materialy/img/783/783_m.jpg

Teatr Wybrzeże Gdańsk

premiera 13 lutego 1959

reżyseria - Stanisław Milski

przekład - Zofia i Lucjan Porembscy

scenografia - Janusz Adam Krassowski

obsada:

Pan Zero - Tadeusz Gwiazdowski

Pani Zero - Maria Nochowicz

Daisy Devore - Mirosława Dubrawska

Szef - Ludwik Dzieniewicz

Judy O'Grady - Krystyna Jackowska, Sabina Mielczarek

Młody mężczyzna - Wiesław Ochmański, Józef Skwierczyński

Shrdlu - Tadeusz Wojtych

Porucznik Karol - Zygmunt Hübner

Pan Jeden - Maurycy Janowski, Mieczysław Nawrocki

Pani Jeden - Irena Trojecka

Pan Dwa - Wiesław Ochmański

Pani Dwa - Balbina Horska

Pan Trzy - Gustaw Sielicki

Pani Trzy - Helena Płachecka

Pan Cztery - Zbigniew Zemło

Pani Cztery - * * *

Pan Pięć - Otmar Riamski

Pani Pięć - Kazimiera Szałajska

Policjant - Józef Walewski

Joe - Zbigniew Zemło

Głowa - Józef Walewski


DZIEŃ DOBRY, NADZIEJO! (Franciszek Walicki)

Może to wszystko wyglądało inaczej, może przebieg wypadków był inny, może tego dnia padał właśnie deszcz, a na ulicach było mokro i zimno... Ale dla młodego Reizensteina był to na pewno najpiękniejszy dzień w życiu. Sukces 22-letniego nowojorczyka był niewątpliwy; pierwsza sztuka sceniczna, jaką napisał w swoim życiu – “On Trial” (Przed sądem) - wystawiona w jednym z teatrów na Broadwayu, została przyjęta ciepło i serdecznie. Była to co prawda niezwykła sztuka, w której Reizenstein zastosował szereg nowych form (wprowadził m.in. na scenę technikę filmową), ale był to bądź co bądź jego debiut.
Od tego czasu minęło niemal 45 lat. Elmer Reizenstein - którego lepiej znamy pod pseudonimem Rice - stał się znakomitym pisarzem, jednym z najwybitniejszych współczesnych dramaturgów amerykańskich. W r. 1923 napisał Rice swoją słynną “Maszynę do liczenia”, która przyniosła mu światowy rozgłos, a w roku 1929 znakomitą “Ulicę”, za którą otrzymał najwyższe literackie odznaczenie Ameryki - nagrodę Pulitzera. Warto przypomnieć, że sztuka Rice'a “Ulica” grana była z olbrzymim powodzeniem również w Polsce, a m. in. w warszawskim teatrze "Ateneum" z niezapomnianym Stefanem Jaraczem w roli głównej.
“Maszyna do liczenia”, której polska prapremiera odbyła się niedawno w sopockim Teatrze Kameralnym, spotka się na pewno z bardzo różnym przyjęciem publiczności i recenzentów. Jest to bowiem sztuka wybitnie dyskusyjna, zaskakująca, drapieżna.
Oczywiście, jako utwór typowo ekspresjonistyczny z lat dwudziestych – “Maszyna do liczenia” nie robi już na widzach tak szokującego wrażenia, jak przed 30 laty. Tendencje, które reprezentuje, problemy, które omawia (np. problem reinkarnacji), wyraźnie zwietrzały i trącą myszką. A jednak sztuka Rice'a robi silne wrażenie, jest ciekawa i bardzo oryginalna w formie. Zadziwia przede wszystkim widzów młodego i średniego, pokolenia, którzy nie mieli okazji oglądania tego rodzaju sztuk na scenach polskich- a którzy mają na ogół dość słabe wyobrażenie o kierunkach i tendencjach w sztuce lat dwudziestych. A przecież tendencje te - dodajmy z naciskiem - wywarły ogromny wpływ na całą sztukę współczesną. Toteż w - tym rozumieniu wystawienie “Maszyny do liczenia” przez Teatr "Wybrzeże" było posunięciem nie tylko zrozumiałym, ale i potrzebnym. Było ono zresztą wyrazem konsekwentnej realizacji repertuarowych zamierzeń kierownictwa naszego teatru - określonym etapem przygotowania publiczności teatralnej do odbioru sztuk bardziej współczesnych i najnowszych.
“Maszyna do liczenia” to historia Pana Zero (doskonała kreacja Tadeusza Gwiazdowskiego - przeciętnego buchaltera w dużym przedsiębiorstwie nie grzeszącego zbytnią indywidualnością, "szarego", zrezygnowanego mieszkańca wielkiego miasta - beznamiętnego niewolnika warunków, które stworzyły go takim, jakim jest. Pan Zero, który nie posiada, nawet imienia, którego już samo nazwisko, a może raczej nazwa, mówi niemal wszystko - jest produktem określonych warunków i sposobów życia przedstawionych przez Rice'a w sposób satyryczny, a zarazem groźny i drapieżny. ukazuje bezsilność człowieka wepchniętego w tryby bezdusznej, potwornej machiny symbolizującej świat oparty na wyzysku i przemocy.
W dniu 25 rocznicy beznagannej pracy w przedsiębiorstwie Pan Zero - - zostaje zwolniony. Zastąpi go teraz automat... Zero jest w rozpaczy. Zabija swego pracodawcę... Staje przed sądem. Zostaje skazany na śmierć...
Podczas swej pierwszej przechadzki po cmentarzu (od tego miejsca akcja sztuki przenosi się w zaświaty, w jakąś nieokreśloną bliżej przestrzeń pozaziemską), Pan Zero spotyka ducha młodego człowieka - Shrdlu (J. Wojtych, F. Skwierczyński) - mordercę własnej matki, spoczywającego w pobliskim grobie Dialog, który ze sobą prowadzą jest niezwykły. Ich morderstwa są niemal absurdalne... Shrdlu był ukochanym synem matki. Był posłuszny, zdyscyplinowany, uczciwy i bogobojny. Ale w swoim bezwzględnym posłuszeństwie, w ciągłym podporządkowywaniu się otoczeniu i warunkom w jakich żył - był on w gruncie rzeczy człowiekiem nieszczęśliwym, pozbawionym zwykłych ludzkich radości i swobody decydowania o samym sobie. Nikt nie jest w stanie przewidzieć reakcji ludzi, wychowanych w tego rodzaju systemie. Może być ona tak niespodziewana, tak groźna i szalona - jaką była właśnie w przypadku Shrdlu lub Pana Zero.
Nie, nie chodziło Rice'owi o sensację! Oba morderstwa pokazuje on zresztą z przymrużeniem oka. Chodziło mu natomiast o społeczny sens ukazanych wydarzeń, o społeczny skutek istnienia i działania takich ludzi jak Pan Zero czy Shrdlu - ludzi pozbawionych indywidualności, ludzi bez twarzy, słabych i tłamszonych gotowych do wykonywania najbardziej poniżających zleceń. Elmer Rice mówi wyraźnie słowami, porucznika Karola (ciekawa kreacja Zygmunta Hübnera: „Tacy jak Pan Zero, to pożywka nędzy i wojen, glina w rękach każdego demagoga i politycznego awanturnika, który zada sobie trud wygrywania ignorancji i nieświadomości".
“Maszyna do liczenia” - to niedwuznaczne wezwanie do wyrwania się człowieka ze stanu apatii i słabości, z niewolniczej uległości wobec postępu technicznego, który - choćby nawet najbardziej olśniewający - ale nie służący człowiekowi i nie widzący człowieka - zamienia się w bezduszną groteskę.
Pan Zero wraca na ziemię, aby znowu stać się automatem... Ale nie wraca sam. Towarzyszy mu Nadzieja. „Nadzieja zaczekaj na mnie!” - woła Pan Zero, opuszczając „warsztat remontowy dla dusz ludzkich”. Złudna to, co prawda nadzieja - ale też dalsze losy Pana Zero zależą tylko od niego...
“Maszynę do liczenia” wystawił Teatr Wybrzeże starannie i ciekawie. Duża w tym zasługa reżysera spektaklu – Stanisława Milskiego, scenografa J. A. Krassowskiego i aktorów, z których na szczególną uwagę zasługuje doskonały Tadeusz Gwiazdowski jako Pan Zero, Mirosława Dubrawska (Daisy Devore), Maria Nochowicz (Pani Zero) i Zygmunt Hübner jako porucznik Karol.
To nie przypadek, że w obszernym omówieniu sztuki tak mało miejsca poświęcam wykonawcom. Spełnili oni swoje zadanie rzetelnie - dali spektakl oryginalny, ciekawy, zwarty. Ale wciąż zależało od nich wiele - przecież główna wartość, utworu tkwi w jego oryginalnej konstrukcji i żarliwej wymowie społecznej.
Nie przypadkowo na ostatniej stronie programu znajdujemy reprodukcję świetnego dzieła wielkiego meksykańskiego malarza - przyjaciela Eisensteina i Gershwina, pułkownika w brygadach gen. Waltera w Hiszpanii - Davida Alfaro Siqueirosa pt. “Nasze czasy”. Obraz przedstawia, portret człowieka bez twarzy, pozbawionego jakiejkolwiek indywidualności - o potężnych, wyciągniętych przed siebie dłoniach... Pan Zero nie był tak potężny, jak bohater obrazu Siqueirosa; był niskiego wzrostu, nieco przesadzistym buchalterem o pospolitej- twarzy i dobrodusznym uśmiechu. Ale o podobieństwie Pana Zero do bohatera Naszych czasów nie decydował wygląd... Obraz Siqueirosa powstał w r. 1947. 25 lat minęło zatem od chwili, gdy Elmer Rice kończył swoją “Maszynę do liczenia”. A jednak zarówno w roku 1923 jak i w 1947 aktualność tematu pozostała nietknięta. Wydaje mi się, że jest ona aktualna i dzisiaj - może jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.

Franciszek Walicki
„Głos Wybrzeża”, 2 marca 1959

MASZYNA DO LICZENIA ELMERA RICE'A W TEATRZE WYBRZEŻE (Marek Dulęba)

Nasz teatr ma ambicje „kota, który chodzi własnymi drogami". Tak przynajmniej stara się formować drogę swego repertuaru, coraz to wystawiając jakąś polską prapremierę ze światowej literatury scenicznej, a i pozycji" rodzimych nie powtarza szablonowo za scenami stołecznymi, lecz i tu prowadzi własną politykę. Czy zawsze ta własna droga jest słuszna? W ostatnim wypadku, pokazanie po raz pierwszy w Polsce starej sztuki - z roku 1923 - amerykańskiego ekspresjonisty Elmera Rice'a “Maszyny do liczenia” - można mieć niejakie wątpliwości. Uzasadnijmy je: „Elmer Rice jest ekspresjonistą, a więc hołduje antyrealistycznemu kierunkowi, który zakłada, iż właściwa deformacja rzeczywistości, przy pomocy metaforyki i licznych motywów naturalistycznych, pozwala jak najwierniej obrazować przeżycia twórcy. Stary to pogląd w literaturze i sztuce, modny u nas między rokiem 1917 a 1924, kiedy sądzono, że przy pomocy ekspresjonizmu najłatwiej pokazać alegorię nowożytnego człowieka. Jeszcze na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych naszego wieku jak meteor zabłysła w teatrach polskich rice'owska “Ulica”, ale to chyba tylko dlatego, że główną rolę zagrał w niej w Ateneum Jaracz i na innych scenach... szereg jego naśladowców. Później o ekspresjonizmie zapomnieliśmy. Czy więc słuszne było przypominienie nam teraz przez Teatr Wybrzeże tego kierunku literackiego?
W Ameryce ma on swą poważną zasługę. Do czasów 0'Neilla niepodzielnie panowała w teatrach amerykańskich... romantyczna komedia i melodramat. Dopiero ten wielki pisarz, nieraz realista, częściej ekspresjonista, przełamał te tradycje. Po nim zaczęła tworzyć cała plejada dramatopisarzy, a wśród nich ze znanych u nas - Sherwood, Thornton Wilder i Elmer Rice. Wszyscy uprawiali ostrą krytykę społeczną, głosili realistyczną nieraz formę protestu przeciw amerykańskiej rzeczywistości.
W “Maszynie do liczenia” stracony na krześle elektrycznym za zabicie swego szefa buchalter Zero spostrzega na Polach Elizejskich, że znów... liczy. Gdy dowiaduje się, że wraca w nieszczęsny cyki istnień, że był małpą, niewolnikiem w Egipcie, pływał na rzymskich galerach, nosił kiedyś żelazną zbroję, a dopiero ostatnio biały kołnierzyk, że w końcu stanie się bezmyślnym niewolnikiem, tym razem jakiejś supernowoczesnej maszyny- ten krąg reinkarnacji zamyka się straszliwą beznadziejnością.
Może przed 30 laty potrafiło to wstrząsnąć widzem, dziś to mija bez wrażenia. I to jest główny zarzut przeciw - wystawieniu “Maszyny do liczenia”. Mija bez wrażenia. Mimo iż przedstawieniu niewiele można zarzucić.
Aktorzy, zwłaszcza – Tadeusz Gwiazdowski (pan Zero - czy czasem nie nazbyt przypominający Jaracza?), Maria Nochowicz (pani Zero), Mirosława Dubrawska (Daisy Devore) - pokazali, że właśnie ekspresyjny sposób gry doskonale leży w skali ich talentu.
Scenografia Janusza Adama Krassowskiego: oszczęd na,tylko przez poprzekreślanie geometryzującymi liniami horyzontu wskazująca na tle ogólnej supernowoczesności poziomą mieszczańskość wnętrz pierwszych odsłon; dekoracje zaświatów mniej pomysłowe.
Zdaje mi się, że tym razem na indywidualności reżyserskiej Stanisława Milskiego (z którego koncepcjami inscenizacyjnymi, zwłaszcza w komediach, zazwyczaj się nie zgadzam) zbytnio zaciążyła osobowość kierownika artystycznego teatru Zygmunta Hübnera, który gra w drugim akcie prowadzącą rolę porucznika Karola. Chyba to niesłuszne, gdyż różnorodność koncepcji reżyserskich w jednym teatrze na pewno tworzy pełniejszy wachlarz osiągnięć artystycznych, choćby poziom ich nie był równy.

Marek Dulęba
„Dziennik Bałtycki”, 28 lutego 1959

NADZIEJO, ZACZEKAJ NA MNIE (Walerian Lachnitt)

Elmer Rice (właściwe nazwisko - Reizenstein) nie jest autorem w Polsce nieznanym. Przed wojną jego sceniczny reportaż z życia wielkomiejskiego przedmieścia pt. “Ulica” za który Rice otrzymał nagrodę Pulitzera, najwyższe odznaczenie literackie Ameryki, wprowadził na sceny polskie warszawski Teatr Ateneum, a Stefan Jaracz upamiętnił nie zapomnianą kreacją w roli Francka Morana. Można natomiast powiedzieć, że Rice jest pisarzem zapomnianym. Niesłusznie. A to dlatego, że należy do tej, nielicznej, grupy pisarzy amerykańskich, którzy zajmują się problematyką społeczną.
Powracał do niej Rice w szeregu utworów, nie cofając się nawet przed uczciwym podjęciem tak ryzykownego dla amerykańskiego pisarza, nawet w czasach przed powołaniem do życia osławionego FBI, tematu jak zaostrzenie się stosunków amerykańsko - radzieckich, którym zajął się w sztuce “Między dwoma światami” (1934).
Postępowa i humanistyczna wymowa sztuk Rice'a spotkała się na Broadway'u z bojkotem ze strony zepsutej przez skomercjalizowany teatr publiczności i kierującej jej gustami krytyki teatralnej. Zrażony niepowodzeniem, Rice odpowiedział jeszcze swym krytykom satyrą sceniczną o wymownym tytule “Nie dla dzieci” - i zamilkł na lat kilka.
Powrócił do teatru w 1937 roku zakładając przedsiębiorstwo autorsko-teatralne Playwrights' Producing Company (zrzeszające m. in. takich dramaturgów, jak Maxwell Anderson i R. E. Sherwood którego, “Skamieniały las” grano na polskich scenach) i do dziś jest jego prezesem i reżyserem.
Z wykształcenia prawnik, 67-letni dziś, jeden z seniorów dramaturgów amerykańskich, debiutował Rice, od razu z powodzeniem w 1914 r. sztuką “Przed sądem”. Już w tej sztuce zaznaczyły się zainteresowania Rice'a dla poszukiwań nowych form teatru. W “Przed sądem” po raz pierwszy w Ameryce zastosował Rice technikę filmową na scenie. Fantazja, ekspresjonistyczny język teatralny, postawa humanisty, odważnego krytyka ustroju kapitalistycznego i przeciwnika wojen - cechują, całą bogatą twórczość dramaturgiczną Rice'a.
Wszystkie te elementy - z wyjątkiem może ostatniego, który najsilniejszy wyraz, znajdzie w jego sztuce z 1940 roku pt. “Lot na Zachód” - znajdujemy w “Maszynie do liczenia”, która go rozsławiła po europejskiej stronie oceanu a w Polsce wchodzi na scenę Teatru Kameralnego w Sopocie po raz pierwszy, choć napisana została przed 35 laty. Nie ma w niej psychoanalizy 0'Neilla czy Tennessee Williamsa ani nic z tak charakterystycznej dla współczesnej dramaturgii amerykańskiej "mad comedy" (komedii wariatów), o której pojęcie daję nam np. uroczy “Zaklinacz deszczu” Nesha. “Maszyna do liczenia” to sztuka drapieżna, zaskakująca pomysłami. Autor jej z iście żonglerską zręcznością prowadzi widza w ślad za maszyną do liczenia, tragicznym, groźnym i śmiesznym zarazem Panem Zero (T. Gwiazdowski, poprzez jego mieszkanie, "biuro aż w zaświaty, do warsztatu remontowego dla dusz ludzkich robotów. Zarówno fantazja, jak i ta swoista mutacja wiary w wędrówkę dusz to tylko środki do obudzenia głębszych myśli. Losem Pana Zero tu na ziemi kierują warunki społeczne, które zabiły w nim człowieka, zrobiły zeń maszynę do liczenia, by po 55 latach pracy wyrzucić go na bruk i zastąpić udoskonalonym automatem. Tę oskarżycielską myśl podejmuje autor, w tragikomicznym wymiarze w drugiej części swej sztuki, ukazując „boski porządek” ustroju, który wysysa z człowieka wszystkie siły żywotne.
Rice nie poprzestał jednak na samej tylko krytyce amerykańskich warunków społecznych. W “Maszynie do liczenia” wyraźnie słychać tony ostrzeżenia i buntu w imię przyszłości ludzkości. Kiedy Pan Zero, już wyszkolony do obsługiwania - w nowym wcieleniu - jednym naciśnięciem dużego palca u nogi, dźwigni super-hyper-nowoczesnej maszyny do liczenia - odmawia powrotu na ziemię, szef owego zaświatowego warsztatu naprawczego rzuca mu w twarz, że jest , że właściwie nie jest godzien lepszego losu; porusza ślę, odżywia, wydała i rozmnaża, ale każdy mikroorganizm potrafi to samo. Tacy jak Pan Zero to „pożywka nędzy i wojen, glina w rękach każdego demagoga i politycznego awanturnika, który zada sobie trud wygrywania ich ignorancji łatwowierności i nieświadomości". “Maszyna do liczenia” to wezwanie do wyrwania się człowieka że stanu słabości i bez woli, z niewolniczej uległości wobec systemu, który nie służąc człowiekowi zmienia się w straszliwą groteskę.
Jedną z najwybitniejszych sztuk zasłużonego dramaturga przypominamy nie tylko, dla jej wartości ideowych, lecz także ze względu na jej oryginalność formalną, dającą niezmiernie interesujące pole do popisu jej realizatorom - zespołowi aktorskiemu z Gwiazdowski, Dubrawską i Nowickiego na czele, oraz inscenizatorskiemumu Milski, Hübner, J. A. Krassowski.
A gdyby komuś, zasugerowanemu ustępującą już falą światopoglądowego czarnowidztwa, wydało się w pierwszej chwili, że “Maszyna do liczenia” jest sztuką pesymistyczną, bo przecież Pan Zero wraca na ten „najlepszy ze światów”, niechże nie zapomina, że nie wraca on sam. „Nadziejo, zaczekaj na mnie” - woła Pan Zero. Złudna to nadzieja - pewnie - i ma mu ona tylko ułatwić zapomnienie o troskach. Prawda. Ale od Pana Zero zależy, czy ocknie się i przestanie być niewolnikiem bez imienia, zerem, a stanie się człowiekiem.

Walerian Lachnitt
1959

"KOSMICZNY" PAMFLET NA SOPOCKIEJ SCENIE (Sier.)

Amerykańska sztuka “Maszyna do liczenia” stanowi zjadliwy pamflet na mieszczaństwo. Charakter tego pamfletu wynika jednak z okresu, w którym go pisano. “Maszynę do liczenia” napisał Elmer Rice w roku 1923, a więc w okresie wielkiego, rozczarowania po zakończeniu I wojny światowej. Naiwne społeczeństwo mieszczańskie wierzyło w czasie trwania wojny, że rozstrzygnie ona najtrudniejsze konflikty społeczno-ekonomiczne i że po jej zakończeniu narodzi się „Nowy Wspaniały Świat”. Mieszczuch został oszukany -po zakończeniu wojny okazało się, że koflikty kapitalistycznego i społeczeństwa nie tylko nie stępiały, ale przeciwnie- zaostrzyły się. Nastały wkrótce kryzysy, pierwsze wielkie strajki, zjawiło się znów widmo bezrobocia, które w trzydziestych latach miało wstrząsnąć podstawami całego świata rządzonego przez pieniądz. Nie bez przyczyny narodziła się wówczas moda na ka tastrofizm filozoficzny, zbliżony do egzystencjalizmu z pierwszych lat po II wojnie Światowej, bardziej przypominający jednak katastrofizm Becketta niż filozoficzne dreptanie Sartre'a. Wtedy to przecież narodziła się popularność “Mgły” Miguela de Unamuno, książki, która stała się niejako "biblią" egzystencjalistów międzywojennych.
O tym wszystkim należy wiedzieć idąc na sztukę Elmera Rice, którego pamflet na zakłamanie mieszczańskie i serwilizm społeczny wcale nie jest tak doskonały ażeby nie można przeciwstawić mu utworów zjadliwszych w treści i bogatszych artystycznie. Epoka każe jednak autorowi nadać temu problemowi rozmiary niemal kosmiczne, a moda na katastrofizm powiedzieć widzowi, że i on jest podobnym do pana Zero - wegetującym idiotą w wiecznym, bezsensownym kręgu urodzin i śmierci. Oto i sens filozoficzny pamfletu.
Sztuka Elmera Rice uzyskała reżyserii Stanisława Milskiego i w oprawie scenograficznej Janusza Adama Krassowskiego własny, bardzo oryginalny wyraz, który zwłaszcza w pierwszej części oraz - w scenie na cmentarzu i na Polach Elizejskich, podkreśla walory intelektualne tego dramatu - w sumie mocno zagmatwanego w swojej filozofii.
Tadeusz Gwiazdowski jako pan Zero stworzył świetną kreację postaci centralnej, a sekunduje mu w tym cały zespół, co w sumie daje widowisko na wysokim poziomie artystycznym, niezwykłe sugestywne, pozostające na długo w pamięci.

Sier.
„Wieczór Wybrzeża”, 28 lutego 1959


/materialy/img/783/783.jpg/materialy/img/783/783_1.jpg/materialy/img/783/783_2.jpg/materialy/img/783/783_3.jpg/materialy/img/783/783_4.jpg/materialy/img/783/783_5.jpg/materialy/img/783/783_6.jpg/materialy/img/783/783_7.jpg/materialy/img/783/783_8.jpg/materialy/img/783/783_9.jpg