
Spojrzenie, wizja, koncepcje Witkiewicza są tworem chorej świadomości.

"W MAŁYM DWORKU"

A jednak mimo tak nihilistycznego stosunku do twórczości Witkacego - poniedziałkowe przedstawienie "W małym dworku" oglądałem z wielkim zainteresowaniem.
Na jakiej zasadzie? Prawdopodobnie obudzę" tym wyznaniem oburzenie licznych "witkiewiczologów" i jeszcze liczniejszych snobów, którzy ograniczają czynność umysłową do paplania rzeczy uchodzących za aktualnie "słuszne": otóż poprzez groteskę i ogromne porcje najoczywistszego bełkotu dostrzegałem realistyczną warstwę obyczajową.
Upadek pewnej warstwy. Straszne rzeczy działy się w takich małych dworkach w początkach Drugiej Rzeczypospolitej. Wiedziano tam dobrze - nawet za dobrze, nawet w przejaskrawieniu wywołującym popłoch - co się stało w Rosji z małymi i większymi dworkami. U nas było świeżo po uchwaleniu przez Sejm bardzo radykalnej reformy rolnej; później okazało się, że nikt tak gorąco nie je, jak się gotuje i w ogóle ta nasza polska miłość do ćwierćśrodków; ale to dopiero później... Na razie, w początku lat dwudziestych, kiedy Witkiewicz pisał tę sztukę, w
małych i wielkich dworkach lodowi strachu ściskały za gardło.
I głębiej: koniec pierwszej wojny światowej, kolosalne przemiany społeczne, polityczne, ekonomiczne. Tamten świat z ziemiaństwem na wierzchołku piramidy społecznej odchodził najwyraźniej w zmierzch historii. A przecież pozostawali ludzie żywi. W ich umysłach, w ich uczuciowości musiał panować straszny zamęt. Uczucie, że się na pograniczu realności i makabry. Dawny sens egzystencji przestał obowiązywać. Zdawało się więc, że weszliśmy w sferę absurdu i półrzeczywistości. W istocie było inaczej: w miejsce jednego układu wchodzi drugi. Ale to było trudno dostrzec. Nie tylko z perspektywy małego dworku.
Wtłoczone przeto zostały losy ludzkie w schemat, który od absurdu poprzez koszmar wiódł do zbiorowego samobójstwa.

PARADA FIGUR

W tym przedstawieniu tym co najmocniejsze jest parada figur. Kapitalnie skrojonych. Z wyżej przedstawionego (zdaję sobie sprawę, że bardzo kontrowersyjnego...) punktu widzenia na "Mały dworek" - najciekawszą może kreacją była postać Dziedzica Diapanazego. Wojciech Bąk w doskonały chyba sposób oddał zupełną bezradność i dezorientację, nasycone odcieniami kretynizmu, Dziedzica. Który Sobie Już z Niczym Poradzić Nie Może.
Ciekawie też eksponował swojego Antoni Pszoniak. Dziedzic jest bezradny praktycznie. Jego krewniak, Poeta, jest bezradny intelektualnie. Coś tam się w nim kołace- jakieś resztki staroświeckich uniesień i manier, gdy dojdzie jednak do jakiejś realizacji - słyszymy już tylko pretensjonalny bełkot. I Bąk i Pszoniak dali nam pyszne karykatury przedstawicieli warstwy społecznej osuwającej się w przepaść.
Mniej typowa pod tym względem by Halina Mikołajska w roli Anastazji. Gdy jej męscy partnerzy wyraźnie nawiązywali do jakiegoś - znakomicie podpatrzonego - konkretu obyczajowego, ona... No, ale może widmu przystoi być tak ponad czasem i ponad realnością społeczną.
Nie lubię Witkiewicza, choć wielka dziś na jego pisarstwo moda i odurzające wprost zachwycenie. No cóż, Przybyszewski tez był kiedyś bożyszczem i wyrocznią, a co z niego zostało? Jeśli jednak mimo tej pryncypialnej antypatii oglądałem spektakl z zainteresowaniem, a i teraz, pisząc o nim, wspominam z przyjemnością, to chyba... coś w tym jest.

MAŁY WITKACY (Józef Waczków)

Teatr telewizyjny ma czasem niezłe pomysły, których z jakichś tam względów nie udaje mu się doprowadzić do skutku. Takim pomysłem było umieszczenie w repertuarze na bieżący sezon dwu polskich sztuk: "W małym domku" Tadeusza Rittnera i "W małym dworku" Stanisława Ignacego Witkiewicza. Tylko w teatrze telewizji istnieje taka wymarzona możliwość: pokazujemy sztukę Rittnera, a za tydzień jej parodię pióra Witkacego, poprzedzoną gawędą Stefana Treugutta, pozwalającą widzowi lepiej zrozumieć i cel tej parodii i zasady teatru Witkiewiczowskiego.
Niestety, "W małym domku" zobaczyliśmy na początku stycznia, a sztukę Witkacego pod koniec maja. Zresztą może krzywdzę teatr telewizyjny, może wcale nie myślał o takim zestawieniu? Przecież linia repertuarowa w mijającym sezonie nie wykazywała - poza pozycjami rocznicowymi - jakiejś troski o konsekwencję, o własne oblicze teatru poniedziałkowego, o systematyczną "edukację" odbiorcy. Dajmy więc spokój!
Stwierdźmy tylko fakty. Telewizja zapoznała nas z łódzką, ciekawą inscenizacją "Bzika tropikalnego" w ubiegłym roku, na Prima Aprilis poczęstowała nas parodią sztuk Witkacego pióra Stanisława Grochowiaka pt. "Sowa, czyli hrabina bosonoga cejlońska", pod koniec maja zaprezentowała nam jedną z mniej ważkich sztuk prekursora teatru absurdalnego - komedię "W małym dworku" w reżyserii Zygmunta Hübnera.
Sztuka ta, sprawnie wyreżyserowana i bezbłędnie zagrana, pozwoliła oswoić się masowej widowni z twórczością Witkacego, bowiem jako sztuka parodystyczna nie przynosi ona zbyt skomplikowanych problemów, jest po bez mała pięćdziesięciu latach od jej powstania dosyć strawna dla widza nawet mniej wyrobionego, który przecież rozumie, że Widmo Żony, które pojawia się wśród żywych i działa na tych samych zasadach co i oni, stanowi tylko swego rodzaju chwyt artystyczny, zastosowany przez nowoczesnego twórcę po to, żeby można było zdemaskować morale ziemianina Nibka, jego rodziny i powinowatych, oraz, oczywiście po to, żeby zdrowo się pośmiać. Zresztą, gdyby nawet ktoś miał obawy, że sztuka może zostać niezrozumiana lub zrozumiana opacznie, to niech będzie spokojny.
Zasługuje na podkreślenie fakt, że teatr poniedziałkowy stopniowo, ale zdecydowanie, wprowadza na swoje "deski" coraz nowocześniejsze formy dramaturgii i problemy coraz bliższe współczesnemu człowiekowi. W przyszłym sezonie - jeżeli chodzi o Witkacego - zapewne będziemy mogli obejrzeć na małym ekranie którąś z bardziej skomplikowanych sztuk naszego awangardowego twórcy, chociażby "Wścieklicę" czy "Mątwę", nie mówiąc o "Kurce wodnej", w której autor zapowiada ostateczny upadek świata burżuazyjnego. Zapewne Zygmunt Hübner, jak i Halina Mikołajska oraz pozostali aktorzy, którzy tak sugestywnie zagrali w "Małym dworku", z przyjemnością przygotują dla nas którąś z tych sztuk.

MAŁY WIECZÓR W MAŁYM DWORKU (J. KAT.)

Jeszcze kilkanaście lat temu Witkacy był pisarzem podejrzanym. Kilka lat temu - nie zrozumiałym. Dziś oglądamy go w telewizji i dziwimy się, że jest taki zwyczajny. Grywano już Witkacego na różne sposoby. Zygmunt Hübner, reżyser wczorajszego spektaklu, był jednak po prostu wierny autorowi. Narzucił aktorom realistyczny styl gry, bez udziwnień, bez szarży, ale i bez "bebechowatości", której Witkacy nie cierpiał. Wyreżyserował "W małym dworku" tak, jakby reżyserował "W małym domku" Rittnera. I osiągnął sukces. Zderzenie realistycznego stylu gry, realistycznych kostiumów (o dekoracjach później), z pure-nonsensownymi sytuacjami, dało efekt najlepszy z możliwych.
Zasługą reżysera jest też celne dobranie typów aktorskich. Halina Mikołajska była najbardziej widmowa z widm, ale jednocześnie umiała powściągnąć naturalne w tym wypadku ciągotki do szarży, przerysowania. Henryk Bąk jako ojciec grał po prostu zwyczajnego ojca, jak w konwencjonalnej komedii. Ignacy Pietruski - amoroso oficjalista Kozdron i Jerzy Turek - Maszejko, to dalsze, kapitalne role. Nieco mniej mnie przekonali odtwórcy ról Kuzyna i Kuzynki Anety - pierwszy, bo chwilami wypadał ze stylu przedstawienia, druga - bo zagrała postać nijako, bez "nerwu". Drobne zastrzeżenia do scenografii: była zbyt agresywna; odwracała uwagę i jednocześnie tworzyła bałagan (szczególnie, gdy aktorzy grali na tle secesyjnie zamalowanej ściany).
W sumie jednak świetne, inteligentne, zabawne przedstawienie.

DUŻO TEATRU, ALE JAKIEGO (B. Kaźmierczak)

Od dłuższego już czasu zastanawiam się - czyżby krytyka teatru telewizji weszła u nas w nałóg? Faktem jest, że zarówno telewidzowie, jak i krytycy nie szczędzą uszczypliwości pod adresem pozycji artystycznych, tego do niedawna telewizyjnego tabu programowego; mówi się o przypadkowości i repertuarowej improwizacji, braku dalekosiężnej myśli programowej i skostnieniu form. Sporo w tym wszystkim emocji i sporo przekory, polegającej na chęci szargania niedawnych świętości, gdyby bowiem wyważyć argumenty, okazałoby się, że ani kiedyś nie było tak dobrze, ani teraz nie jest tak źle.
Weźmy choćby ostatni tydzień, zwykłą telewizyjną powszedniość programową.
Tydzień ze wszystkimi stałymi magazynami i cyklami, z najgłupszym chyba w historii naszej telewizji serialem "Geminus", z transmisjami w Wyścigu Pokoju. Teatr zajmował w owym sprawozdawczym tygodniu niemało miejsca: środa, czwartek, piątek, sobota, niedziela, poniedziałek...
Aby nie być gołosłownym - rzecz ukonkretnijmy. Wrocław przygotował niezły spektakl według Arbuzowa pt. "Mój biedny Marik", rzecz z gatunku lubianego przez widzów - małego realizmu. Teatr gdańskiej telewizji wystąpił mniej fortunnie, choć z pozycją, która zyskała sobie niejaką sławę, zanim jeszcze została ujawniona na naszych małych ekranach. Scenariusz Janusza Wasylkowskiego pt. "Upalny dzień" został uprzednio zrealizowany przez BBC i nagrodzony w Monte Carlo; w naszej telewizji ta rozprawa o winie i karze, o żołnierzu i jego jeńcu otrzymała sprawną reżyserię Łastawieckiego i dobre wykonanie gdańskich aktorów, co jednak nie mogło naprawić wrażenia powierzchowności całego wywodu, stereotypowości argumentacji, banału sytuacji. I dalej - z Krakowa "Powsinogi beskidzkie" Zegadłowicza, ładne, serdeczne widowisko, z Warszawy - miła ramotka pt. "Baśka". I jeszcze z Warszawy "Kobra", wyjątkowej, jak na "Kobrę" jakości: Historia człowieka u nitowanego z Pawiaka, przez łańcuch ludzi dobrej woli ujęta została w ramy precyzyjnego scenariusza (Jerzy Janicki, podbudowana dobrą reżyserią (Andrzej Konic). No i wreszcie Witkacy - "W małym dworku" w reżyserii Zygmunta Hubnera. Ta sztuka, uważana za jedną z prostszych sztuk autora, mogła budzić obawy w repertuarze poniedziałkowego teatru. Na szczęście premierę poprzedziło słowo wstępne, na szczęście też reżyser trafił we właściwą tonację - dał rzecz stylową, żartobliwą, na granicy makabry. Pewno, percepcja sztuki nie jest łatwa, bo i sam autor niczym jej nie ułatwia, ale okazało się, że dobrze wystawiony Witkacy nie musi hyc trudny, nudny, niezrozumiały.
Tyle teatru. Dużo, zbyt dużo?... Rzecz zastanawiająca: telewizja pochłania wielką ilość materiału literackiego, wciąż trudniej jest programowcom układać repertuar, coraz mniejsza jest swoboda poruszania się w zasobach literatury polskiej i światowej, a przecież od lat niezmienna pozostaje zasada gospodarowania tymi ograniczonymi zasobami: dużo, coraz więcej. Czy zasada ta jest słuszna? Nie sądzę, żeby kryteria ilościowe w ogóle niosły być brane pod uwagę przy ocenie programów artystycznych Telewizja przeżywa widoczną inflację programów teatralnych - tych wieczornych okienek. Po prawdzie cały telewizyjny gmach jest nimi oszklony. A teatr codzienny powszednieje i mimo woli staje się papką programową, zamiast być przeżyciem intelektualnym i emocjonalnym, do którego trzeba się przygotować, na które warto znaleźć czas.

W MAJOWYM SŁOŃCU (Ryszard Kosiński)

ZACZĄĆ muszę jednak od Wyścigu Pokoju. Nie da się ukryć, że ta impreza miała najwięcej publiczności w ostatnich dwóch tygodniach, choć właściwie reporterzy telewizyjni byli dość bezradni i pozbawieni nawet tego kontaktu z trasą, jaką mieli spikerzy na stadionach. My zaś widzowie, króciutki błysk finiszu. I to prawie wszystko. A jednak pół Polski siedziało przed ekranami.
Ten wyścig przypomniał zapewne telewizji zabaczana często prawdą, że kamera jest instrumentem ruchomym i przenośnym. Że czuje się równie dobrze w plenerze, jak i w studio i że warto z nią częściej wychodzić na powietrze i światło. Dla mnie bowiem reportaże z miast etapowych, a właściwie z ich stadionów, były nie mniej ciekawe niż sama jazda na rowerze. Myślę, że ta szansa telewizji, owa możliwość bezpośredniego śledzenia życia, jest nadal minimalnie wykorzystywana.
Wszystkie więc próby w tym względzie trzeba przyjmować z sympatią, nawet i te kawiarniane spotkania "Przy pół czarnej" prowadzone przez Andrzeja Rokitę. Zawszeć tam, mimo natrętnej reżyserii, coś z prawdy, coś z życia zostaje. To spotkanie wrocławskie z ubiegłej niedzieli można wreszcie uznać za udane i dość sympatyczne. Został wprawdzie jeszcze galanteryjny humorek konferansjerów; bo Witold Pyrkosz może być dobrym aktorem nie musi być jednak zaraz i błyskotliwym zapowiadaczem.
Wziąłem się na początku za rozrywkę, jedźmy wiec po tym polu dalej. Sobotniego wieczoru mieliśmy dostać nową premierą Jeremiego Przybory, do przedstawienia jednak nie doszło i w zamian podrzucono stary program tego autora: "Garden party czyli bankiet w krzakach". Ostrożniej z tymi powtórkami. Tym razem wybrano jeden ze słabszych;spektakli Przybory i Wasowskiego, powiało więc nudą. Była jednak jeszcze jedna powtórka, i to sprzed 35 lat i ta udała się wybornie. "Noc w operze" ze sławnymi komikami filmu przedwojennego braćmi Marx. Tyle jest rozpraw o starzeniu się gatunku komediowego i humoru więc dlaczego ten zabytek archiwalny wywołuje nadal salwy śmiechu? Dzieje się to oczywiście za przyczyną mechanizmu gagów, który zawsze wywołuje ataki radości. Zostało przecież jeszcze po prostu aktorstwo. Aktorstwo, rzecz jasna, nie tych słodkich amantów, lecz właśnie komediantów, do dziś jeszcze miejscami wzruszające.
Krakowska zaś estrada poetycka dała "Powsinogów beskidzkich" Emila Zegadłowicza w reżyserii Haliny Gryglaszewskiej. Nie tak dawno Wojciech Siemion urządził recital według beskidzkiego świątkarza i bajarza Wawry, teraz dostaliśmy poemat o owych góralskich Wawrach z ręki mistrza i protektora tamtejszych powsinogów. Ładne to było spotkanie z poezją przedstawiciela sławnego "Czartaka", tej poezji zresztą zanurzonej w folklorze i wsi polskiej jest jeszcze sporo z okresu przedwojennego do przypomnienia i pewnie do tego dojdzie. Jedna tylko uwaga pod adresem krakowskich wykonawców. Poezja stylizowana na gwarę ludową nie jest, tak powiem, czepliwa, jej słowa pojedyncze są często niezrozumiałe, tym potrzebniejsza jest tutaj dobra dykcja. Ta zaś nieco szwankowała u niektórych wykonawców. W nawiasie popisy fatalnej dykcji dają aktorzy dubbingujący ten okropny serial włoski "Geminus".
W teatrze sensacji zaś dano premierę sztuki Jerzego Janickiego "Umarłem, aby żyć". Premierę jedna z lepszych na tej scenie, która nie psuje nas luksusowym towarem. Otrzymaliśmy więc jeszcze jedną wersję przygody okupacyjnej tak niewiarygodnej, że trzeba było jej prawdziwość poświadczyć słowem komentarza. Janicki jest wypróbowanym autorem tego gatunku, sporządził więc i tym razem sztuką, jak trzeba, rozpalającą z minuty na minutę naszą ciekawość. Reżyserował ten spektakl Andrzej Konic, bardzo udanie i efektownie w finalnej partii, w szpitalu podejrzanie natomiast w sekwencjach dziejących się w tak zwanym lazarecie więziennym. Musze powiedzieć, że te sceny wydały mi się po prostu infantylne. Wystąpili m. in. Barbara Klimkiewicz, Barbara Rachwalska, Edmund Fetting, Janusz Bukowski. Janusz Zakrzeńskim Zygmunt Kęstowicz, Jan Englert i Tadeusz Kosudarski.
A na scenie reprezentacyjnej, która coś nam ostatnio trochę podkulała, "W małym dworku" Witkacego. Słusznie. Dziś Witkacego można już posyłać pod strzechy, edukacja teatralna zatoczyła tak rozległe kręgi, że jest miejsce i na tak zwany repertuar trudniejszy, i jak by powiedział Stefan Treugutt, metafizyczny. To przedstawienie zresztą Zygmunta Hubnera stateczne i proste jakby się liczyło z różnorodnością publiczności, przygotowane było dla wszystkich. Może jeden Tadeusz Kantor, który przed laty dał w krakowskich Krzystoforach happening z "Małego dworku", wyłączył telewizor, reszta publiczności, tak myślę, dotrwała do końca. Dla każdego coś było w tym przedstawieniu. A przy okazji można było zobaczyć rzadko oglądaną w telewizji Halinę Mikołajska, która znakomicie potwierdziła swoje wyczucie Witkacego. Partnerowali jej Ryszard Pietruski, Henryk Bąk, Antoni Pszoniak, Jerzy Turek, Halina Dobrowolska i bardzo zabawne w rolach córek Mirosława Krajewska i Jolanta Wołłejko. Schizofreniczna, można powiedzieć, dekorację, zrobił Franciszek Wielowieyski.
Na koniec parę słów o niektórych pozycjach dziennikarskich. Przede Wszystkim trochę ciepłych uwag o dziennikach telewizyjnych. W przeszłości poświęcałem im wiele uwagi, dziś - niby po drodze - powiem, że są one ostatnio redagowane z temperamentem. Lektorzy grają na dwie ręce sprawniej, korespondencje własne bywają coraz sugestywniejsze i - co najważniejsze - dobór informacji czyniony jest z sensem.
Bardzo sobie chwalę, jako widz, Magazyn Postępu Technicznego. Dwa ostatnie, jakie oglądałem, pierwszy o przemyśle okrętowym, drugi o sprzęcie medycznym - sprawiły na mnie wrażenie programów rzeczowo. kompetentnie i interesująco przygotowanych. Mają one, przy tym dobrym wyborze, posmak trochę egzotyczny, bo oto mimo naszej samowiedzy, stale odkrywamy obszary znakomitych osiągnięć polskiej myśli naukowej i technicznej.
No i wreszcie mogę coś cieplejszego szepnąć o "Klubie sześciu kontynentów". Posądzałem się już o niesprawiedliwość, stronniczość, a nawet jak mi sugerowały dobrze zorientowane w kuluarach telewizji anonimy, o zazdrość. Jeśli zazdrościłem, to przede wszystkim dobrego samopoczucia gospodarzom, którzy stwarzali wrażenie ludzi genialnych. Ten ostatni program poświęcony m. in. zasłużonej serii "Iskier" - "Naokoło świata" - niósł trochę informacji, kilka dobrych wspomnień i anegdot, oglądało się go bez przykrości.
Stanisław Kuszewski zaś przedstawił nowe wydanie "Pegaza". Dość bogate. Było wspomnienie o Tadeuszu Brezie, coś o książkach, o teatrze, plastyce i rozmowa z reżyserem filmowym Janem Rybkowskim. Nader interesujący jak zwykle w "Pegazie? był felieton Andrzeja Osęki o wystawie przedwojennego fotomontażu. Mnie najżywiej obchodzą bezpośrednie rozmowy w studio, nawet w wypadku jeśli zaproszeni, goście przeciągną wyznaczony im czas i odbiorą miejsce piosenkarzowi.
Przy okazji, telewizja uprawia reklamę. Także filmową. Ostatnio w minutowym programie zapowiadała, że "wkrótce na ekranach polskich kin nowy film "Album polski". Dobra mi reklama, jak obraz ten wyświetlany i jest już od dwóch tygodni.


/materialy/img/871/871.jpg/materialy/img/871/871_1.jpg/materialy/img/871/871_2.jpg